Wiatr uderzyl mi do glowy. Wesolo macham reka w strone ksiedza, zanim wchodze z powrotem do sklepu. On to uzna za wyzwanie, wiem, ale dzis rano jestem beztroska. Wiatr rozwial moje obawy. Machaniem reki witam Czlowieka w Czerni w jego wiezy, a wiatr tanczy z moja spodnica. Jest mi tak, jakbym czekala na mile, mile niespodzianki.
Troche tego nowego optymizmu poczuli chyba ludzie w Lansquenet. Widze, jak spiesza do kosciola. Dzieci biegna pod wiatr z rekami rozlozonymi jak skrzydla, psy szczekaja tylko po to, zeby szczekac, nawet dorosli sa pogodni, chociaz z oczu plyna im lzy, bo wiatr zimny. Caroline Clairmont w nowym wiosennym plaszczu, w nowym kapeluszu trzyma syna za lokiec. Luc zerka na mnie, wolna reka zaslania usmiech. Josephine i Paul-Marie Muscat ida ramie w ramie jak kochajace sie malzenstwo, chociaz ona wciaz sie krzywi i patrzy wyzywajaco spod nasunietego na czolo brazowego beretu. Jej maz rzuca mi grozne spojrzenie przez szybe, poruszajac ustami. Guillaume jest dzisiaj bez Charly'ego, tylko nadal z plastikowa smycza na nadgarstku – samotny, zalosny bez swojego psa. Arnauld klania mi sie z daleka. Narcisse zatrzymuje sie, zeby obejrzec geranium w cebrzyku przy drzwiach sklepu, rosgnia-ta jeden listek palcami, wacha zielony sok. Ten mruk lubi slodycze, wiem, ze przyjdzie pozniej na mocha i kupi czekoladowe trufle.
Dzwon bije wolniej, uporczywie dudni, domm! domm! – wierni wchodza w otwarte drzwi kosciola. Przelotnie widze znow Reynauda – teraz w bialej komzy z rekami zlozonymi – ochoczo wita swoja trzodke. Wydaje mi sie, ze znow spoglada na mnie poprzez rynek, lekko sie prostuje pod sutanna – ale nie jestem tego pewna.
Siadam przy ladzie i z kubkiem czekolady w rece czekam na koniec mszy.
Dzis nabozenstwo trwa dluzej niz zwykle. W miare jak Wielkanoc sie zbliza, Reynaud ma zapewne coraz wieksze wymagania. Dopiero po poltorej godziny ludzie zaczynaja wychodzic z kosciola – jacys wstydliwi, pochyleni, kiedy wiatr w porywach bezczelnie szarpie chustki na glowach, niedzielne zakiety, lubieznie wydyma spodnice. Arnauld glupio usmiecha sie do mnie w przejsciu, dzis rano nie pozwoli sobie na trufle szampanskie. Narcisse wchodzi do sklepu jak zwykle, ale jeszcze mniej niz zwykle jest komunikatywny. Wyciaga z kieszeni samodzialowej marynarki gazete i popijajac, czyta w ciszy. W pietnascie minut pozniej polowa wiernych wciaz jeszcze jest w kosciele, domyslam sie, ze czekaja w ogonku do spowiedzi. Znow nalewam sobie czekolade, wypijam. Niedziela to dzien guzdrala. Lepiej uzbroic sie w cierpliwosc.
Nagle zobaczylam wysuwajacy sie z na pol otwartych drzwi kosciola dobrze znany plaszcz w szkocka krate. Josephine rozejrzala sie po pustym rynku i przebiegla do sklepu. Widzac Narcisse'a, wahala sie chwile, ale weszla, obronnie zaciskajac piesci w dolku.
– Nie moge zostac, Paul sie spowiada, mam dwie minuty – powiedziala ostro, z pospiechem, az slowa zachodzily na siebie jak kostki domina ulozone rzedem. – Musi pani trzymac sie z daleka od tych ludzi. Od tych wodniakow. Musi pani im powiedziec, zeby poplyneli dalej. Ostrzec ich. – W ten apel wkladala wysilek wszystkich miesni twarzy. Otwierala piesci i zamykala.
Patrzylam na nia.
– Prosze, Josephine. Niech pani usiadzie. Napije sie pani czekolady.
– Nie moge! – Gwaltownie potrzasnela glowa. Potargane wiatrem wlosy smagaly ja w policzki. – Przeciez nie mam czasu. Niech pani mnie uslucha. Blagam. – Spieta, wyczerpana, patrzyla w strone koscielnych drzwi, jakby sie bala, ze ktos ja zobaczy u mnie. – On ich potepil w kazaniu – szepnela. -I pania tez. Mowil o pani. Mowil rozne rzeczy.
Zachnelam sie.
– I co z tego? Co mnie to obchodzi? Bezradnie przylozyla piesci do skroni.
– Musi ich pani ostrzec – powtorzyla – powiedziec im, zeby odplyneli. I ostrzec Armande. On dzisiaj wyczytal jej nazwisko. I pani nazwisko. Moje tez wyczyta, jezeli mnie tu zobaczy, a Paul…
– Nie rozumiem, Josephine. Co on moze zrobic? I wlasciwie dlaczego mialabym sie tym przejmowac?
– Tylko niech pani im powie, dobrze? – Znow patrzyla na kosciol. Wyszlo stamtad kilka osob. – Nie moge zostac -powtorzyla – musze isc. – Ruszyla ku drzwiom
– Chwileczke, Josephine… Odwrocila sie do mnie bliska placzu.
– Zawsze tak jest – powiedziala ochryple -kiedy znajduje przyjazna dusze, juz on potrafi to zepsuc. Teraz tez tak bedzie. Pani z tego wyjdzie calo, ale ja…
Podeszlam o krok, chcialam ja uspokoic. (Cofnela sie, oslaniajac niezdarnie.
– Nie! Nie moge! Wiem, ze pani chce dobrze, ale ja… po prostu… nie moge! – Z wysilkiem wziela sie w karby. -Czy pani mnie rozumie? Ja tu mieszkam. Musze tu mieszkac. Pani jest wolna, moze jechac wszedzie, dokad…
– Pani tez moze – przerwalam lagodnie. Popatrzyla na mnie, wyciagnela reke i czubkami palcow przelotnie dotknela mojego ramienia.
– Nie rozumie pani – rzekla bez urazy. – bo pani jest inna. Juz myslalam, ze chyba moglabym sie nauczyc tez byc inna.
Jej wzburzenie minelo. Wydawala sie obojetna, daleka w prawie milym oderwaniu od rzeczywistosci. Wlozyla rece do kieszeni plaszcza.
– Przepraszam, Yianne – powiedziala po chwili – staralam sie. Wiem, ze to nie pani wina. Tylko prosze, niech pani powie wodniakom. Niech pani im powie, ze musza odplynac. To nie jest tez ich wina… tylko nie trzeba, zeby komukolwiek stala sie krzywda – dokonczyla cicho. – Powie im pani?
Wzruszylam ramionami.
– Nikomu nie stanie sie krzywda – zapewnilam ja.
– To dobrze. – Usmiechnela sie tak bolesnie, ze az wymownie. – A o mnie niech sie pani nie martwi. Mnie jest swietnie, naprawde. – Znow ten wymuszony bolesny usmiech.
Kiedy przesuwala sie obok mnie do drzwi, zauwazylam, ze ma w rece cos blyszczacego i kieszenie plaszcza wypchane galanteria. Palcami drugiej reki przebierala pomadki do ust, puderniczki, naszyjniki i pierscionki.
– To dla pani – powiedziala rzesko, wtykajac mi garsc ukradzionych skarbow. – W porzadku. Mam tego jeszcze mnostwo. -I usmiechnieta oszalamiajaco slodko, odeszla, zostawila mnie z lancuszkami, kolczykami i drobiazgami z kolorowego tworzywa w pozlacanej oprawie, kapiacymi mi z reki na podloge jak lzy.
Pozniej, po poludniu zabralam Anouk na spacer do Les Marauds. Obozowisko wygladalo wesolo w nowym blasku slonca, pranie trzepotalo na sznurach przeciagnietych miedzy lodziami, ktore polyskiwaly szklem i farba. Ar-mande siedziala w fotelu na biegunach w swoim ocienionym ogrodzie przed domem i patrzyla na rzeke. Roux i Ahmed przycupnieci na stromym dachu umacniali luzne dachowki. Juz usuneli spod okapow stare zbutwiale listwy i przybili nowe, a same okapy i przyczolki pomalowali na kolor jasnozolty. Pomachalam do nich i usiadlam na murku przy Armande. Anouk pobiegla na brzeg rzeki do swoich przyjaciol z wczorajszego wieczora.
Staruszka byla wyraznie zmeczona, troche opuchnieta pod duzym rondem slomkowego kapelusza. Na kolanach miala robotke, kilim czy cos podobnego, ale nie haftowala. Powitala mnie skinieniem glowy, milczaca. Fotel na biegunach kolysal sie prawie niedostrzegalnie tik-tik-tik-
– tik-tik. Pod fotelem spal skulony kot.
– Caro przyszla dzis do mnie – powiedziala Armande w koncu. – Pewnie powinnam czuc sie zaszczycona. – Obruszyla sie i kolysala dalej tik-tik-tik-tik. – Za kogo ona sie uwaza? – warknela nagle. – Za cholerna Marie Antonine?
– Dumala zawziecie przez chwile, kolysala sie coraz szybciej. – Nic, tylko mi dyktuje, co moge robic, czego nie moge. Przyszedl z nia ten jej doktor… – Urwala. Podniosla przenikliwe ptasie oczy. – Ona wszedzie wetknie nos. Zawsze byla taka. Zawsze opowiadala ojcu, co o kim wie. -Teraz nastapilo szczekniecie smiechu. – W kazdym razie tego mizdrzenia sie nie wziela po mnie. Skadze znowu! I ja nigdy nie potrzebowalam zadnego doktora… ani ksiedza, zeby mi mowil, co mam myslec.
Wysunela podbrodek wyzywajaco, kolysala sie jeszcze mocniej.
– Byl Luc? – zapytalam.
– Nie. – Potrzasnela glowa. – Pojechal do Agen na turniej szachowy. – Wyraz jej twarzy zmiekl. – Caro nie wie, ze on przyszedl przedwczoraj. – Usmiechnela sie. – Madry ten moj wnuczek. Umie trzymac jezyk za zebami,
– Slyszalam, ze o pani i o mnie byla dzis rano mowa w kosciele – poinformowalam ja. – Zadajemy sie z elementem niepozadanym, tak mi powiedziano.
Prychnela.
– Nikomu nic do tego, co robie w moim domu. Mowie to Reynaudowi. I mowilam pere Antoine'owi przed nim. Groch o sciane, niestety. Tez tylko gadal te same odwieczne bzdury. Duch spoleczny. Tradycyjne wartosci. Wciaz ta sama oklepana odwieczna zabawa w moralnosc.
– Wiec tak juz kiedys bylo? – zapytalam zaciekawiona.
– A jakze. – Energicznie skinela glowa. – Przed laty, kiedy Reynaud byl mniej wiecej w wieku Luca. Oczywiscie nieraz od tamtego czasu mielismy tu wedrownych Cyganow, ale nigdy nie zostawali dlugo. Az do teraz. – Popatrzyla z zadowoleniem na swoj odswiezany dom. – Dobrze bedzie wygladac, prawda? Roux mowi, ze ukoncza do wieczora. – Nagle zmarszczyla brwi. – Przeciez moge go zatrudniac. To uczciwy czlowiek i swietnie pracuje. Georges nie ma prawa mowic, ze nie. Nie ma prawa. -Wziela w rece robotke, ale polozyla z powrotem, nie dodajac ani sciegu. – Nie moge sie skupic – wyjasnila opryskliwie – za duzo tego dobrego. Najpierw skoro swit budza mnie dzwony, potem od razu musze patrzec na mizdrzaca sie Caro. Modlimy sie za ciebie, mamo, codziennie – zaczela przedrzezniac corke. – Chcemy, zebys rozumiala, dlaczego tak bardzo sie o ciebie martwimy. Bardziej prawdopodobne, ze martwia sie o swoja opinie w oczach sasiadow. To zbyt zenujace miec taka matke jak ja, ktora przypomina, od czego sie zaczynalo.
Usmiechnela sie krotko, niemilo, z satysfakcja.
– Dopoki ja zyje, oni wiedza, ze jest ktos, kto wszystko pamieta – oswiadczyla. -W jaki klopot ona sie wpakowala z tamtym chlopakiem. Kto za to zaplacil, eh? I on takze wie… Reynaud, ksiadz bielszy niz snieg… – Oczy jej blyszczaly zlosliwoscia. – Recze, ze oprocz mnie juz nikt nie zyje, kto by pamietal tak dawna sprawe, zreszta niewiele osob wiedzialo. Bylby wielki skandal, gdybym nie nabrala wody w usta. – Rzucila mi spojrzenie pelne czystej przekory. -I nie patrz tak na mnie, dziewczyno. Ja nadal potrafie zachowac sekret. Myslisz, ze dlaczego on zostawia mnie w spokoju? Mnostwo moglby zrobic, gdyby sie uwzial. Caro zna jego mozliwosci. Juz probowala go zwerbowac – Ar-mande zachichotala wesolo. – Che-che-che!
– Raczej bym myslala, ze Reynaud nie pochodzi stad -rzucilam, zeby ja pociagnac za jezyk. Potrzasnela glowa.
– Niewielu ludzi go pamieta – powiedziala. -Wyjechal z Lansquenet, kiedy byl malym chlopcem. Rozwiazanie dobre dla wszystkich. – Przez chwile milczala, wspominajac. – Ale tym razem lepiej niech zostawi w spokoju ludzi z rzeki, niech przestanie czepiac sie Roux i jego przyjaciol. – Zasepila sie, klotliwa, chora staruszka. – Ja chce, zeby byli tutaj. Sprawiaja, ze czuje sie mloda. – Malymi szponiastymi dlonmi skubala bezwiednie robotke. Kot wyczul ruch, wyszedl spod fotela i wskoczyl jej na kolana, mruczac. Podrapala go po lebku, a on mruczal dalej, delikatnie szturchal ja lapkami w podbrodek. – Lariflette -powiedziala. Dopiero po chwili pojelam, ze tak sie ten kot nazywa. – To kotka. Mam ja dziewietnascie lat. Czyli ona, liczac wedlug czasu kotow, jest prawie w moim wieku. -Pocmokala do Lariflette odpowiadajacej glosniejszym pomrukiem. – Ubolewaja, ze mam alergie. Astme czy cos. A ja im na to, ze wole sie udusic, niz pozbyc sie moich kotow. Chociaz sa ludzie, ktorych chetnie bym sie pozbyla