bez chwili namyslu.
Lariflette leniwie poruszala wasikami. Popatrzylam na rzeke. Anouk bawila sie pod molo z dwojgiem czarnowlosych rzecznych dzieci starszych od niej. O ile dobrze slyszalam, to jednak ona nimi dyrygowala.
– Zostan i napij sie kawy – zaproponowala Armande. -Mialam wlasnie zaparzyc, kiedy przyszlas. Mam tez lemoniade dla Anouk.
Sama zaparzylam kawe w dziwnej malej kuchni Armande z zelaznym piecem kuchennym i niskim stropem. Bardzo tu jest czysto, ale w swietle z jedynego malenkiego okna od strony rzeki zielonkawo jak pod woda. Z ciemnych, niepomalowanych belek zwisaja peki ziol w woreczkach z gazy, z hakow na pobielonych scianach miedziane
patelnie. Drzwi tak jak wszystkie inne drzwi w tym domu sa z otworem nad progiem, zeby koty mogly przechodzic. Duze kocisko, lezac na wysokim parapecie, przygladalo mi sie z zainteresowaniem, kiedy zaparzalam kawe w emaliowanym rondelku. Lemoniada, ktorej skosztowalam, byla bez cukru, tylko jakies slodziki znalazlam w salaterce. Pomimo swojej brawury Armande ostatecznie chyba stosuje jakies srodki ostroznosci.
– Paskudztwo – orzekla obiektywnie, popijajac kawe z pomalowanej recznie filizanki. – Mowia, ze nie ma roznicy. Ale jest. – Skrzywila sie. – Caro mi te namiastki przynosi. Przeprowadza rewizje w moich kredensach. Pewnie chce dobrze. Coz, kiedy idiotka.
Powiedzialam jej, ze jednak powinna bardziej dbac o siebie.
Prychnela.
– W moim wieku – odparla – wszystko zaczyna szwankowac. Jak nie to, to tamto. – Pociagnela nastepny lyk gorzkiej kawy. – Rimbaud, kiedy mial szesnascie lat, powiedzial, ze chce przezyc, ile tylko sie da i to mozliwie najintensywniej. No, ja juz dobiegam osiemdziesiatki i zaczynam przyznawac mu racje. – Usmiechnela sie szeroko, a mnie znow zachwycila mlodosc jej twarzy, niezalezna od rysow czy karnacji, bedaca odbiciem pogody ducha i nadziei, jak gdyby ona ledwie zaczela odkrywac, co zycie ma do zaofiarowania.
– Mysle, ze pani jest chyba za stara, zeby wstapic do Legii Cudzoziemskiej – zazartowalam. – I czy przezycia Rimbauda nie byly czasem nadmiernie bujne?
Obrzucila mnie psotnym spojrzeniem.
– No wlasnie – podchwycila. – Przydaloby mi sie troche wiecej nadmiaru. Od dzisiaj bede nieumiarkowana… i plocha. Bede sie cieszyc glosna muzyka, ponura poezja, bede rampant – oswiadczyla zadowolona.
Rozesmialam sie.
– Pani jest absurdalna – powiedzialam niby surowo. -Nic dziwnego, ze rodzina zalamuje rece nad pania.
Ale chociaz Armande, kolyszac sie w fotelu, smiala sie ze mna radosnie, teraz nie jej smiech pamietam, tylko to, co dojrzalam za tym smiechem – zywiolowe oszolomienie, rozpaczliwa wesolosc.
Dopiero pozniej, w srodku nocy, kiedy spocona obudzilam sie z na pol zapomnianego koszmarnego snu, przypomnialam sobie, gdzie widzialam taki wyraz twarzy juz przedtem.
Moze Floryda, kochanie. Everglades i wyspy Florydy? Di-sneyland, cherie, albo Nowy Jork, Chicago, Wielki Kanion, Chinatown, Nowy Meksyk, Gory Skaliste?
Ale Armande nie ma w sobie ani troche leku, jaki moja matke zmuszal do delikatnych unikow i potyczek ze smiercia, i szalonych, przynaglanych jakims poczuciem winy ucieczek fantazji w nieznane. W Armande jest tylko glod, pragnienie, straszna swiadomosc mijania czasu.
Zastanawiam sie, co ten doktor rzeczywiscie jej powiedzial dzis rano i ile z tego ona rzeczywiscie rozumie. Dlugo leze bezsennie, rozmyslajac, i kiedy wreszcie zasypiam, sni mi sie, ze jade z Armande przez Disneyland i Reynaud tam idzie pod reke z Caro. Bialy Krolik z Krolowa z 'Alicji w Krainie Czarow'. Oboje maja na rekach wielkie, biale tekturowe rekawice, Caro ma na swej olbrzymiej glowie czerwona korone. Armande niesie dwa patyki z wata cukrowa. Gdzies daleko szumi ruch uliczny w Nowym Jorku, klaksony slychac coraz blizej.
'Ojej, nie jedz tego, to trucizna' – skrzeczy glosno Reynaud, ale Armande dalej palaszuje wate cukrowa; widze jej twarz spokojna i swiecaca. Usiluje ostrzec ja przed taksowka, ale ona tylko patrzy na mnie.
'Zycie – mowi glosem mojej matki – to karnawal, cherie, coraz wiecej ludzi rocznie umiera, przechodzac przez jezdnie. Takie sa dane statystyczne'. I dalej zajada zarlocznie, a Reynaud odwraca sie do mnie i skrzeczy tym grozniej, ze jego glos wcale nie brzmi.
'To przez ciebie, przez ciebie i ten twoj festiwal czekolady, wszystko bylo w porzadku, dopoki ty sie nie zjawilas, teraz wszyscy umieraja. Umieraja, umieraja, umiera-ja…'.
Wyciagam rece obronnie.
'Nie przeze mnie – szepcze. – Przez ciebie, to masz byc ty, jestes Czlowiekiem w Czerni, jestes… -I padam w tyl, w lustro i po drugiej stronie lustra wszedzie wokol mnie rozlatuja sie karty. – Dziewiec mieczy, smierc. Trzy miecze, smierc. Baszta, smierc. Rydwan, smierc'.
Budze sie z krzykiem. Anouk stoi nade mna, pochyla ciemna twarzyczke, zaspana i niespokojna.
– Maman, co ci jest? – Cieplymi rekami oplata mi szyje. Pachnie czekolada, wanilia i dzieciecymi niezmaconymi godzinami snu.
– Nic. Jakies majaki. Nic.
Grucha cos do mnie slabym, cichym glosikiem i az slabne z wrazenia, ze swiat sie wywrocil, ze ja wtapiam sie w nia jak jednokomorkowy glon w swoja spirale – w kolko, w kolko, w kolko – kiedy jej reka chlodzi mi czolo, jej usta muskaja moje wlosy.
– Precz-precz-precz – szepce Anouk machinalnie. – Zle duchy, zabierajcie sie stad. Juz w porzadku, maman. Wszystkie poszly.
Nie wiem, skad to zna. Nie przypominam sobie, zebym kiedykolwiek uczyla sie tych zaklec mojej matki, a przeciez nieraz je stosuje, jak stary swojski przepis. Przytulam sie do niej obezwladniona miloscia.
– Bedzie dobrze, prawda, Anouk?
– No pewnie – odpowiada glosem czystym, ufnym, doroslym. – Pewnie, ze tak. – Kladzie mi glowe na ramieniu i zwija sie w klebek w moich objeciach. – Ja tez cie kocham, maman.
Za oknem swit migocze daleko na szarzejacym horyzoncie. Mocno trzymam corke, ktora zasypiajac, laskocze mnie kedziorami w policzek. Czy wlasnie tego moja matka sie lekala? – zastanawiam sie, przysluchujac ptakom: pojedynczym kra kra z poczatku, potem calym chorom. -Czy od tego uciekala? Nie przed smiercia, tylko od tysiecy malenkich skrzyzowan jej zycia z zyciem innych, od zerwanych zwiazkow, od ogniw bedacych ogniwami wbrew samym sobie, od obowiazkow? Czy przez tamte wszystkie lata uciekalysmy od naszych milosci, przyjaciol, przypadkowych slow wypowiedzianych w przejsciu, slow, ktore moga zmienic kurs calego zycia.
Probuje rozpamietywac moj sen, twarz Reynauda -wyraz zagubienia i przestrachu na jego twarzy – spoznilem sie, spoznilem sie – on takze ucieka od czy do jakiegos niewyobrazalnego przeznaczenia, w ktorym ja nieswiadomie, nieumyslnie odgrywam jakas role. Ale ten sen rozpadl sie na fragmenty rozrzucone jak karty w podmuchach wiatru. Trudno mi sobie przypomniec, czy Czlowiek w Czerni przesladuje, czy jest przesladowany. Trudno wiedziec, czy on to wlasnie Czlowiek w Czerni. Znowu widze Bialego Krolika jak twarz przerazonego dziecka na karuzeli rozpaczliwie pragnacego juz zejsc.
– Kto wydzwania zmiany? – W zamecie mysle, ze ktos mnie pyta; w sekunde potem pojmuje, ze to ja pytalam. Ale zasypiajac jestem prawie pewna, ze slysze, jak inny glos odpowiada, glos troche Armande, troche mojej matki.
Ty, Yianne – mowi mi cicho. – Ty wydzwaniasz.
20
Wtorek, 4 marca
Pierwsza zielen wiosennego zboza sprawia, mon pere, ze krajobraz jest pogodniejszy niz ten, do ktorego przywyklismy. Z daleka zielen wydaje sie soczysta – kilka wczesnych trutni lata nad zbozem, ktore lekko sie chwieje, i pola wydaja sie niejako senne. Ale my wiemy, ze za pare miesiecy to bedzie spalona sloncem szczecina i na ziemi golej, spekanej, szkliscie czerwonej nawet osty nie zechca wyrosnac. Goracy wiatr, zmiatajac to, co jeszcze zostalo, przyniesie susze i cuchnacy bezruch, w ktorym legna sie choroby. Pamietam lato 1975 roku, mon pere, martwy upal, rozgrzane do bialosci niebo. Mielismy plage po pladze tamtego lata. Najpierw rzeczni Cyganie w swoich brudnych plywajacych norach przypelzli po rzece Tannes i utkneli w Les Marauds na spieczonych mieliznach. Potem choroba porazila ich zwierzeta, a nastepnie nasze -w jakims obledzie wywracaly slepiami, mialy slabe drgawki, wzdecia pomimo wodowstretu, pocily sie, trzesly i zdychaly pod nawalem fioletowoczarnych much. Boze, to geste od much powietrze, przejrzale i mdle, jak zepsuty owoc. Pamietasz, mon pere? Taki byl upal, ze zlaknione dzikie zwierzeta wychodzily z zaschnietych marais do rzeki. Lisy, tchorze, lasice, psy. Wiele wscieklych, przygnanych z ich srodowiska glodem i susza zabijalismy z broni palnej albo kamieniami, gdy zataczaly sie na brzegach rzeki. Dzieci rzucaly kamieniami rowniez w Cyganow,lecz oni jak zwierzeta wciaz wracali. Powietrze robilo sie sine od smrodliwego dymu, gdy ogniem usilowali wypalic te chorobe. Nasze konie najpierw ulegly, potem krowy, woly, kozy, psy. Trzymalismy tych Cyganow z daleka, nie chcielismy im sprzedawac towarow ani wody, odmawialismy im lekarstw. Na mieliznach kurczacej sie Tannes pili piwo butelkowe i wode rzeczna. Pamietam, jak noca obserwowalem i slyszalem dobiegajace stamtad przez ciemna wode szlochy kobiety czy moze dziecka.
Niektorzy parafianie, slabeusze – Narcisse wsrod nich – zaczeli mowic o milosierdziu. O litosci. Wszelako ty, mon pere, pozostawales silny. Ty wiedziales, co robic.
Na mszy wyczytales nazwiska wszystkich, ktorzy nie chcieli wspolpracowac. Muscat – stary Muscat, ojciec Pau-la – sluzyl ci pomoca, nie wpuszczal tych opornych do kawiarni, dopoki sie nie opamietali. W ciemnosciach bywaly bojki. Kosciol profanowano. Lecz ty, mon pere, trwales przy swych slusznych racjach nieugiecie.
Pewnego dnia zobaczylismy, jak Cyganie usiluja przeciagnac lodzie po mieliznach na srodek rzeki. Mul byl jeszcze miekki, slizgali sie i zapadali po uda, gramolili sie, przytrzymujac oslizglych kamieni. Jedni ciagneli zaprzegnieci do barek linami, drudzy popychali barki z tylu. Widzieli, ze patrzymy, kilku ordynarnie nas przeklinalo ochryplymi glosami. Wszelako minely jeszcze dwa tygodnie, zanim w koncu odeszli, pozostawiajac swoje wraki. Pozar, powiedziales, mon pere, ogien niedop ilnowany przez pijaka i jego niechlujna kobiete, totez plomienie z ich lodzi rozniosly sie w suchym naelektryzowanym powietrzu, rozszalaly sie na rzece. Wypadek.
Niektorzy ludzie gadali, niektorzy zawsze gadaja. Sporo o tym, ze ty, mon pere, zachecales do tego swoimi kazaniami. I z mrugnieciem przemadrzale wskazywali starego Muscata i jego mlodszego syna, i wydziwiali, ze chociaz z kawiarni duzo widac i slychac, ci dwaj tamtej nocy nic nie widzieli i nic nie slyszeli. Na ogol jednak oddychano z ulga. A gdy spadly zimowe deszcze i Tannes znow wezbrala, nawet te wypalone kadluby zniknely.
Dzis rano znow przechodzilem tamtedy. Denerwuje mnie ta okolica. Les Marauds wyglada prawie tak samo jak dwadziescia lat temu, jest tam jakis chytry spokoj, nastroj wyczekiwania. Firanki drgaja w brudnych oknach, gdy przechodze. Wydaje mi sie, ze nieustanny nieglosny smiech dolatuje z ciszy. Czy bede dostatecznie silny, mon perel Czy moze pomimo moich ze wszech miar dobrych intencji zawiode?
Trzy tygodnie. Juz trzy tygodnie spedzilem na odludziu. Powinienem byc oczyszczony ze zwatpien i slabosci. Coz, kiedy lek we mnie pozostaje. Ona snila mi sie tej