nocy. Och, nie byl to sen zmyslowy, tylko sen niepojecie grozny. Nastroj nieladu, jaki ona wnosi, mon pere, tak na mnie dziala. Takie bezludzie.
Jej corka, jak mi powiedziala Joline Drou, jest nie lepsza od niej. Biega samopas po Les Marauds, mowi o obrzedach i zabobonach. Joline powiedziala, ze to dziecko nigdy nie chodzilo do kosciola, nigdy nie moglo sie modlic. Gdy opowiadala w klasie o Wielkanocy i rezurekcji, to dziecko plotlo trzy po trzy jakies poganskie bzdury. A ten festiwal. W kazdym sklepowym oknie wisi plakat. Dzieci szaleja z podniecenia.
– Niech ksiadz da im spokoj, pere. Ksiadz sam byl kiedys smykiem – powiedzial mi Georges Clairmont poblazliwie. Jego zona popatrzyla na mnie kokieteryjnie spod wyskubanych brwi.
– No, wlasciwie nie wiem, czemu by to moglo zaszkodzic – cwierkala, wyginajac sie. Podejrzewam, ze ich syn okazal zainteresowanie. – I przeciez, prosze ksiedza, wszystko sie przyczynia do swietowania Wielkanocy…
Nawet nie usiluje im wyjasniac. Potepiajac uroczystosc dziecieca, wystawilbym sie na posmiewisko. I tak Narcisse podobno z nieprzyzwoitym chichotem mowi o mojej brygadzie antyczekoladowej. Jednak to jatrzy. To, ze ona wykorzystuje swieto koscielne, aby podkopac szacunek do Kosciola, do mnie… Juz narazilem na szwank moja godnosc. Nie odwazam sie posunac dalej. A z kazdym dniem wplyw tej Rocher sie rozszerza.
Po czesci powoduje to ten sklep. Na pol kawiarnia, na pol confiserie wprowadza nastroj przytulnosci i sprzyja zwierzeniom. Dzieci bardzo lubia czekoladki w roznych ksztaltach za ceny mieszczace sie w granicach ich kieszonkowego. Doroslych pociaga chytrze niekonwencjonalny lokal, w ktorym mozna szeptac swoje sekrety, przewietrzac swoje bolaczki. Kilka rodzin zaczelo zamawiac tort czekoladowy na kazdy niedzielny obiad; patrze, jak oni po mszy zabieraja pudla z tymi tortami. Mieszkancy Lansquenet-sous-Tannes nigdy dotad nie jedli tyle czekolady. Toinette Arnauld jadla – jadla! – przy konfesjonale. Czulem zapach czekolady w jej oddechu, ale udawalem, ze szanuje jej anonimowosc.
– Prosze, mon pere, o wybaczenie, bom zgrze-szyla. -Slyszalem, jak zuje, slyszalem te ciche mlasniecia. Gniew we mnie narastal, gdy spowiadala sie z blahych grzechow, nawet nie wiem jakich, a w tej zamknietej kabinie zapach czekolady bil mi w nozdrza z sekundy na sekunde coraz mocniej. Mowila glosem az grubym, a mnie slina naplywala do ust. W koncu juz nie moglem tego zniesc.
– Ty cos jesz, corko – warknalem.
– Nie, mon pere. – Prawie sie oburzyla. – Jem? Jakzebym ja…
– Przeciez slysze. – Juz nie znizalem glosu. Na pol wstalem w ciemnosci konfesjonalu, chwycilem sie parapetu. -Nie jestem idiota. – Znow uslyszalem mlasniecie sliny o jezyk i rozgniewalem sie bardzo. – Slysze, madame Arnauld! Czy moze sie pani zdaje, ze pani nie tylko nie widac, ale i nie slychac?
– Mon pere, zapewniam ksiedza…
– Prosze zamilknac, madame Arnauld, dosc krzywoprzysiestwa! – ryknalem i nagle juz nie bylo zapachu czekolady ani mlasniec, tylko zdlawiony lzami okrzyk oburzenia i paniczne szuranie, kiedy nieszczesna kobieta uciekla od konfesjonalu, slizgajac sie podczas biegu na wysokich obcasach po posadzce.
Sam w konfesjonale usilowalem odtworzyc sobie ten zapach, ten odglos, te pewnosc, jaka czulem – slusznosc mojego gniewu. Ale gdy znow zamknela sie wokol mnie ciemnosc pachnaca nie czekolada, lecz kadzidlem i dymem swiec, zwatpilem. I nagle uswiadomilem sobie niedorzecznosc tego incydentu. Wprost zwinalem sie w pa-roksyzmie smiechu niespodziewanym i niepokojacym. Ledwie przestalem sie smiac, roztrzesiony, mokry od potu, z zoladkiem podjezdzajacym do gardla. Znow raptownie przyszlo mi na mysl, ze docenic w pelni komizm tej sytuacji moglaby jedynie ona. To wystarczylo, by wywolac nastepne konwulsje. W rezultacie musialem czas wysluchiwania spowiedzi skrocic pod pretekstem lekkiej niedyspozycji. Krokiem niepewnym wracajac do zakrystii, zauwazylem, ze kilka osob dziwnie na mnie patrzy. Powinienem byc ostrozniejszy. Od plotek roi sie w Lan-squenet.
Odtad jest spokojnie. Moj wybuch w konfesjonale klade na karb lekkiej goraczki, ktora potem w ciagu nocy spadla. Ten incydent sie nie powtorzy. Zastosowalem srodek ostroznosci, ograniczylem mianowicie wieczorny posilek jeszcze bardziej, aby nie miec klopotow trawiennych, prawdopodobnie bedacych przyczyna… Wszelako czuje wokol siebie niepewnosc – prawie wyczekiwanie. Wiatr sprawia, ze dzieciom wywraca sie w glowach, biegaja po rynku z wyciagnietymi rekami, nawolujac sie jak ptaki. Dorosli rowniez wydaja sie nieogledni, nerwowi, sklonni wpadac z jednej ostatecznosci w druga. Kobiety mowia za glosno, cichna niesmialo na moj widok, inne sa placzliwe, niektore agresywne. Rozmawialem z Josephine Muscat dzis rano, gdy siedziala przy Cafe de la Repub-lique. Ta apatyczna, malomowna kobieta dzis byla obelzywa, oczy jej palaly, glos drzal w niepohamowanej furii.
– Niech ksiadz mnie zostawi! – syknela. – Czy nie dosc juz ksiadz namotal?
Zachowalem godnosc i w obawie, ze wdam sie tylko w wymiane wrzaskow, nie znizylem sie, aby jej odpowiedziec. Istotnie ta kobieta sie zmienila, zhardziala poniekad, na jej zwykle zmeczonej twarzy maluje sie teraz jakies nienawistne skupienie. Jeszcze jedna przeszla do obozu nieprzyjacielskiego.
Dlaczego, mon pere, ci ludzie nie moga zrozumiec? Dlaczego nie moga zrozumiec, jak ta Rocher nam szkodzi? Juz prawie zlamala ducha naszej spolecznosci. Nasze poczucie celu. Igra z tym, co najgorsze i najslabsze w skrytym ludzkim sercu. Zaskarbia sobie sympatie, lojalnosc, czego – Boze dopomoz! – ja w slabosci swojej nieomal jej zazdroszcze. Naucza parodii dobrej woli, tolerancji, litosci dla biednych bezdomnych wyrzutkow na rzece, podczas gdy przez caly czas to zepsucie zakorzenia sie coraz glebiej. Zlo sie szerzy nie poprzez zlo, tylko poprzez slabosc. Kto jak kto, lecz ty, mon pere, wiesz o tym. Gdzie jestesmy bez sily i czystosci naszych przekonan? Jaka mamy pewnosc jutra? Jak szybko ta choroba dosiegnie nawet Kosciola? Juz przekonalismy sie, ze ten korzen blyskawicznie sie rozrasta. Wkrotce oni beda prowadzic kampanie na rzecz wychowania bez religii, uwzgledniac alternatywne 'systemy wiary', zlikwiduja konfesjonal jako zbedna instancje i beda celebrowac 'jazn'. Zanim sie spostrzega, mon pere, z tym swoim pozornie postepowym mysleniem, pozornie nieszkodliwym liberalizmem znajda sie bezpowrotnie na brukowanej dobrymi checiami drodze do piekla!
Ironia losu, prawda? Jeszcze tydzien temu podawalem w watpliwosc wlasna wiare. Zanadto bylem pochloniety soba, aby widziec te oznaki, zanadto oslabiony na umysle, aby pelnic swoja powinnosc. A przeciez Biblia mowi nam zupelnie wyraznie, co mamy robic. Chwasty i zboze nie moga rosnac spokojnie razem. Kazdy ogrodnik to powie.
21
Sroda, 5 marca
Luc znowu dzis przyszedl, zeby porozmawiac z Armande. Chociaz nadal sie jaka, jest pewniejszy siebie, swobodniejszy, nawet od czasu do czasu delikatnie zartuje i zaraz usmiecha sie troche zdumiony, jak gdyby dotychczas nie wiedzial, ze potrafi byc dowcipny. Armande czarny slomkowy kapelusz zastapila dzis szalikiem i byla w doskonalej formie. Policzki miala jak jabluszka – usta tez niezwykle czerwone, jednak – podejrzewam – nie tyle dzieki samopoczuciu, ile po siegnieciu do kosmetykow. Szybko babcia i wnuk odkryli, ze maja ze soba wiecej wspolnego, niz kiedykolwiek przedtem mogli przypuszczac; nieskrepowani obecnoscia Caro sa ze soba za pan brat. Az trudno pamietac, ze jeszcze dwa tygodnie temu tylko pozdrawiali sie z daleka. Teraz panuje jakas zyczliwosc miedzy nimi. Znizenie glosu mogloby juz swiadczyc o zazylosci. Polityka, muzyka, szachy, religia, rugby, poezja – przerzucaja sie z tematu na temat jak smakosze przy bufecie, ktorzy po prostu musza skosztowac kazdej potrawy. Armande caly swoj wdziek roztacza przed wnukiem – w jednej chwili wulgarna, w drugiej intelektualistka, na zmiane ujmujaca, szelmowska, powazna, madra.
Nie ulega watpliwosci: sztuka uwodzenia. Tym razem Armande zwrocila uwage na zegar.
– Robi sie pozno, chlopcze – oznajmila szorstko. – Czas, zebys wracal.
Luc urwal w pol zdania, niedorzecznie rozzalony.
– Ja… ja nie wiedzialem, ze tak pozno. – Nie kwapil sie do wyjscia. – Chyba tak – powiedzial bez entuzjazmu. – Bo m-mama w-wpadnie w sz-szal. Czy w cos-s tam. Babcia wie, j-jaka m-mama jest.
Roztropnie Armande powstrzymuje sie od wystawienia na probe lojalnosci syna wobec matki, pilnuje sie, zeby przy nim nie dyskredytowac Caro. Slyszac te posrednia krytyke, usmiechnela sie zlosliwie.
– Wiem nie tylko ja – powiedziala. – Luc, czy ty nigdy nie masz ochoty sie zbuntowac… tak troszeczke? – Patrzyla na niego oczami rozesmianymi jak sloneczne lato. -W twoim wieku powinienes byc zbuntowany… zapuscic wlosy, sluchac rocka, zaczepiac dziewczyny i w ogole. Inaczej nie bedziesz mial czego zalowac, kiedy stuknie ci osiemdziesiat lat.
Luc potrzasnal glowa.
– Za duze ryzyko – powiedzial krotko. – J-jeszcze mi zycie mile.
Parsknela smiechem rozbawiona.
– Wiec w przyszlym tygodniu? – zapytala. -Tez w srode? Tym razem pocalowal ja lekko w policzek.
– Chyba mi sie uda.
– Mam bal w domu jutro wieczorem – powiedziala mu nagle. – Podziekowanie za remont mojego dachu. Mozesz przyjsc, jezeli chcesz.
Przez chwile byl niepewny.
– Oczywiscie – dodala ironicznie – gdyby Caro sie sprzeciwila… – Urwala, spogladajac na niego wyzywajaco.
– N-na pewno z-znajde jakas wymowke. – Zmobilizowal sie pod jej wzrokiem. – M-moglaby byc dobra zabawa.
– Bardzo dobra – zapewnila go rzesko. – Wszyscy u mnie beda. Oczywiscie z wyjatkiem Reynauda i jego biblijnych fanek. – Chytrze usmiechnela sie do wnuka. – Co uwazam za wielka laskawosc losu.
Zanim glupawo sie usmiechnal, uciecha przewazyla nad tresura.
– Biblijne fanki, Memee, to naprawde super!
– Ja zawsze jestem super – powiedziala Armande z godnoscia.
– Postaram sie przyjsc.
Armande dopila czekolade i juz mialam zamknac sklep, kiedy wszedl Guillaume. Prawie go nie widywalam w tym tygodniu. Jakis cichy, bezbarwny, oczy spogladaly smutno spod ronda pilsniowego kapelusza. Zawsze forma-lista, przywital sie powaznie, prawie ceremonialnie, ale wiedzialam, ze jest rozstrojony. Kurtka zwisala mu ze zgarbionych ramion pionowo jak z wieszaka. Jego wielkooka mala twarz z tym wyrazem udreki przypominala pyszczek kapucynki. Charly'ego nie bylo, ale znow zauwazylam smycz oplatana na nadgarstku Guillaume'a. Anouk zaciekawiona przygladala mu sie z kuchni.
– Wiem, ze pani juz zamyka. – Mowil urywanie, poprawnie akcentujac jak dzielny oficer zaraz po slubie wyruszajacy na wojne w ktoryms z jego ulubionych angielskich filmow. – Nie bede pani dlugo zatrzymywal.
Podalam mu demitasse najczarniejszego chocolat espresso i dwie jego ulubione florentynki na talerzyku. Anouk przyszla, wspiela sie na barowy stolek, spojrzala na florentynki z zazdroscia.