– Mnie sie nie spieszy – powiedzialam.
– Mnie tez nie – oswiadczyla Armande po swojemu bez ogrodek. – Ale moge juz isc, jezeli tak wolisz. Guillaume potrzasnal glowa.
– Nie, oczywiscie, ze nie. – Usmiechnal sie bez przekonania. -To nie jest specjalnie wazna sprawa.
Juz prawie wiedzialam, ale czekalam na wyjasnienie. Wzial florentynke, ugryzl machinalnie, podkladajac dlon, zeby nie nakruszyc.
– Wlasnie pochowalem staruszka Charly'ego – powiedzial tym szczekliwym glosem – pod drzewem rozanym w moim ogrodku. Charly tak by chcial.
Przytaknelam.
– Na pewno. – Poczulam zapach zaloby Guillaume'a, cierpki, ostry zapach ziemi i rosy. Za paznokciami mial piach. Anouk patrzyla na niego z powaga.
– Biedny Charly – powiedziala. Chyba tego nie uslyszal.
– Musialem sie w koncu zdecydowac – ciagnal. – On juz nie mogl chodzic i skomlal, kiedy go nosilem. Dzis w nocy nie przestawal skomlec. Siedzialem przy nim przez caly czas, ale wiedzialem. – Podniosl wzrok prawie przepraszajaco, rozpaczy nie potrafil wyrazic slowami. -Wiem, ze to glupie. Tylko pies, jak powiedzial cure. Glupio robic z takiego powodu tyle szumu.
– Wcale nie – wtracila sie niespodziewanie Armande. -Przyjaciel to przyjaciel. A Charly byl dobrym przyjacielem. Nie spodziewaj sie, ze Reynaud rozumie takie rzeczy.
Spojrzal na nia z wdziecznoscia.
– Milo, ze pani tak mowi. – Zwrocil sie do mnie: -I pani jest mila, madame Rocher. Starala sie pani mnie ostrzec w zeszlym tygodniu, ale jeszcze nie bylem gotow. Pewnie sobie wyobrazalem, ze kiedy bede ignorowal wszystkie te oznaki, to jakos zatrzymam Charly'ego przy zyciu w nieskonczonosc.
Armande patrzyla na niego z dziwnym wyrazem swoich czarnych oczu.
– Czasami przetrwanie jest gorsze – zauwazyla lagodnie.
Przytaknal.
– Powinienem byl zdecydowac sie wczesniej – powiedzial. – Dac Charly'emu troche godnosci. – Jego usmiech tylko obnazyl cierpienie. – Przynajmniej nam obu bym oszczedzil tej ostatniej nocy.
Nie wiedzialam, co mu powiedziec. Odrzucajac oklepane frazesy, nie powiedzialam nic. Zreszta chyba nie potrzebowal moich slow, sam chcial mowic.
Skonczyl florentynke i jeszcze raz blado sie usmiechnal.
– To zgroza – powiedzial – ale ja mam taki apetyt. Zupelnie jakbym nie jadl od miesiaca. Dzis pochowalem swojego psa, a moglbym zjesc… – Urwal zmieszany. – Jakos okropnie to nie w porzadku – powiedzial – jak mieso w Wielki Piatek.
Armande zakrakala smiechem i polozyla mu reke na ramieniu. Przy nim wydawala sie bardzo krzepka, bardzo na miejscu.
– Pojdziesz ze mna – polecila. – Mam w domu chleb i rillettes, i dobry camembert akurat dojrzaly. I aha… Yianne. – Odwrocila sie do mnie z wladczym gestem. - Wezme pudelko tych czekoladowych frykasow, jak one sie nazywaja? Floren tynki? Porzadne, duze pudlo.
Przynajmniej tym moglam sluzyc. Slaba, byc moze, pociecha czlowiekowi, ktory utracil najblizszego przyjaciela. Ukradkiem czubkami palcow nakreslilam na pokrywce predko maly znak przynoszacy szczescie, ochraniajacy.
Guillaume zaczal protestowac, ale Armande natychmiast go uciszyla.
– Bredzisz. – Nie dala mu sie odezwac, swoja energie pompowala w tego mizeraka wbrew jego woli. – Co masz lepszego do roboty? Zamkniesz sie w domu osowialy? Mowy nie ma! Od dawna juz nie przyjmowalam zadnego mezczyzny. Bedzie mi bardzo milo. Poza tym – dodala z namyslem – jest cos, o czym chce z toba porozmawiac.
Armande stawia na swoim. Wlasciwie z zasady. Patrzylam na nich oboje, owijajac pudelko florentynek bibulka, owiazujac dlugimi srebrzystymi wstazkami. Guillaume juz reagowal na jej serdecznosc, zdezorientowany, ale zadowolony.
– Madame Yoizin… Upomniala go stanowczo:
– Armande. Madame mnie postarza.
– Armande.
Odniosla wiec male zwyciestwo.
– I to mozesz takze zostawic za soba. – Delikatnie od-platala smycz z jego reki. Jej wspolczucie bylo szorstkie, ale nie protekcjonalne. – Co za sens nosic bezuzyteczny balast? To nic a nic nie zmieni.
Wymanewrowala Guillaume'a za drzwi. Zatrzymujac sie w drzwiach, mrugnela do mnie. Az zrobilo mi sie cieplo, tak bardzo lubie ich oboje.
Wyszli w wieczorny mrok.
Pozniej z lozka patrze, jak niebo powoli koluje w oknie. Anouk i ja jeszcze nie spimy. Anouk byla bardzo powazna po wizycie Guillaume'a, daleka od zwyklej zywiolowosci. Zostawila drzwi miedzy naszymi pokojami otwarte. Leze i ze strachem czekam na nieuniknione pytanie, ktore dosc czesto zadawalam sobie w tamte noce po smierci mojej matki i na ktore nie znajduje odpowiedzi. Ale to pytanie nie przychodzi. Natomiast Anouk, kiedy juz mysle, ze chyba zasnela, wsuwa sie do mojego lozka. Wtyka mi zimna piastke w dlon.
– Maman. -Wie, ze ja nie spie. -Ty nie umrzesz, prawda?
Smieje sie cicho w ciemnosciach.
– Nikt nie moze tego przyrzec – odpowiadam delikatnie.
– Ale niepredko w kazdym razie – nie ustepuje. – Dopiero za lata i lata.
– Mam nadzieje.
– Och! – Przetrawia to przez chwile, calym cialem przytula sie do mnie, wygodnie. – My zyjemy dluzej niz psy, prawda?
Odpowiadam, ze tak. Znow milczy.
– Jak myslisz, maman, gdzie jest teraz Charly? Sa klamstwa, ktore moglabym jej mowic, pocieszajace klamstwa. Ale dochodze do wniosku, ze nie moge.
– Nie wiem, Anouk. Lubie myslec… ze zaczynamy znowu. W nowym ludzkim ciele, ktore nie jest stare ani chore. Albo w ptaku, albo w drzewie. Rzeczywiscie nie wie nikt.
– Och! – Slysze w jej glosie powatpiewanie. – Nawet psy moga zaczynac?
– Czemuz by nie?
To jest piekna fantazja. Nieraz jak dziecko przywiazane do swojego urojenia przylapuje sie na tym, ze widze zywa twarz mojej matki w twarzy mojej malej, obcej…
– Wiec powinnysmy – mowi Anouk inteligentnie – odnalezc dla Guillaume'a jego psa. Moglybysmy to zrobic jutro. Czy bedziesz wtedy weselsza?
Usiluje wytlumaczyc, ze to nie jest takie proste, ale ona sie upiera.
– Moglybysmy pochodzic po wszystkich farmach, dowiedziec sie, ktore psy maja szczenieta. Myslisz, ze my bysmy nie rozpoznaly Charly'ego?
Wzdycham. Powinnam juz przywyknac do tej kretej logiki. Anouk ze swoim przeswiadczeniem tak bardzo przypomina mi matke, ze jestem bliska lez.
– Nie wiem. Ona uparcie:
– Pantoufle by go rozpoznal.
– Spij juz, Anouk. Jutro szkola.
– Rozpoznalby, wiesz, ze tak. Pantoufle widzi wszystko.
– Psst.
Slysze wreszcie, jak ona powoli oddycha. Widze jej twarz odwrocona we snie do okna, mokre rzesy w poswiacie gwiazd. Gdybym tylko mogla byc pewna, to ze wzgledu na nia… Ale nie ma zadnych cudow. Czary ostatecznie nie uratowaly mojej matki, chociaz wierzyla w nie bez zastrzezen. I chociaz nic z tego, co czarowalysmy razem, nie daloby sie wytlumaczyc prostym zbiegiem okolicznosci. Nic nie jest latwe, mowie sobie; te karty, swiece, kadzidla, zaklinanie, nawet dziecieca sztuczka z niedopuszczaniem ciemnosci. A przeciez boli mnie mysl o rozczarowaniu Anouk.Takiej pogodnej we snie, takiej ufnej. Wyobrazam sobie te nasza jutrzejsza wyprawe, dwie wariatki ogladajace kazdego szczeniaka, i serce mi sie sciska. Jak moglam jej powiedziec cos, czego nie moge udowodnic…
Ostroznie, zeby sie nie obudzila, wstaje z lozka. Deski podlogi sa gladkie i zimne pod moimi bosymi stopami. Drzwi troche skrzypia, kiedy je otwieram, ale ona nie budzi sie, tylko mamrocze przez sen. Ciazy na mnie obowiazek, mowie sobie. Niechcacy obiecalam.
Rzeczy mojej matki sa nadal zapakowane w skrzyni, w zamknietych zapachach drewna sandalowego i lawendy. Karty, ziola, ksiazki, olejki, wonny atrament, ktorego uzywala do wrozenia, amulety, krysztaly, roznokolorowe swiece. Poza tym, ze czasami wyjmuje swiece, rzadko otwieram skrzynie. Za mocno pachnie zmarnowana nadzieja. Ale dla Anouk… Anouk, tak przypominajacej moja matke, chyba warto sprobowac. Czuje sie troche smiesznie. Powinnam teraz spac, nabierac sil do jutrzejszego pracowitego dnia. Ale wciaz mam przed oczami twarz Guillaume'a. I przeciez nie zasne po tym, co powiedziala Anouk. To moze byc niebezpieczne, mowie sobie zdesperowana, moge cos pokrecic, prawie zapomnialam, jak sie to robi. A nawet jesli nie, tylko poglebie nasza innosc i trudniej nam bedzie zostac w Lansquenet,
Nawyk obrzedu porzucony na tyle lat ni stad, ni zowad powraca. Nakreslenie kregu, woda w szklance, talerzyk z sola i zapalona swieca na podlodze – prawie komfortowy powrot do czasow, kiedy wszystko mialo proste wytlumaczenie. Siadam na podlodze po turecku, zamykam oczy i oddycham powoli.
Moja matka rozkoszowala sie obrzedami, zaklinaniem. Ja bylam mniej chetna. Masz zahamowania, mowila mi, chichoczac. Z zamknietymi oczami czuje ja teraz blisko, czuje jej won w kurzu na plecach. Moze dzieki temu dzis pojdzie latwiej. Ludzie, ktorzy nic nie wiedza o prawdziwych czarach, wyobrazaja sobie jakies bajeczne bogactwo efektow. Podejrzewam, ze wlasnie dlatego moja matka, ktora kochala teatralnosc, czynila z czarow takie widowisko. A przeciez prawdziwe czarowanie nie jest zgola dramatyczne, to po prostu skupienie mysli na upragnionym celu. Nie ma zadnych cudow, ani naglych zjawisk. I oto widze zamknietymi oczami umyslu idealnie wyraznie Char-ly'ego w zlocistej lunie powitania na progu nowego zycia, tylko ze zaden inny pies nie pojawia sie w tym kregu. Moze jutro albo pojutrze – pozorny zbieg okolicznosci jak ten pomaranczowy fotel czy czerwone stolki barowe, ktore sobie wyobrazilysmy naszego pierwszego dnia. Albo moze nic sie nie pojawi.
Spogladam na zegarek lezacy na podlodze: dochodzi pol do czwartej. Spedzilam tu wiecej czasu, niz przypuszczalam, swieca sie dopala, rece i nogi mam zimne i zdretwiale. A przeciez niepokoj zniknal, jestem dziwnie wypoczeta, zadowolona z powodow niezupelnie dla mnie zrozumialych.
Wracam do lozka, Anouk powiekszyla swoje imperium, rozrzucila rece, zajmujac cale poduszki. Zwram sie w jej cieple. Zyczeniu mojej wymagajacej malej obcej stanie sie zadosc. Osuwajac sie miekko w sen, przez chwile chyba slysze szept mojej matki. Blisko.