Gniew az mnie zabolal.

– Ilez w tym zlosci! Guillaume potrzasnal glowa.

– Cure nie rozumie – wyjasnil. – Rzeczywiscie nie lubi zwierzat. Ale Charly i ja jestesmy razem juz tak dlugo… -Lzy stanely mu w oczach, szybko sie odwrocil, zeby je ukryc. – Pojde do weterynarza, tylko skoncze pic. – Jego szklanka stala na ladzie pusta od dwudziestu minut. – Moze to jeszcze nie bedzie dzisiaj? – zapytal prawie z rozpacza. – On jeszcze jest wesoly. I ma ostatnio wiekszy apetyt, wiem, ze tak. Nikt nie moze mnie do tego zmusic. -Teraz mowil jak krnabrne dziecko. – Bede wiedzial, kiedy naprawde przyjdzie czas. Bede wiedzial.

Nie moglam podniesc go na duchu, jednak usilowalam. Pochylilam sie, poglaskalam Charly'ego, poczulam pod palcami skore i kosci. Pewne schorzenia da sie wyleczyc. Rozgrzalam sobie palce i zaczelam delikatnie macac. Ta narosl chyba sie powiekszyla. Pojelam, ze nie ma nadziei.

– To pana pies, Guillaume – powiedzialam. – Pan wie najlepiej.

– Tak. – Na chwile jak gdyby sie rozjasnil. -Lekarstwo mu pomaga. On juz nie skomli w nocy.

Pomyslalam o mojej matce w jej ostatnich miesiacach. Byla blada, cialo jej zanikalo, delikatny uklad kostny przeswiecal przez sflaczala skore, oczy blyszczaly goraczkowo. – 'Floryda, kochanie, Nowy Jork, Chicago, Wielki Kanion, tyle do zobaczenia!'. – I ukradkiem krzyczala w nocy.

– Po pewnym czasie trzeba polozyc kres cierpieniu – powiedzialam. – To bezcelowe. Ukrywanie sie pod uzasadnieniami, stawianie sobie krotkoterminowych celow, zeby przeciagnac jeszcze tydzien. Po pewnym czasie brak godnosci boli bardziej niz wszystko inne. Trzeba odetchnac.

Kremacja w Nowym Jorku, popioly rozrzucone w porcie. Dziwne, zawsze sobie wyobrazalam smierc w lozku wsrod ukochanych osob. A zamiast tego az za czesto spotkanie z nia jest zawrotnie raptowne, panika i leci sie w zwolnionym tempie na daremne wyscigi ze sloncem kolyszacym sie jak wahadlo.

– Gdybym miala wybor, wybralabym to. Niebolesny zastrzyk. Przyjazna reke. To lepsze niz samotne umieranie w nocy albo pod kolami taksowki na ulicy, gdzie nikt sie nie zatrzyma, zeby drugi raz spojrzec. – Uslyszalam, ze mysle glosno. – Przepraszam, Guillaume – powiedzialam, widzac jego przerazenie. – Tak zamyslilam sie o roznych sprawach.

– W porzadku – powiedzial cicho, polozyl na lade monety. – I tak juz mialem pojsc. – Wzial kapelusz jedna reka, Charly'ego druga i wyszedl, garbiac sie troche bardziej niz zwykle; mala szara postac, niosaca cos, co mogloby byc torba zakupow spozywczych czy starym plaszczem nieprzemakalnym, czy czyms zupelnie innym.

17

Sobota, 1 marca

Obserwuje jej sklep. Uswiadamiam sobie, ze robie to, odkad sie wprowadzila. Obserwuje, kto wchodzi, kto wychodzi i kto sie tam potajemnie gromadzi. Tak jak za mlodu urzeczony i pelen wstretu obserwowalem gniazda os. Zaczeli chytrze, przychodzili z poczatku ukradkiem o zmierzchu i wczesnym rankiem. Potem udawali klientow. Filizanka kawy, paczka rodzynkow w czekoladzie dla dzieci. A teraz juz wcale nie dbaja o pozory. Ci Cyganie przychodza bez zadnej zenady, wyzywajaco patrzac na moje zasloniete okno – ten rudy o bezczelnych oczach, dziewczyna chuda jak szczapa, utleniona blondynka, Arab z ogolona glowa. Ona wola ich wszystkich po imieniu: Roux i Zezette, i Blanche, i Ahmed. Wczoraj o dziesiatej podjechala pod sklep ciezarowka Clairmonta, kierowca bez slowa wyladowal materialy budowlane – deski, farby i smole. Ona wypisala mu czek. Nastepnie musialem patrzec, jak jej usmiechnieta kompania podnosi te skrzynie, legary, kartony na ramiona i ze smiechem zabiera je do Les Marauds. Byl w tym podstep. Podstep i klamstwo. Z jakiejs przyczyny ona chce, aby sie panoszyli. Oczywiscie to na zlosc mnie tak ich rozzuchwala. Nic nie moge zrobic, pozostaje mi tylko zachowac z godnoscia milczenie i modlic sie o jej upa-dek. Ona tak bardzo mi utrudnia pelnienie powinnosci. Od razu nalezalo sie uporac z Armande Yoizin, ktora polecila na jej rachunek wydawac zywnosc dla nich. Nalezalo od razu, teraz juz jest za pozno, ci rzeczni Cyganie nabrali dosc zapasow na dwa tygodnie. Codzienne zakupy – chleb, mleko – zalatwiaja w Agen. Na mysl, ze moze zostana dluzej, zolc podchodzi mi do gardla. Coz jednak mozna poradzic, gdy takie osoby ich wspieraja? Od ciebie, mon pere, uslyszalbym, co mam zrobic, gdybys tylko mogl mi powiedziec. Wiem, ze ty bys bez wahania wypelnil swoja powinnosc, chocby najbardziej nieprzyjemna.

Gdybys tylko mogl mi powiedziec. Najlzejszy uscisk palcow by wystarczyl. Drgnienie rzes, cokolwiek, cokolwiek, aby pokazac, ze zostalo mi wybaczone. Nie? Nie poruszasz sie, mon pere. Tylko ciezko syczy, grzmi aparat, ktory oddycha za ciebie, przepuszcza powietrze przez twoje zwiedle pluca. Wiem, kiedys obudzisz sie uleczony i oczyszczony, i moje imie bedzie pierwszym slowem, jakie wypowiesz. Widzisz, ja rzeczywiscie wierze w cuda. Ja, ktory przeszedlem przez ogien, wierze.

Postanowilem porozmawiac z nia dzisiaj. Rozumnie, niczego nie wypominajac, jak ojciec z corka. Tak aby zrozumiala. Zaczelismy, ze tak powiem, ze zlej beczki, ona i ja. Moze moglibysmy zaczac znowu. Bylem gotow, mon pere, okazac wielkodusznosc. Gotow zrozumiec. Jednak podchodzac do sklepu, zobaczylem przez okno, ze ten Roux tam jest i wlepia we mnie twarde jasne oczy z owym kpiacym lekcewazeniem, jakie wszyscy jemu podobni lubia okazywac. Trzymal szklanke z czyms w rece. Niebezpieczny brutal o dlugich wlosach i w brudnym kombinezonie. Nawet przyznam, ze szarpnal mna niepokoj o te kobiete. Czy ona nie pojmuje, z jak wielkim igra niebezpieczenstwem, zadajac sie z tymi ludzmi? Czy wcale nie dba o siebie, o swoje dziecko? Juz mialem odwrocic sie i odejsc, gdy moja uwage przyciagnal plakat w oknie wystawowym. Przeczytalem to ogloszenie, lecz udawalem, ze jeszcze czytam, aby nieznacznie popatrzec na nia, na nich przez okno. Ona byla w sukni z jakiegos kosztownego materialu koloru czerwonego wina i wlosy miala rozpuszczone. Ze sklepu dolatywal jej smiech.

Przenioslem wzrok z powrotem na ten plakat. Pismo bylo dzieciece, niekaligraficzne:

Grand Festival du Chocolat!

W La Celeste Praline

Poczatek w Niedziele Wielkanocna

Wszystkich zapraszamy!!!

Przeczytalem ponownie ze wzrastajacym oburzeniem. Ze sklepu nadal slyszalem jej glos i brzekanie szklanek. Ona, pochlonieta rozmowa, jeszcze mnie nie zauwazyla. Stala tylem do drzwi z jedna noga wysunieta jak tancerka. Zobaczylem jej plaskie plytkie pantofle z kokardkami i to, ze jest bez ponczoch.

Poczatek w Niedziele Wielkanocna

Ja juz rozumiem ten festiwal. Jej zlosliwosc, jej przekleta zlosliwosc. Od samego poczatku musiala planowac ten swoj festiwal czekolady, planowac tak, aby sie zbiegl z najbardziej uswieconymi uroczystosciami koscielnymi. Od chwili przybycia w tlusty wtorek musiala o tym myslec, pragnac podkopac moj autorytet, zrobic posmiewisko z mojego nauczania. Ona ze swoja kompania z rzeki.

Rozgniewany, aczkolwiek powinienem sie wycofac, pchnalem drzwi i wszedlem do sklepu. Brzdekniecie dzwonkow zaanonsowalo mnie jak kpina Odwrocila sie, spojrzala na mnie z usmiechem. W tym momencie, gdybym nie mial juz niezbitego dowodu jej msciwosci, moglbym przysiac, ze to usmiech szczery.

– Monsieur Reynaud.

W sklepie bylo goraco, pachniala czekolada. Zupelnie inaczej niz lekka czekolada w proszku, ktora pamietam z dziecinstwa, ta miala zapach mocny, dlawiacy jak wonne ziarenka kawy w kramie na targowisku, przypominajacy amaretto i tiramisu, jakis aromat wedzenia, az przenikalo to do ust i naplywala slina. Srebrny czajnik z czekolada stal na kontuarze, leciala z niego para. Uprzytomnilem sobie, ze nie jadlem jeszcze sniadania.

– Mademoiselle. – Zalowalem, ze nie moge przybrac tonu bardziej autorytatywnego. Oburzenie zaciskalo mi krtan, wiec zamiast slusznie podniesc glos, tylko zaskrzeczalem jak ugrzeczniona zaba.

– Mademoiselle Rocher. – Spojrzala na mnie zaintrygowana. – Widzialem pani ogloszenie!

– Ach tak? Napije sie ksiadz z nami?

– Nie!

– Moje chococcino jest doskonale, jesli ma ksiadz wyrobiony smak.

– Nie mam!

– Czyzby? – Jej glos byl falszywie troskliwy. – Moze ksiadz jednak sie napije creme? Lub mocha? Z wysilkiem sie opanowalem.

– Nie bede pani trudzil, dziekuje.

U jej boku ten rudy rozesmial sie cicho i powiedzial cos swoim rynsztokowym zargonem. Zauwazylem, ze ma rece pomazane farba, biel w zaglebieniach dloni i na klykciach. Czyzby pracowal? Jesli tak, to u kogo? Gdybysmy byli w Marsylii, policja by go aresztowala za prace na czarno. Przeszukanie jego lodzi moze by dalo dosyc materialu dowodowego – narkotyki, rzeczy pochodzace z kradziezy, pornografia, bron – aby zamknac go definitywnie. Wszelako jestesmy w Lansquenet. Trzeba by powaznego aktu przemocy, aby policja sie tutaj zjawila.

– Przeczytalem pani plakat – zaczalem znowu z cala godnoscia, jaka zdolalem w sobie zebrac. Ta jej mina uprzejmego zainteresowania, te plasajace oczy. – Musze powiedziec… – Odchrzaknalem, poniewaz znowu poczulem smak zolci. – Musze powiedziec, ze w moim przekonaniu czas takiej… imprezy… napawa mnie ubolewaniem.

– Czas? – Ta niewinna mina. – Ksiadz mowi o swietach wielkanocnych? – Usmiechnela sie polgebkiem, zlosliwie. – Przeciez to wladze koscielne ustanowily te swieta. Ksiadz powinien sie z tym zwrocic do papieza.

Utkwilem w niej zimny wzrok.

– Mysle, ze pani dobrze wie, o czym mowie. -I znowu to jej uprzejme pytajace spojrzenie. – Festiwal czekolady. Wszystkich zapraszamy. – Jak gotujace sie mleko wzbieral we mnie niepohamowanie gniew. Na chwile dodal mi energii, mocy. Wycelowalem w nia oskarzycielsko palec. -Niech sie pani nie zdaje, ze nie odgadlem, o co tu chodzi!

– Niech ja sama odgadne. – Udala uprzejme zainteresowanie. – To ma byc atak na ksiedza osobiscie? Zamach, ktory by podwazyl fundament Kosciola katolickiego? -Nagla piskliwoscia glosu zdradzila, ze sie smieje. – Boze uchowaj, w sklepie z czekolada wielkanocne jajka na Wielkanoc! – Teraz miala glos niepewny, prawie drzacy, jak gdyby zlekla sie nie wiadomo czego. Gdy rudy patrzyl na mnie groznie, z wysilkiem opanowala ten przelotny lek, ktory zauwazylem, i powiedziala spokojnie: – Na pewno bedzie miejsce dla nas dwojga. Moze ksiadz jednak napije sie czekolady? Moglabym wyjasnic, co…

Potrzasnalem glowa jak pies nekany przez osy. Jej spokoj mnie rozwscieczyl, zapach czekolady omal nie wprawial w szal. W uszach mi szumialo, w oczach kotlowalo. Przez chwile mialem zmysly nienaturalnie wyostrzone, czulem jej perfumy, pieszczote lawendy, ciepla korzenna won jej skory. I powiew z bagien, pizmowy zapach oleju silnikowego, potu i farby zalatujacy od jej rudego kompana.

– Ja… nie… ja… – Jak w koszmarnym snie zapomnialem, co chcialem powiedziec. Cos o szacunku chyba, o spolecznosci, o tym, abysmy podazali pospolu w jednym kierunku i ze prawomyslnosc, przyzwoitosc, moralnosc… Tylko przelykalem powietrze, w glowie wciaz mi sie krecilo. – Ja… ja… – Nie moglem sie oprzec

Вы читаете Czekolada
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату