– Mysle, ze nic jej nie bedzie.
Wlepia we mnie oczy pociemniale z niedowierzania i podejrzliwosci.
– Na pewno jest w lodowce insulina – mowie. – Chyba prosila o insuline. Pospieszmy sie.
Armande przechowuje insuline przy jajkach. Plastikowe pudelko zawiera szesc ampulek i kilka strzykawek jednorazowych. Z drugiej strony stoi w lodowce pudelko trufli opatrzone napisem: La Celeste Praline. Poza tym prawie nic nie ma do jedzenia: otwarta puszka sardynek, reszta klopsikow w papierze, pare pomidorow.
Zastrzyk robie w zgiecie lokcia. To sposob, ktory dobrze znam. W ostatnich fazach choroby mojej matki po wyprobowaniu tylu innych kuracji – akupunktury, homeo-patii, autosugestii – ostatecznie wrocilysmy do dobrej, starej morfiny, czarnorynkowej, jezeli nie moglysmy dostac jej na recepte, morfiny, ktora moja matka, chociaz nie znosila narkotykow, witala z radoscia, kiedy bylo jej duszno, a wiezowce Nowego Jorku chwialy sie jej przed oczami.
Armande prawie nic nie wazy w moich objeciach; ze zwisajaca glowa, sladem rozu na policzkach wyglada desperacko i blazensko. Sciskam jej zimne sztywne dlonie, rozluzniam stawy, rozcieram palce.
– Armande. Zbudz sie, Armande. Roux stoi z daleka, patrzy niepewnie. Jej palce w moich dloniach sa jak wiazka kluczy.
– Armande – mowie ostro, rozkazujaco. – Nie mozesz teraz spac. Trzeba sie obudzic.
Jest. Cos zadrgalo, jakby listek zatrzepotal o listek.
– Yianne.
W jednej sekundzie Roux juz kleczy przy niej. Twarz
ma popielata, ale oczy mu blyszcza. i.
– Och, powiedz to jeszcze raz, stara uparciucho. – Jego ulga jest przejmujaca, az boli. -Wiem, ze zyjesz, Armande. Wiem, ze mnie slyszysz. – Patrzy na mnie ochoczo, prawie sie smieje. – Ona sie odezwala, prawda? Nie wydawalo mi sie?
Potrzasnelam glowa.
– Jest silna – mowie. -I tys ja znalazl w pore, zanim zapadla w spiaczke. Poczekamy, zastrzyk podziala. Nie przestawaj mowic do niej.
– Dobrze. – Prawie bez tchu Roux zaczyna dosc nieskladnie przemawiac, wypatruje na twarzy Armande oznak przytomnosci. Ja dalej rozcieram jej rece, ktore z wolna sie rozgrzewaja.
– Nikogo pani nie oszuka, Armande, stara czarownico. Pani jest silna jak kon. Moglaby pani zyc wiecznie. W dodatku naprawilem ten dach. Chyba pani nie mysli, ze tak sie napracowalem tylko po to, zeby pani corka zaraz odziedziczyla wszystko! Armande, wiem, ze pani slucha. Wiem, ze pani moze mnie slyszec. I na co pani czeka? Mam pania przeprosic? Zgoda, wiec przepraszam. – Lzy zylkuja mu twarz. – Slyszy pani? Przeprosilem. Nie jestem niewdzieczny dran, no, jeszcze raz przepraszam. No, zbudz sie i…
– …Skurczybyku.
W pol zdania Roux urywa. Armande bezglosnie chichocze, jej usta sie poruszaja, oczy sa zywe, przytomne. Roux oburacz delikatnie ujmuje jej twarz.
– Przestraszylam cie? – pyta Armande slabiusienko.
– Nie.
– Jednak przestraszylam. – Jest w tym odrobina satysfakcji i przekory.
Roux wyciera oczy wierzchem dloni.
– Jeszcze jest mi pani winna pieniadze za moja prace -mowi drzacym glosem. – Balem sie tylko, ze nigdy pani nie odzyska przytomnosci, zeby mi zaplacic.
Armande znow chichocze. Juz nabrala sil i udaje nam sie ja podniesc, posadzic w fotelu. Bardzo blada, twarz ma troche zapadnieta, jak zwiedle jablko, ale spojrzenie jasne i bystre. Roux odwraca sie do mnie, odprezony po raz pierwszy od czasu pozaru. Nasze rece sie stykaja. Przez sekunde widze jego glowe w ksiezycowej poswiacie, zaokraglenie nagiego ramienia na trawie i odurza mnie widmowa won bzow… Czuje nagle, jak oczy mi sie szeroko otwieraja w glupim zdumieniu. Roux tez chyba cos poczul, bo sie odsuwa.
Armande za nami cicho chichocze.
– Prosilam Narcisse'a, zeby zatelefonowal po doktora – informuje ja niby niefrasobliwie. – Doktor bedzie tu lada chwila.
Armande patrzy na mnie. Prad wiedzy przebiega miedzy nami i to nie po raz pierwszy. Zastanawiam sie, jak jasno ona widzi.
– Nie zycze sobie tej trupiej czaszki w moim domu -mowi Armande. – Mozesz go od razu odprawic, gdy przyjdzie. Nie bedzie mi dyktowal, co mam robic.
– Ale pani jest chora – protestuje. – Gdyby Roux nie przyszedl, mogla pani umrzec.
Ona strzela kpiacym spojrzeniem.
– Yianne – tlumaczy cierpko. -To wlasnie robia wszyscy starzy ludzie. Umieraja. To fakt. Na porzadku dziennym.
– Tak, ale…
– I ja sie nie wybieram do Le Mortoir. Mozesz im tak ode mnie powiedziec. Nie zmusza mnie. Mieszkam w tym domu szescdziesiat lat i jesli umre, to tylko tutaj.
– Nikt pani nie zmusi do zadnej przeprowadzki – mowi Roux ostro. – Zaniedbala pani swoja kuracje, ot i powod. Nastepnym razem bedzie pani madrzejsza.
Armande sie usmiecha.
– To nie takie proste.
– Dlaczego? Wzrusza ramionami.
– Guillaume wie. Sporo z nim rozmawialam. Zrozumial. – Jej glos brzmi prawie normalnie, chociaz jeszcze jest slaba. – Ja nie chce codziennie brac tych zastrzykow. Nie chce trzymac sie bez konca diety. Nie chce, zeby kolo mnie skakaly dobrotliwe pielegniarki, jakbym byla w zlobku. Mam osiemdziesiat lat, na litosc boska, wiec chyba mozna mi wierzyc, ze w moim wieku juz wiem, czego… – Raptownie urwala. – Kto tam znowu?
Sluch jej nie zawodzi. Ja tez slysze podjezdzajacy samochod. Doktor.
– Jezeli to ten obludny szarlatan, powiedzcie mu, ze marnuje czas – warczy Armande. – Powiedzcie, ze kwitne zdrowiem. Powiedzcie, zeby sobie znalazl kogos innego do diagnozy. Ja go nie chce.
Wygladam przed dom.
– On, zdaje sie, przyjechal z polowa Lansquenet – zauwazylam. W samochodzie – niebieskim citroenie – pelno ludzi. Jest doktor, blady w ciemnobrazowym garniturze, sa stloczeni na tylnym siedzeniu: Caroline Clairmont, jej przyjaciolka Joline i Reynaud. Na przednim siedzeniu wyraznie nieswoj Georges Clairmont, przeciwny tej wyprawie, ale potulny. Drzwiczki samochodu trzaskaja, nagly gwar i gniewny piskliwy glos Caroline.
– Mowilam jej. No czy nie mowilam, Georges? Nikt nie moze mi zarzucic, ze nie jestem dobra corka, zyly sobie wypruwam dla niej i prosze, jak ona…
Szybkie kroki na kamieniach, potem kakofonia glosow, kiedy nieproszeni goscie wchodza do domu frontowymi drzwiami.
– Maman? Maman? Spokojnie, kochanie, to ja!
– Tedy, monsieur Cussonnet, tedy do… ach, pan tu juz byl przeciez.
– Ojej, tyle razy jej mowilam… nie ulegalo watpliwosci, ze cos takiego sie stanie… Georges slabo protestuje.
– Caro, naprawde myslisz, kotku, ze powinnismy sie wtracac? To znaczy, moze niech doktor sam sie tym zajmie? Wiesz?…
– W kazdym razie zastanawiajace, co on robil w jej domu… – odezwala sie chlodno Joline.
– …powinien byl przyjsc do mnie… - zekl prawie nie-doslyszalnie Reynaud.
Czuje, jak Roux sztywnieje jeszcze przed ich wkroczeniem do pokoju, i rozglada sie szybko, ktoredy wyjsc. Ale juz za pozno. Wchodza. Najpierw Caroline i Joline w blizniakach i szalikach od Hermesa, uczesane w nieskazitelne koczki, za nimi Clairmont w ciemnym ubraniu i krawacie – niezwykle w powszedni dzien zawiadywania skladem drewna. Czyzby zonka kazala mu przebrac sie na te okazje? – potem doktor i ksiadz. Jak w scenie z melodramatu wszyscy przy drzwiach nieruchomieja, na ich twarzach maluje sie zgorszenie, uprzejmosc, poczucie winy, rozzalenie, furia. Roux z reka zabandazowana patrzy na nich bezczelnie spod wilgotnych opadajacych mu na oczy wlosow, ja w pomaranczowej spodnicy zabloconej po biegu do Les Marauds stoje przed nim, Armande, blada, ale spokojna kolysze sie wesolo w fotelu na biegunach. Czarne jej oczy blyskaja zlosliwoscia, podnosi reke, zginajac palec jak Baba-Jaga.
– Wiec juz sa tutaj sepy – mowi groznie. – Uwineliscie sie raz-dwa. – Rzuca bystre jadowite spojrzenie na Reynauda, zamykajacego tyly tej delegacji. – Myslales, Francis, ze wreszcie bedziesz mial swoja szanse, co? Myslales, ze szybko zdazysz podrzucic pare blogoslawienstw, dopoki nie jestem compos menti? – Prezentuje swoj najbardziej wulgarny chichot. – Niedobrze, Francis, jeszcze nie jestem gotowa do ostatnich obrzedow.
– Na to wyglada – mowi cierpko Reynaud i rzuca szybkie spojrzenie w moja strone. – To szczesliwie, ze made-moiselle Rocher jest tak… obeznana… z zastrzykami. -Jest w tych slowach wyrazna aluzja.
Caroline stoi sztywno z twarza jak usmiechnieta maska zalu.
– Maman, cherie, widzisz, co sie dzieje, kiedy jestes
zdana na siebie. Wszystkich przerazilas! – Armande slucha znudzona. – Wszystkich poderwalas tym razem, wytracilas ludzi z… – Armande z roztargnieniem glaszcze Lari-flette, ktora wlasnie wskoczyla jej na kolana. – Teraz,; maman, rozumiesz, dlaczego my ci wciaz powtarzamy…
– Ze lepiej mi bedzie w Le Mortoir? – konczy Armande. – Rzeczywiscie, Caro, nie rezygnujesz, co? Wykapany ojciec. Glupia, ale wytrwala. Wytrwalosc to byla jedna z najmilszych cech jego charakteru.
Caro jest rozdrazniona.
– Nie Le Mortoir, tylko Les Mimosas i gdybys tylko |tam sie rozejrzala…
– Jedzenie przez rurke, ktos zawsze zaprowadzi do toa-'lety, bo a nuz bym sie potknela.
– Nie badz smieszna. Armande sie rozesmiala.
– Moja kochana, w tym wieku moge byc taka, jaka tylko chce byc. Smieszna tez, jezeli tak mi sie podoba. Jestem dosc stara, zeby wszystko mi uchodzilo.
– Teraz zachowujesz sie jak dziecko. – Caro sie dasa. -Les Mimosas to doskonaly, bardzo ekskluzywny dom spokojnej starosci, moglabys tam rozmawiac z ludzmi z twojego pokolenia, jezdzic na wycieczki, miec zycie zorganizowane…
– To brzmi wprost cudownie. – Armande nadal kolysze sie leniwie w fotelu.
Caro odwraca sie do doktora, ktory stoi niezrecznie u jej boku – nieznany mi szczuply czlowiek, wyraznie zazenowany tym, ze w ogole tu sie teraz znalazl, jak niesmialy mlodzieniaszek na orgii.
– Simon, powiedz jej.
– Hmm… nie jestem pewny, czy rzeczywiscie to moja…
– Simon zgadza sie ze mna – przerwala mu Caro. -W twoim stanie i w twoim wieku po prostu nie mozesz dalej mieszkac tutaj sama. No przeciez w kazdej chwili