moglabys…
– Tak, madame Yoizin – odezwala sie Joline cieplo i rozsadnie – Chyba powinna pani rozwazyc argumenty Caro… to znaczy, oczywiscie pani nie chce utracic swojej niezaleznosci, jednak dla wlasnego dobra…
Armande ma oczy bystre, inteligentne i szorstkie teraz jak papier scierny. Wlepia je w Joline przez chwile w milczeniu. Joline sie najeza, odwraca wzrok zarumieniona.
– Chce, zebyscie stad wyszli – mowi Armande lagodnie. – Wszyscy.
– Alez, maman…
– Wszyscy – powtarza Armande stanowczo. – Dam temu szarlatanowi tutaj dwie minuty sam na sam ze mna… I chyba musze panu przypomniec, monsieur Cussonnet, te wasza przysiege Hipokratesa… Kiedy z nim skoncze, niech was tu, myszolowy, nie bedzie. – Probuje wstac, dzwiga sie z trudem z fotela. Biore ja pod reke, zeby podtrzymac, a ona usmiecha sie cierpko, zlosliwie. – Dziekuje, Yianne. I tobie takze… – zwraca sie do Roux jeszcze stojacego w drugim koncu pokoju, jakiegos zszarzalego, obojetnego. – Po rozmowie z doktorem chce porozmawiac z toba. Wiec ty nie odchodz.
– Z kim? Ze mna? – pyta Roux niespokojnie. Caro spoglada na niego z nieukrywana pogarda.
– Mysle, maman, ze w takiej chwili rodzina powinna byc…
– Jezeli bedziesz mi potrzebna, wiem, gdzie cie szukac – mowi Armande. – Na razie chce zalatwic pewne sprawy. Caro dluzej patrzy na Roux.
– Och. – Ta monosylaba jest oslizgla od antypatii. -Sprawy?
Wodzi po nim wzrokiem od glow do stop i widze jego reakcje. Ten sam odruch, jaki widzialam przedtem u Josephine – zesztywnienie, lekkie zgarbienie ramion, wbicie rak w kieszenie, zeby sie zmniejszyc, jak gdyby bedac pod ostrzalem. Taki demaskujacy wzrok ujawnia kazdy feler. Przez sekunde Roux widzi siebie oczami Caro -
jest nieokrzesany, brudny. Przewrotnie czyni jej zadosc. Warczy:
– Co pani sobie mysli, do cholery! Musi pani sie na mnie gapic?
Teraz ona sie wzdryga i cofa. Armande usmiecha sie szeroko.
– Do widzenia – mowi. -I dziekuje.
Caro wychodzi za mna wyraznie rozzalona. W rozterce miedzy ciekawoscia i niechecia do rozmowy ze mna jest zarazem towarzyska i protekcjonalna. Opowiadam jej rzeczowo wszystko tak, jak bylo, nie komentuje. Reynaud przysluchuje sie z twarza bez wyrazu, przybral te jedna ze swoich masek. Georges usiluje byc dyplomata. Usmiechniety potulnie, prawi jakies banaly.
Nikt mi nie zaproponowal, zebym zabrala sie z nimi samochodem.
28
Sobota, 1 5 marca
Znow przyszedlem dzis sam do Armande Yoizin. I znow nie chciala mnie widziec. Jej rudy pies lancuchowy otworzyl drzwi, warknal na mnie swoim paskudnym zargonem i zaparl sie ramionami we framuge, abym nie mogl wejsc. Armande czuje sie zupelnie dobrze, powiedzial. Troche wypocznie i bedzie zdrowa. Wnuk jest u niej, przyjaciele odwiedzaja ja codziennie – powiedzial z takim sarkazmem, ze musialem ugryzc sie w jezyk. Jej nie mozna denerwowac, dodal. Irytuje mnie dyskutowanie z tym czlowiekiem, mon pere, lecz znam swoja powinnosc. W jakkolwiek nedzna kompanie Armande Yoizin wpadla i jakkolwiek szydzi ze mnie, moja powinnosc jest jasna. Pocieszac nawet tam, gdzie pocieche sie odrzuca – prowadzic. Jednakze nie sposob mowic temu czlowiekowi o duszy. Jego oczy sa puste i obojetne jak oczy zwierzecia. Usilowalem mu wytlumaczyc, ze Armande jest stara. Stara i uparta. Niewiele czasu jej pozostalo, niewiele wiec czasu pozostalo mnie dla niej. Czy on tego nie rozumie? Czy pozwoli, aby ta staruszka sama sie zabila niedbalstwem i arogancja?
Wzruszyl ramionami.
– Czuje sie swietnie – powtorzyl. – Nikt jej nie zaniedbuje. Bedzie zdrowa.
– To nieprawda – powiedzialem rozmyslnie szorstko. -Ona gra w rosyjska ruletke ze swoja kuracja. Nie chce sluchac doktora. Jada chocolates. Na milosc boska! Czy nikt z was nie pojmuje, jak bardzo to moze zaszkodzic w jej stanie? Dlaczego…
Przerwal mi wrogi i niedostepny.
– Ona nie chce ksiedza widziec.
– Czy to nic? Czy to nic, ze zabija sie lakomstwem?
Wzruszyl ramionami. Poczulem kipiaca w nim pod cienkim pozorem obojetnosci wscieklosc. Nie sposob odwolac sie do lepszej strony jego natury – on po prostu stoi na strazy, tak jak ona mu polecila. Podobno proponowala mu pieniadze, jak wiem od Muscata. Przeto moze mu zalezec na tym, aby umarla. Znam jej przewrotnosc. Wydziedziczenie rodziny na rzecz tego obcego to akurat cos, co by jej sie podobalo.
– Zaczekam – powiedzialem. – Nawet caly dzien, jezeli bede musial.
Czekalem dwie godziny przy jej ogrodzie. Potem deszcz zaczal padac. Nie mialem parasola, sutanna na mnie przemokla i dretwialem, az zrobilo mi sie slabo. Po jakims czasie jedno z okien sie otworzylo, zalecial z kuchni doprowadzajacy do szalu zapach kawy i goracego chleba. Zobaczylem, jak ten pies lancuchowy patrzy na mnie z chamskim lekcewazeniem. Wiedzialem, ze moglbym upasc nieprzytomny na ziemie, a on by sie nie ruszyl, aby mi pomoc. Czulem na plecach jego wzrok, gdy odwrocilem sie powoli i ruszylem pod gore do domu. Gdzies znad rzeki chyba slyszalem smiech.
Nie powiodlo mi sie rowniez z Josephine Muscat. Aczkolwiek ona nie chce chodzic do kosciola, rozmawialem z nia kilka razy, niestety bez rezultatu. Zawziela sie. Obecnie jest poniekad wyzywajaca, pomimo ze grzecznie okazuje mi szacunek. Nigdy nie odwaza sie oddalac od La Praline, wlasnie przed tym sklepem zagadnalem ja dzisiaj. Zamiata bruk przy drzwiach. Wlosy miala zwiazane zoltym szalikiem. Podchodzac do niej, slyszalem, jak spiewa cicho.
– Dzien dobry, madame Muscat – powitalem ja grzecznie. Wiem, ze jezeli ja da sie odzyskac, to tylko lagodnoscia i rozsadkiem. Moze nawet okaze wielka skruche pozniej, gdy dokonamy dziela.
Usmiechnela sie do mnie polgebkiem. Ostatnio bardziej pewna siebie, trzyma sie prosto, glowe podnosi wysoko, po prostu nasladuje Yianne Rocher.
– Teraz jestem Josephine Bonnet, mon pere.
– Nie w mysl prawa, madame.
– Bof, takie prawo. – Wzruszyla ramionami.
– Mowie o prawie Boga – upomnialem ja z naciskiem. -
Modle sie za ciebie, ma filie. Modle sie o twoje wyzwolenie.
Parsknela smiechem, w ktorym nie bylo niegrzecznosci.
– Wiec modlitwy ksiedza juz sa wysluchane, pere. Nigdy dotad nie bylam taka szczesliwa.
Chyba nic do niej nie dociera. Niespelna tydzien minal, odkad zawladnela nia tamta kobieta, a juz slysze glos tamtej w jej glosie. Smiech tak jednej, jak drugiej jest nie do zniesienia. Ich kpiny, tak jak kpiny Armande, wprost dzgaja, draznia i oglupiaja. Juz cos glupio reaguje we mnie. Ulegam, a myslalem, ze jestem odporny. Patrzac przez rynek na te chocolaterie, na te wesole okna, na te skrzynki z rozowym, czerwonym i pomaranczowym geranium na balkonie i z obu stron drzwi, czuje, jak mi w umysl wpelza zdradzieckie zwatpienie. Przypomina mi sie ta won kremow, slazu i karmelu, mocnej mieszaniny koniaku i swiezo zmielonych ziarenek kakao. Jest w tym rowniez won wlosow kobiecych z miekkiego zaglebienia na karku. Won dojrzalych moreli w sloncu, cieplej brioche i bulek z cynamonem, herbaty cytrynowej i konwalii. Jest dym kadzidla, ktory niesie sie z wiatrem i niczym flaga rewolucji rozwija sie miekko, ten slad diabla, nie siarkowy, jak nas nauczono w dziecinstwie, lecz ten najlzejszy,najbardziej wonny, polaczona esencja tysiecy korzeni, laka, ze w glowie sie kreci, a duch wzlatuje. I oto ni stad, ni zowad stoje przed kosciolem, glowe podnosze pod wiatr i usiluje wciagnac w nozdrza podmuch tych woni. To zalewa moje sny, budze sie spocony i wyglodzony. W moich snach najadam sie czekoladkami, tarzam sie w czekoladkach, nie kruchych, tylko miekkich jak usta, jak gdyby tysiac ust delikatnymi skubnieciami pozeralo mnie calego. Umrzec pod ich czulym obzarstwem to chyba szczyt wszelkich pokus, jakich kiedykolwiek doznaje, i w takich chwilach prawie moge zrozumiec Armande Yoizin, ryzykujaca zycie przy kazdym frenetycznym kesie.
Powiedzialem: 'prawie'.
Znam swoja powinnosc, mon pere. Sypiam teraz bardzo malo, rozciagajac moja pokute na te przypadkowe momenty samozatracenia. Stawy mnie bola, lecz rad witam taka dystrakcje. Fizyczna przyjemnosc jest szczelina, w ktora diabel wsuwa swoje korzenie. Unikam milych woni. Jadam jeden posilek dziennie i to najprostszy, bez zbednych przypraw. Kiedy nie pelnie obowiazkow w parafii, pracuje na cmentarzu: kopie klomby i wyrywam chwasty przy grobach. Od dwoch lat go zaniedbywano i z niepokojem patrze na wybujala roslinnosc w tym dawniej porzadnym ogrodzie. Lawenda, majeranek, nawloc i fioletowa szalwia wyrosly obficie, niepohamowanie wsrod trawy i niebieskich ostow. Denerwuje mnie tyle zapachow. Chcialbym tu widziec rzedy krzewow i kwiatow, moze zywoplot bukszpanowy wokol calosci. Ten nadmiar wydaje sie dziwnie grzeszny, uchybiajacy; dzikie pchanie sie do zycia, jedna roslina dusi druga w plonnym wysilku, aby dominowac. Dane nam jest panowanie nad tymi sprawami, mowi Biblia. A przeciez ja tu nie czuje sie panem. Czuje sie raczej bezradny, poniewaz gdy rozkopuje, obcinam, przestrzen za moimi plecami wypelniaja zwarte zielone armie, ktore wyciagaja swe dlugie zielone jezyki, jakby szydzily z moich wysilkow. Narcisse patrzy na mnie z rozbawieniem i pogarda.
– Lepiej niech ksiadz cos zasadzi – doradza – wypelni te miejsca czyms, co jest warte zachodu. Inaczej chwasty zawsze tu sie wedra.
Ma oczywiscie racje. Zamowilem wiec u niego sto sadzonek, rosliny, ktore posadze rzedami. Lubie biale begonie, karlowate irysy, bladozolte dalie i bezwonne lilie wielkanocne, ale jakze mile ze sztywnymi, skreconymi listkami. Mile, lecz nie zaborcze, zapewnial Narcisse. Przyroda ujarzmiona przez czlowieka.
Yianne Rocher przyszla popatrzec na moja prace. Ignorowalem ja. Byla w truskawkowym pulowerze, dzinsach i fioletowych zamszowych butach z krotkimi cholewkami. Jej wlosy sa jak flaga piracka na wietrze.
– Ma ksiadz uroczy ogrod – zauwazyla. Przeciagnela reka po wykopanej roslinnosci i garsc pelna woni podniosla do twarzy.
– Tyle ziol – powiedziala. – Melisa, mieta jak eau de co-logne i szalwia ananasowa.
– Nie znam ich nazw – ucialem. – Nie jestem ogrodnikiem. Poza tym to tylko zielsko.
– Ja lubie zielsko.
Z pewnoscia. Serce rozpieral mi gniew – czy moze ten zapach. Wstalem w siegajacej do kolan falujacej trawie i strzyknelo mi w dolnych kregach.
– Prosze mi cos powiedziec, mademoiselle. Usmiechnela sie usluznie.
– Prosze mi powiedziec, co pani chce osiagnac, zachecajac moich parafian, aby rezygnowali ze swojej pewnosci jutra i wyrywali swoje zycie z korzeniami.