– Dobrych checi! – powtorzyla szyderczo. – Ksiadz jest zbyt laskawy. To wiedzma! Matki omal mi nie zabila, syna mi zbuntowala…
Potakiwalem.
– Juz nie mowiac o tym, ze rozbila malzenstwo Muscatow – ciagnela Caroline. – Ksiadz mnie zdumiewa, mon pere, tyle ma do niej cierpliwosci. Rzeczywiscie ksiadz mnie zdumiewa. – Wlepila we mnie oczy, w ktorych blyskala zlosliwosc. -I nie rozumiem, dlaczego ksiadz nie wykorzystuje swojego wplywu przeciwko niej.
Wzruszylem ramionami.
– Och, jestem tylko wiejskim ksiedzem – powiedzialem – nie mam zadnego wplywu. Moge potepic, lecz… Przerwala mi.
– Moze ksiadz zrobic o wiele wiecej, niz potepiac! Powinnismy byli posluchac ksiedza od poczatku. Ani przez chwile nie powinnismy byli tolerowac jej tutaj.
Wzruszylem ramionami.
– Kazdy jest madry po fakcie – upomnialem ja. – Nawet pani popierala jej sklep, o ile pamietam. Zaczerwienila sie.
– Moglibysmy pomoc ksiedzu – powiedziala. – Georges,
Paul Muscat, Arnauldowie i oboje Drou, Prudhom-me'owie… Moglibysmy polaczyc sily. Rozglosic. Wystapic przeciwko niej, nawet teraz.
– Na jakiej podstawie? Ta kobieta nie narusza prawa, uznano by to za zlosliwe plotki i nic byscie nie zyskali. Usmiechnela sie polgebkiem.
– Moglibysmy storpedowac ten jej drogocenny festiwal – powiedziala.
– Tak?
– Wlasnie. – W tym podnieceniu stala sie szpetna. -Georges widuje sie z mnostwem ludzi. Jest bogaty. Muscat takze ma znajomosci. Widuje sie z ludzmi. Umie przekonac. Komitet mieszkancow…
– Aha, Muscat. Pamietam jego ojca, lato rzecznych Cyganow.
– Jezeli ona na tym festiwalu splajtuje… a slyszalam, ze w przygotowanie juz wlozyla sporo pieniedzy…, to moze pod naciskiem…
– Moze – przytaknalem nieopatrznie, lecz sie zreflektowalem. – Naturalnie ja bym w tym nie uczestniczyl… nie okazalbym… braku milosierdzia.
Sadzac z wyrazu jej twarzy, zrozumiala doskonale.
– Naturalnie. – Przytaknela, juz kwapiac sie do intrygowania. Przez chwile czulem dla niej wylacznie pogarde, dyszala i lasila sie niczym suka z cieczka, lecz nierzadko za pomoca takich wlasnie niegodnych narzedzi, mon pere, dokonuje sie naszego dziela.
Ostatecznie ty, mon pere, powinienes wiedziec,
32
Piatek, 21 marca
Strych prawie ukonczony, tynk jeszcze miejscami mokry, ale jest nowe okienko, okragle w mosieznej oprawie, jak iluminator na statku. Jutro Roux polozy deski podlogi i kiedy sie je wypastuje i wyfroteruje, wniesiemy lozko Anouk do jej nowego pokoju. Drzwi nie ma. Do klapy w podlodze prowadzi dwanascie schodkow. Anouk bardzo sie cieszy. Ze schodkow wystawia glowe przez otwarta klape, doglada pracy, instruuje Roux, co trzeba zrobic. Reszte wolnego czasu spedza ze mna w kuchni i obserwuje operacje przedwielkanocne. Czesto towarzyszy jej Jeannot. Siedza przy kuchennych drzwiach i oboje mowia naraz. Musze ich przekupywac, zeby odeszli. Roux od dnia zaslabniecia Armande bardziej wydaje sie dawnym soba, pogwizduje, wykanczajac sciany pokoju Anouk. Spisal sie doskonale, chociaz z zalem wspomina utracone narzedzia. Teraz uzywa narzedzi wypozyczonych ze sklepu Clairmonta i mowi, ze sa gorsze. Kiedy tylko bedzie mogl, kupi sobie nowe.
– W Agen sprzedaja stare lodzie rzeczne – powiedzial mi dzisiaj nad czekolada z ekierkami. – Moglbym tam kupic jakis stary kadlub i doprowadzic go do porzadku przed zima. Zrobilbym lodz ladna i wygodna.
– Ile pieniedzy bys potrzebowal? Wzruszyl ramionami.
– Moze piec tysiecy frankow na poczatek, moze cztery. To zalezy.
– Armande by ci pozyczyla.
– Nie. – W tej sprawie jest nieugiety. – Dosyc juz zrobila dla mnie. – Palcem wskazujacym zatoczyl krag wokol swego kubka. – Zreszta Narcisse zaproponowal mi prace. W jego szkolce, a potem przy winobraniu, a potem przy kartoflach, fasoli, ogorkach, baklazanach… Dosyc pracy, zebym byl zajety do listopada.
– To dobrze. – Nagle rozgrzal mnie jego entuzjazm, dobry humor. I on wyglada teraz lepiej, nie taki spiety, bez tego strasznego wyrazu wrogosci i podejrzliwosci, z ktorym jego twarz byla jak zabite deskami okno nawiedzonego domu. Ostatnio nocuje u Armande na jej wyrazne zyczenie.
– Na wypadek gdybym znow miala atak – powiedziala Armande z powaga i zrobila do mnie mine za jego plecami. Dal sie nabrac czy nie dal, milo mi, ze jest w Lans-quenet.
Czego nie moge powiedziec o Caro Clairmont. W srode rano przyszly do mnie do La Praline – ona i Joline Drou -niby to w sprawie Anouk. Roux siedzial przy ladzie i pil mocha. Josephine, ktora wciaz jeszcze boi sie Roux, pakowala czekoladki w kuchni. Anouk konczyla jesc sniadanie: zolta czarke z chocolat au lait i pol croissanta miala na ladzie przed soba. Obie damy slodko sie do niej usmiechnely i ostroznie, lekcewazaco popatrzyly na Roux. Odwzajemnil im sie zuchwalym spojrzeniem.
– Mam nadzieje, ze nie przyszlam nie w pore? – zaczela Joline wycwiczonym lagodnym tonem zainteresowania i wspolczucia. Pod tym jej tonem jednak kryje sie tylko obojetnosc.
– Alez skad! Wlasnie zjedlismy sniadanie. Podac cos do picia?
– Nie, nie. Ja nie jadam sniadan. – Lekliwie zerknela na Anouk, ktora z nosem w zoltej czarce tego nie zauwazyla. – Czy moglabym porozmawiac z pania na osobnosci?
– Tak – odparlam. – Ale mysle, ze to niepotrzebne. Nie
moze pani tutaj powiedziec, o co chodzi? Roux na pewno
nie bedzie mial nic przeciwko temu.
Roux usmiechnal sie, a Joline powiedziala skwaszona:
– No, to raczej delikatna sprawa.
– W takim razie czy to wlasnie ze mna nalezy o tym porozmawiac? Chyba stosowniej byloby z cure Reynau-dem…
– Nie – wycedzila Joline – stanowczo chce porozmawiac z pania.
– Och – zdziwilam sie grzecznie. – O czym?
– To dotyczy pani corki, – Usmiechnela sie do mnie sucho. – Jak pani wie, jestem wychowawczynia jej klasy.
– Wiem. – Nalalam nastepna mocha dla Roux, – Co z nia? Opozniona? Ma trudnosci?
Wiem doskonale, ze Anouk nie ma zadnych trudnosci. Pochlania ksiazki, odkad w wieku czterech i pol lat nauczyla sie czytac. Mowi po angielsku prawie tak dobrze jak po francusku, spuscizna z naszych czasow nowojorskich.
– Nie, nie – zapewnila mnie Joline – to bardzo inteligentna dziewczynka. – Znow szybko zerkala w strone Anouk, ale moja corka byla teraz zajeta croissantem. Myslac, ze ja nie patrze, chytrze podwedzila z gabloty czekoladowa myszke i wepchnela w to ciasto, zeby je upodobnic do pain au chocolat.
– Wiec chodzi o jej zachowanie? – zapytalam przesadnie zatroskana. – Czy rozrabia? Jest nieposluszna? Niegrzeczna?
– Nie, nie. Oczywiscie, ze nie. Nic takiego.
– Wiec co?
Caro sie wlaczyla z mina kwasna jak ocet.
– Cure Reynaud wizytowal szkole pare razy w tym tygodniu – poinformowala mnie. – Rozmawial z dziecmi o Wielkanocy, o znaczeniu swiat koscielnych i tak dalej.
Potakiwalam uprzejmie. Joline znow patrzyla na mnie ze wspolczujacym usmiechem.
– No, Anouk chyba… – plochliwie zerknela w strone Anouk – no, niezupelnie rozrabia, ale zadawala ksiedzu bardzo dziwne pytania. – Jej usmiech zwezil sie w grymasie dezaprobaty. – Bardzo dziwne pytania – powtorzyla.
– No coz – powiedzialam lekko. – Zawsze byla ciekawa. Na pewno nie chcialaby pani zdlawic glodu wiedzy w zadnym ze swoich podopiecznych. A poza tym – dodalam, bo mnie podkusilo – niech mi pani nie mowi, ze na pytania z jakiejkolwiek dziedziny monsieur Reynaud nie ma gotowych odpowiedzi.
Joline zbyla to glupim usmieszkiem i wycedzila:
– Madame, ona maci w glowach dzieciom.
– Czyzby?
– Podobno im mowi, ze Wielkanoc wlasciwie wcale nie jest swietem chrzescijanskim i ze nasz Pan… hm… ze rezurekcja to nawrot do jakiegos tam bostwa zboza, jakiegos bostwa plodnosci z czasow poganskich. – Postarala sie rozesmiac, ale ten smiech byl lodowaty.
– Tak. – Dotknelam przelotnie kedziorkow Anouk. -Ona jest oczytana, ta mala, prawda, Nanou?
– Ja tylko pytalam o Aurore – wyjasnila Anouk smialo. – Cure Reynaud mowil, ze tego juz nikt nie swietuje, a ja mu powiedzialam, ze my swietujemy.
Zaslonilam usta dlonia.
– Pewnie ksiadz nie zrozumial, kochanie – powiedzialam. – Moze nie powinnas zadawac tylu pytan, jezeli to go denerwuje.
– To denerwuje dzieci, madame – napomniala Joline.
– Wcale nie denerwuje – zaprotestowala Anouk. -Jeannot mowi, ze powinnismy zrobic ognisko na to swieto, i miec czerwone i biale swiece, i w ogole Jeannot mowi, ze…
Znowu wlaczyla sie Caroline:
– Jeannot, zdaje sie, sporo mowi.
– Widocznie ma to po matce – odparowalam. Joline poczula sie dotknieta.
– Pani chyba nie traktuje tej sprawy zbyt powaznie -
zauwazyla z troche przygaszonym usmiechem.
Wzruszylam ramionami.;
– Nie widze problemu. Moja corka bierze udzial w dyskusji szkolnej. Czy o tym pani chciala mi powiedziec?
– Niektore tematy nie powinny podlegac dyskusji -palnela Caro i przez chwile pod ta pastelowa slodycza widzialam Armande – impertynencka i apodyktyczna.