odzyskam na pewno.
Niegodziwy i glupi. Slowa ledwie belkotal, usmiechajac sie jak rekin. Ujalem go za ramiona i powiedzialem dobitnie, przystepnie, z nadzieja, ze przynajmniej troche z mojego pouczenia moze do niego dotrze.
– Nie, Muscat – rzeklem, ignorujac gapiacych sie pijakow przy kontuarze. – Masz sie zachowywac przyzwoicie, Muscat, masz postepowac w mysl przepisowej procedury, jezeli zechcesz podjac akcje; najlepiej trzymaj sie z daleka od nich obu! Zrozumiales? – Zaciskalem rece na jego ramionach.
Protestowal, skomlal sprosnosci.
– Muscat, ostrzegam cie – powiedzialem. – Tolerowalem wiele twoich uchybien, ale takiego… zastraszania tolerowac nie bede. Rozumiesz?
Wybelkotal przeprosiny czy grozbe, nie wiem. W tej chwili myslalem, ze mowi: 'zaluje', lecz teraz mysle, ze rownie dobrze mogloby to byc 'pozalujesz'. Oczy mu lsnily podloscia za spekanym szkliwem pijackich niewylanych lez.
Kto ma zalowac? I czego?
Idac szybko do Les Marauds, znow sie zastanawiam, czy dobrze rozpoznalem te oznaki. Czy on bylby zdolny popelnic samobojstwo? Moze ja w swojej zarliwosci, aby nie dopuscic do dalszych awantur, przeoczylem prawde, fakt, ze ten czlowiek jest na samym dnie rozpaczy? Przed zamknieta Cafe de la Republique, gdy tam dochodze, stoja ludzie, patrza na jedno okno na pietrze. Wsrod tych gapiow widze Caro Clairmont, Joline Drou, Duplessisa nieduzego i trzymajacego sie godnie w odwiecznym pilsniowym kapeluszu i z psem na smyczy rozbrykanym u jego nog. Z okna slychac jakis halas to glosniejszy, to chwilami prawie slowa, zdania, krzyk…
– Pere. – Caro jest zdyszana i zarumieniona. Wyglada troche jak te wiecznie zachlysniete i wielkookie pieknosci w pewnych polyskliwych magazynach z najwyzszej polki w kiosku, o ktorych gdy tylko pomysle, zaraz sie rumienie.
– Co sie dzieje? – pytam szorstko. – Muscat?
– To Josephine – mowi Caro podniecona. – Dopadl ja tam w pokoju na gorze, wiec ona wrzeszczy.
W tej samej chwili halas z okna sie wzmaga – polaczone krzyki, zlorzeczenia wnieboglosy, loskot rozbijajacych sie pociskow. Grad szczatkow pada na kocie lby. I nagle rozlega sie dosc mocny, by szklo peklo, kobiecy pisk, chyba nie strachu, tylko dzikiej wscieklosci, po czym prawie zaraz wybucha jeszcze jeden domowy szrapnel. I leca ksiazki, galgany, plyty, kasety, bibeloty – cala doczesna artyleria domowego konfliktu.
Wolam w gore w kierunku okna.
– Muscat! Slyszysz mnie? Muscat!
Pusta klatka kanarka wylatuje w powietrze.
– Muscat!
Nie ma odpowiedzi. Wydaje sie, ze tych dwoje przeciwnikow to nie ludzie, tylko jakis troll, jakas harpia, az robi mi sie nieswojo, jak gdyby swiat sie osunal jeszcze glebiej, jeszcze troche dalej w owo polkole mrokow, ktore oddziela nas od swiatlosci. Gdyby otworzyly sie drzwi kawiarni, co moglbym zobaczyc?
Na jedna straszna sekunde wraca wspomnienie. Mam znowu trzynascie lat, otwieram drzwi starej przybudowki koscielnej, jeszcze dzis zwanej przez niektorych stara kancelaria. Z polmrocznego kosciola przechodze w glebszy cien. Idac prawie bezszelestnie po gladkiej posadzce, slysze dziwny lomot i jeki jakiegos niewidocznego potwora. Otwieram te drzwi – serce mi wali w gardle, piesci mam zacisniete, oczy szeroko otwarte i widze na podlodze przede mna blada wygieta w luk bestie, jej proporcje prawie mi znane, ale cudacznie podwojne, dwie twarze uniesione ku mnie, ich zastygly wyraz konsternacji, grozj i furii…
Maman! Pere!
Smieszne, ja wiem. To jest wspomnienie bez zwiazku. A przeciez patrzac teraz na rozgoraczkowanie Caro Clairmont, zastanawiam sie, czy ona rowniez odczuwa ten erotyczny, cmiacy w brzuchu dreszcz bezprawia, taki dreszcz jak w momencie wladzy, gdy zapalka sie zapala, gdy butelka z benzyna spada i juz jest ogien…
To tylko twoja zdrada, mon pere, sprawila, ze krew mi sie w zylach sciela i skora na skroniach napiela sie jak na bebnie. O grzechu, o grzechach cielesnych wiedzialem, lecz wydawaly mi sie tylko jakas abstrakcja, nie mniej obrzydliwa niz spolkowanie ze zwierzetami. Fakt, ze w grzechu cielesnym mozna znajdowac rozkosz, byl dla mnie prawie niepojety. Aczkolwiek ty z moja matka wypracowywales rozkosz w ow mechaniczny sposob jak dwa tloki, oboje naoliwieni soba, rozgrzani, rozpromienieni, niezupelnie nadzy, lecz tym bardziej sprosni w rozchelstanej bluzce, zmietej spodnicy, podciagnietej sutannie… Nie, to nie cielesnosc tak mnie oburzyla, na te scene patrzylem po prostu z zimna, obojetna odraza. Oburzyl mnie straszliwie fakt, ze ja sie narazilem dla ciebie, mon pere, zaledwie dwa tygodnie przedtem, narazilem swoja dusze dla ciebie – ta butelka benzyny sliska w mojej dloni, tym dreszczem prawowitej wladzy, westchnieniem zachwytu, gdy butelka przeleciala w powietrzu i uderzajac o poklad nedznej lodzi mieszkalnej buchnela jasna fala plomieni glodnych, trzaskajacych, trzask, trzask, trzask na suchym brezencie, krrkrr na spekanym suchym drewnie, i lizacych lubieznie wesolo… Podejrzewano podpalenie, mon pere, lecz nigdy ludziom by na mysl nie przyszlo, ze moglby to zrobic grzeczny, spokojny chlopiec Reynaudow, no przeciez nie Francis, ktory spiewal w koscielnym chorze i siedzial taki blady i skupiony w czasie twoich kazan. Nie ten blady, mlodziutki Francis, ktory nigdy nawet nie rozbil szyby. Muscat, niewykluczone. Stary Muscat i jego syn, chuligan, mozliwe. Przez jakis czas odnoszono sie do nich chlodno, byly niezyczliwe domysly i ostatecznie brakowalo dowodow. Wsrod ofiar pozaru nie bylo nikogo z naszych. I kto by dopatrywal sie zwiazku pomiedzy tym pozarem a zmiana w zyciu Reynaudow, separacja rodzicow, wyslaniem syna na polnoc do ekskluzywnej szkoly… Ja to zrobilem dla ciebie, mon pere, z milosci do ciebie. Te plomienie na mieliznie, blaski na tle brazowego nocnego nieba, Cyganie uciekaja, wrzeszcza, wdrapuja sie na spieczone sloncem brzegi wyschnietej Tannes, niektorzy usiluja beznadziejnie wyciagac mul z jej koryta kilkoma pozostalymi kublami, aby ugasic pozar. Ja wtedy czekalem w krzakach, w ustach mi zasychalo, goraca radosc rozgrzewala mi brzuch.
Skad mialem wiedziec, ze w tej mieszkalnej lodzi spia jacys, mowilem sobie. Pijani. Spali tak mocno, ze nawet ogien ich nie obudzil. Snili mi sie pozniej zwegleni, spleceni ze soba, stopieni jak idealni kochankowie… Przez dlugie miesiace krzyczalem w nocy, widzac te rece wyciagajace sie blagalnie do mnie, slyszac glosy – szept popiolow – wymawiajace moje imie zbielalymi wargami.
Wszelako, ty mon pere, udzieliles mi rozgrzeszenia. Tylko jeden pijak i jego ladacznica, powiedziales mi, nic niewarte wraki na brudnej rzece. Dwadziescia Ojczenasz i tylez Zdrowasiek zaplacily za ich zycie. Zlodzieje profanujacy nasz kosciol, obrazajacy naszego ksiedza nie zaslugiwali na nic wiecej. A ja, mlody chlopiec, mam piekna przyszlosc przed soba i kochajacych rodzicow, ktorzy by sie zasmucili, ktorzy by byli strasznie nieszczesliwi, gdyby wiedzieli… Poza tym, powiedziales przekonujaco, to moze byl przypadek. Nigdy nic nie wiadomo, powiedziales. Bog moze wlasnie tak pokierowal.
Uwierzylem w to. Czy tez udawalem, ze wierze. I nadal jestem ci wdzieczny.
Ktos dotyka mojej reki. Wzdrygam sie, zaskoczony. Patrzac w otchlan wspomnien, chwilowo zatracilem sie w czasie. To Armande stoi za mna obok Duplessisa. Patrzy na mnie przenikliwie madrymi czarnymi oczami.
– Zrobisz cos, Francis, czy pozwolisz temu niedzwiedziowi Muscatowi popelnic morderstwo? – pyta sucho i zimno. W jednej rece jak w szponach trzyma laske, druga jak wiedzma wskazuje mi zamkniete drzwi kawiarni.
– Nie moja sprawa – slysze swoj glos piskliwy, jak gdyby dzieciecy, wcale nie moj – nie moja sprawa jest interwen…
– Pleciesz! – stuka mnie laska w klykcie. – Ja nie pozwole, Francis. Pojdziesz ze mna czy do wieczora bedziesz tu stal i sie gapil? – Nie czeka na moja odpowiedz, tylko pchnieciem probuje otworzyc drzwi.
– Zamkniete na klucz – mowie slabo.
Wzrusza ramionami. Laska rozbija jedna z szybek w tych oszklonych drzwiach.
– Klucz jest w zamku. Siegnij tam, Guillaume.
Drzwi otwieraja sie po przekreceniu klucza. Ide za nia na schody. Tu slychac jeszcze glosniej krzyk i brzek tlukacego sie szkla. Tegi Muscat stoi przed drzwiami pokoju na gorze, prawie zastawia soba podest. Drzwi sa zabarykadowane od wewnatrz, tylko przez mala szpare przy framudze pada waska smuga swiatla. Muscat znowu rzuca sie na drzwi, slychac taki loskot, jakby cos za nimi sie przewrocilo, on chrzaka z zadowoleniem i dostaje sie do pokoju.
Krzyk.
Josephine kuli sie pod sciana w glebi. Meble – toaletka, szafa, krzesla – stoja zsuniete przy drzwiach, lecz Muscat w koncu przedziera sie przez te barykade. Josephine nie zdolala przesunac lozka, ciezkiego, z kutego zelaza, lecz dzieki temu moze teraz schronic sie za materacem, kucajac przy malej stercie swoich pociskow. Wytrzymala przez caly czas nabozenstwa, mysle z niejakim podziwem. Uciekajac przed Muscatem, bronila sie, o czym swiadczy potluczone szklo na schodach. Zamknela drzwi za soba na klucz, on je wywazal, to widac, stolik do kawy posluzyl mu za taran. Na jego twarzy sa slady jej paznokci, krwawy polksiezyc na skroni, nos spuchniety. I koszule na nim podarla. Na schodach krew: kropla, plama, struzka. Na drzwiach czerwone odciski dloni.
– Muscat! – Slysze swoj glos piskliwy i drzacy.
Odwraca sie do mnie. Jego oczy sa jak dwa naklucia igla w ciescie. Armande stoi przy mnie, laske trzyma jak miecz, najleciwsza awanturnica na swiecie. Wola do Josephine:
– Nic ci nie jest, zlotko?
– Wyrzuccie go stad! Kazcie mu odejsc!
Muscat pokazuje mi zakrwawione dlonie. Jest rozjuszony, lecz zarazem wyczerpany i oszolomiony, jak dzieciak, ktory sie zaplatal w bijatyke znacznie starszych chlopakow.
– Ksiadz juz rozumie? – skomli. – Co ja ksiedzu mowilem? Ksiadz juz rozumie?
Armande przepycha sie obok mnie.
– Nie mozesz wygrac, Muscat. – Wydaje sie mlodsza i silniejsza niz ja, az musze sobie przypomniec, ze jest sedziwa i chora. – Nie bedzie tak, jak bylo. Sfolguj i daj jej odejsc.
Muscat spluwa na nia i gdy ona szybko i celnie niczym kobra odwzajemnia sie plunieciem, zdumiony nieruchomieje na sekunde. Potem wyciera twarz i wygraza.
– No, ty stara…
Guillaume wysuwa sie przede mnie, niedorzeczny obronca. Jego pies ujada cienko. Armande przechodzi obok nas ze smiechem.
– Nie probuj mnie przestraszyc, Paul-Marie Muscacie – ostrzega. – Pamietam, jak byles smarkaczem i ukrywales sie w Les Marauds przed pijanym ojcem. Nie zmieniles sie tak bardzo, tyle ze wyrosles i jestes brzydszy. No, wycofaj sie!
Muscat cofa sie oglupialy, wyraznie gotow zdac sie na mnie.
– Pere, ksiadz jej powie. – Jego oczy wygladaja tak, jakby je pocieral sola. – Ksiadz mnie rozumie. Prawda?
Udaje, ze nie slysze. Ja i ten czlowiek to niebo i ziemia. Poza wszelkim porownaniem. Cuchnie jego koszula od dawna nieprana i nieswiezy piwny oddech; ujmuje mnie za reke.
– Ksiadz rozumie – powtarza rozpaczliwie. – Ja ksiedzu pomoglem w sprawie tych Cyganow. Ksiadz zapomnial. Przeciez pomoglem.