– Pojde z toba – zaproponowalam. Potrzasnela glowa.
– Poradze sobie sama. – Byla bardzo zadowolona, ze sie na to zdecydowala. -W kazdym razie jezeli nie stawie czola Paulowi… – urwala, troche niepewnie. – Postanowilam tam pojsc. Po prostu – powiedziala znow rozplomieniona, uparta. – Mam ksiazki, ubrania… Chce je zabrac, zanim Paul wyrzuci.
Przytaknelam.
– Kiedy sie wybierasz? Odpowiedziala bez wahania.
– W niedziele. On bedzie w kosciele. Wtedy przy odrobinie szczescia spokojnie wejde tam i wyjde i nawet po drodze go nie spotkam. Nie bede tam dlugo.
Patrzylam na nia.
– Jestes pewna, ze niepotrzebne ci towarzystwo? Potrzasnela glowa.
– Jakos to by nie bylo w porzadku.
Rozbawil mnie nagle cnotliwy wyraz jej twarzy, ale wiedzialam, co ma na mysli. To jest jego teren – ich teren – oznaczony sladami ich wspolnego zycia, nie do zatarcia. Tam nie jest moje miejsce.
– Bedzie dobrze. – Usmiechnela sie. -Wiem, jak sobie z nim poradzic,Yianne. Radzilam sobie przedtem.
– Mam nadzieje, ze do tego nie dojdzie.
– Nie dojdzie. – Siegnela po moja reke, zeby mnie uspokoic. – Na pewno nie dojdzie.
33
Niedziela, 23 marca Niedziela Palmowa
Dzwieki dzwonu obijaja sie o pobielane sciany domow i sklepow. Nawet o kocie lby bruku, tak ze czuje gluchy rezonans przez podeszwy. Narcisse dostarczyl rameaux, palemki w ksztalcie krzyza, ktore rozdam parafianom po nabozenstwie i ktore beda mieli w butonierkach, na parapetach kominow, na stolikach nocnych do konca Wielkiego Tygodnia. Przyniose ci jedna, mon pere, jak rowniez swiece, aby sie przy twoim lozku palila, bo i czemuz mialoby to byc tobie odmowione. Pielegniarki patrza na mnie ze zle ukrywanym rozbawieniem. Gdyby nie to, ze moja sutanna budzi bo jazn i szacunek, smialyby sie glosno. Ich rozane zlobkowo-pielegniarskie twarze jasnieja powstrzymywanym smiechem. Na korytarzu ich dziewczece glosy podnosza sie i znizaja, lecz co mowia, nie moge doslyszec z daleka przez zla akustyke szpitala. 'Jemu sie zdaje, ze ten stary slyszy – och, tak – i ze sie ocknie – nie! naprawde? – nie! – przemawia do niego, kochana – sama raz slyszalam – modli sie'. Potem pensjonarskie chichoty – hihi-hihihi! – jak rozsypane koraliki na kaflach podlogi.
Oczywiscie nie odwaza smiac mi sie w twarz. Moglyby zakonnicami w swoich czystych bialych uniformach, w wykrochmalonych czepkach, ze spuszczonymi oczami. Klasztorne wychowanki, ktore szepca przepisowo z respektem – oui, mon pere, non, mon pere – a serca maja pelne sekretnej wesolosci.
W moich parafianach jest rowniez taki duch wagarow – zuchwale rozgladaja sie w czasie kazania, pozniej nieprzyzwoicie spiesza w strone chocolaterie – dzisiaj jednak wszyscy sa zdyscyplinowani. Witaja mnie z szacunkiem, prawie z lekiem. Narcisse przeprosil, ze rameaux nie sa z prawdziwej palmy, tylko z cedru skreconego i zaplecionego, aby przypominac te bardziej tradycyjne liscie.
– Palma nie jest tutejsza, pere – wyjasnil swoim gburowatym tonem – nie roslaby nalezycie. Mroz by ja zwarzyl.
Po ojcowsku klepnalem go w ramie.
– Nie ma zmartwienia, mon fils. – Ich powrot do owczarni poprawil mi nastroj, przeto jestem dobroduszny, poblazliwy. – Nie ma zmartwienia.
Caroline Clairmont podaje mi dlon w rekawiczce.
– Urocze nabozenstwo – mowi cieplo.
– Takie urocze nabozenstwo – jak echo powtarza Georges jej slowa.
Luc stoi przy niej nadasany. Za nimi stoja oboje Drou z synem w marynarskim kolnierzyku. Nie widze Muscata wsrod odchodzacych, a na pewno gdzies tam jest.
Caroline Clairmont usmiecha sie do mnie figlarnie.
– Wyglada na to, ze nam sie udalo – mowi z zadowoleniem. – Mamy petycje, ponad sto podpisow…
– Festiwal czekolady – przerywam jej szeptem, niezadowolony. To zbyt publiczne miejsce, aby o tym rozmawiac. Ona tego nie pojmuje.
– Oczywiscie! – wykrzykuje glosno. – Rozdalysmy dwiescie ulotek. Zebralysmy podpisy polowy ludzi w Lan-squenet. Bylysmy w kazdym domu… – milknie i poprawia sie skrupulatnie – no, prawie w kazdym. – Usmiecha sie glupio. – Oczywiscie z kilkoma wyjatkami.
– Tak – mowie lodowato. – Moze moglibysmy porozmawiac o tym kiedy indziej.
Widze, ze pojela. Zdenerwowala sie.
– Oczywiscie.
Jednak zrobila swoje. Skutek jest widoczny. W sklepie z czekolada prawie pusto w tych dniach. Dezaprobata komitetu mieszkancow tak samo jak milczaca dezaprobata Kosciola to nieblaha sprawa w tej zamknietej spolecznosci. Kupowanie tam, szastanie i obzeranie pod okiem dezaprobujacych wymaga wiekszej odwagi, mocniejszego ducha rewolty, niz ta Rocher moim parafianom przypisuje. Ostatecznie jak dlugo ona tu mieszka? Bladzace jagnie wraca do owczarni, mon pere. Instynktownie. Ona jest dla nich chwilowa rozrywka, niczym wiecej. I w koncu oni zawsze wracaja do zagrody. Nie oszukuje sie, ze sprowadza ich z powrotem gleboka skrucha czy przeobrazenie duchowe – owce nigdy nie byly wielkimi myslicielami – wiem tylko, ze instynkty zakorzenione w nich od kolyski sa zdrowe. Same nogi niosa ich, gdzie trzeba, nawet gdy umysly zbladzily. Dzis czuje przyplyw milosci do nich, do mojej trzodki, moich ludzi. Chce sciskac im prawice, dotykac ich, takich cieplych, takich glupich, napawac sie ich bojaznia i ufnoscia.
Czy o to sie modlilem, mon pere? Czy to jest ta lekcja, ktorej mialem sie nauczyc? Wzrokiem szukam w tlumie Muscata. On zawsze jest na niedzielnej mszy, na pewno by nie opuscil nabozenstwa. A przeciez gdy kosciol pustoszeje, nadal go nie widze. Nie przypominam sobie, czy byl u komunii. I chybaby nie wyszedl, nie zamieniajac paru slow ze mna. Moze jeszcze czeka w kosciele, mowie sobie. Ogromnie jest przejety odejsciem zony. Moze potrzebuje dalszego przewodnictwa.
Zmniejsza sie stos palemek u mojego boku. Kazda zanurzam w wodzie swieconej, szepcze blogoslawienstwo, dotykam reki. Luc Clairmont z gniewnym pomrukiem cofa sie przed moim dotknieciem. Jego matka protestuje slabo, przeprasza mnie glupim usmiechem nad pochylonymi glowami. Nadal nie widze Muscata. Patrze w glab kosciola, lecz poza kilkorgiem starszych ludzi, jeszcze kleczacych przed oltarzem, nie ma nikogo. Swiety Franciszek stoi przy drzwiach, otoczony gipsowymi golebiami, niedorzecznie jak na swietego wesoly, jego rozpromienione oblicze wydaje sie raczej twarza wariata albo pijanego. Z irytacja mysle o owym kims, kto postawil te figure tak blisko wejscia. Uwazam, ze moj imiennik powinien byc dostojniejszy, miec wiecej godnosci. A tymczasem ta toporna figura wydaje sie kpic ze mnie: jedna reka wyciagnieta w niewyraznym blogoslawienstwie, druga bierze gipsowego ptaka pod okragly brzuch, jak gdyby marzac o golebiu w ciescie. Usiluje przypomniec sobie, czy ten swiety stal tu przy drzwiach, przed laty. Nie pamietasz, mon perel Moze potem go tu przesuneli jacys zawistni, ktorzy chca kpic ze mnie. Swiety Hieronim, pod ktorego wezwaniem ten kosciol zostal zbudowany, nie stoi na tak poczesnym miejscu, w swojej ciemnej wnece jest na tle sczernialego obrazu olejnego prawie niewidoczny – ten stary posag z marmuru jest nikotynowozolty od dymu tysiaca swiec. Natomiast swiety Franciszek pomimo wilgoci gipsu pozostaje bialy jak pieczarka, wydajac sie przy tym beztrosko nieswiadom milczacej dezaprobaty swego swietego kolegi. Notuje w pamieci, ze trzeba przeniesc te figure w jakies odpowiedniejsze miejsce mozliwie jak najszybciej.
Muscata wciaz nie ma w kosciele. Sprawdzam na cmentarzu, wciaz jeszcze myslac, ze on gdzies czeka na mnie, ale tam go nie ma. Moze jest chory, mowie sobie. Tylko ciezka choroba przeszkodzilaby tak sumiennemu praktykujacemu nie byc na mszy w Niedziele Palmowa. Przebieram sie w codzienna sutanne, zostawiam szaty liturgiczne w zakrystii. Kielich mszalny i tace chowam i zamykam na klucz. W twoich czasach, mon pere, klucz byl zbyteczny, ale w tych obecnych, jakze niepewnych, nie mozna niczego zostawiac na wierzchu. Wloczedzy i Cyganie – nie mowiac o niektorych naszych wiesniakach – mogliby perspektywe zdobycia gotowki traktowac powazniej niz perspektywe potepienia wiekuistego.
Ide w kierunku Les Marauds szybkim krokiem. Muscat jest od zeszlego tygodnia niekomunikatywny i widzialem go tylko w przejsciu. Zle wyglada, garbi sie, twarz ma ziemista, ponurych pokutnie oczu prawie nie widac pod spuchnietymi powiekami. Niewiele osob przychodzi teraz do jego kawiarni, moze on ludzi odstrasza swoim wygladem i porywczoscia. Wybralem sie do niego w piatek. W sali bylo prawie pusto. Podloga niezamiatana, odkad Josephine odeszla. Niedopalki papierosow, popielniczki, papierki po cukierkach walaly sie pod nogami. Puste, brudne szklanki staly wszedzie. Pod szklanym blatem kontuaru zobaczylem tylko pare kanapek i czerwonawy skrecony kawalek czegos, moze pizzy, oraz plik ulotek Ca-roline przycisniety brudnym kuflem. Zalatywalo troche wymiocinami i zgnilizna, lecz przede wszystkim cuchnelo gauloisami.
Muscat byl pijany.
– Wiec to ksiadz – burknal prawie wojowniczo. – Przyszedl ksiadz mi powiedziec, ze mam znowu nadstawic drugi policzek? – Zaciagnal sie gleboko wilgotnym papierosem wetknietym miedzy zeby. – Powinien ksiadz sie cieszyc. Nie zblizam sie do tej krowy od wielu dni.
Potrzasnalem glowa.
– Nie mozna byc zawzietym – powiedzialem.
– We wlasnym barze moge byc, jaki chce – wybelkotal agresywnie. – Bo czy to nie moj bar? Baru ksiadz chyba nie da jej na talerzu?
Powiedzialem mu, ze rozumiem jego rozzalenie. Jeszcze raz sie zaciagnal, po czym zakaszlal mi smiechem i odorem nieswiezego piwa prosto w twarz.
– To dobrze, mon pere. – Paskudny byl jego oddech, goracy jak zwierzecia. – To bardzo dobrze. oCzywiscie, ksiadz rozumie. OCzywiscie. Kosciol zabral ksiedzu jaja, jak ksiadz skladal przysiegi. To nic dziwnego, ze ksiadz nie chce, bym ja zachowal swoje.
– Muscat, jestes pijany! – huknalem na niego.
– W sam raz trafione – warknal. – Wszystko ksiadz zauwazy, co? – Machnal reka, w ktorej trzymal papierosa. -Powinna zobaczyc, jaki tu bajzel – powiedzial ochryple. -Tylko tego jej brak do szczescia, teraz kiedy wie, ze mnie zrujnowala. – Juz mial w oczach lzy pijackiej, wylewnej litosci nad soba. -Wie, ze rzucila nasze malzenstwo ludziom na posmiewisko… – obrzydliwie beknal, na pol zaszlochal – wie, ze zlamala moje cholerne serce! -Wytarl nos wierzchem dloni. – Niech ksiadz nie mysli, ze nie wiem, co tam sie dzieje – powiedzial ciszej. – Co ta dziwka i ci zboczency, jej przyjaciele, robia. Przeciez wiem. – Znow podnosil glos, az rozejrzalem sie skrepowany. Nieliczni goscie gapili sie na niego. Uszczypnalem go w reke ostrzegawczo.
– Nie trac nadziei, Muscat – powiedzialem, walczac z obrzydzeniem. -W ten sposob jej nie odzyskasz.Pamietaj, ze wiele par malzenskich miewa momenty zwatpien, a przeciez…
Zarechotal.
– Zwatpien? – Znow zarechotal. – Powiem ksiedzu cos… Dajcie mi piec minut z nia sam na sam, a ja to jej zwatpienie rozwiaze raz na zawsze. Rznieciem ja