Moze Armande jest na pol slepa, ale widzi wszystko, niech ja diabli. Wszystko. Czuje jej wzrok.

– Och, naprawde? -Wulgarnie, jak to ona, chichocze. -Dobralo sie dwoch, co cure?

– Nie wiem, o czym mowisz, czlowieku – przybieram ton bardzo oschly. – Jestes pijany jak wieprz.

– Ale, pere – Muscat szuka slow wykrzywiony, purpurowy -pere, sam ksiadz powiedzial… Ja niewzruszenie:

– Nic nie powiedzialem.

On otwiera usta znowu jak ryba na mieliznie Tannes w lecie.

– Nie?

Armande i Guillaume wyprowadzaja Josephine, trzymajac ja pod pachy. Ta kobieta rzuca mi dziwnie inteligentne spojrzenie, prawie straszne. Ma brudne smugi na policzkach i zakrwawione rece, lecz w tej chwili jest piekna, wprost niepokojaco. Patrzy na mnie, jak gdyby mogla mnie przejrzec na wskros. Chce jej powiedziec, ze nie powinna mnie potepiac. Ja nie jestem taki jak on, jestem ksiedzem, nie mezczyzna, inny gatunek – ale ta mysl to absurd, nieomal herezja.

Wychodza i zostaje sam z Muscatem, jego lzy kapia mi na szyje, gdy mnie obejmuje. Przez chwile zdezorientowany, tone we wspomnieniach. Potem zaczynam uwalniac sie z objec mozliwie delikatnie, lecz coraz gwaltowniej odpycham sie od jego sflaczalego brzucha – dlonmi, piesciami, lokciem… i przez caly czas zagluszam jego blaganie donosnym, piskliwym, pelnym zawzietosci glosem, nie swoim.

– Precz ode mnie, ty skurczysynie, wszystko zepsules, ty…

Francis, przykro mi, ja…

– Mon pere.

– Wszystko zepsules… wszystko! Precz! – Stekajac z wysilku, wyrywam sie ostatecznie z goracego uscisku z nagla rozpaczliwa radoscia – wolny, wreszcie! Zbiegam na dol, zahaczam noga o nieprzybita na schodach plyte, tak ze skrecam kostke. A jego lzy, jego glupie lamenty ciagna sie za mna jak niechciane potomstwo…

Pozniej znalazlem czas, aby porozmawiac z Clairmontami. Z Muscatem rozmawiac nie bede. Juz rozchodzi sie pogloska, ze wyjechal, zaladowal wszystko, co mogl, do swojego starego samochodu i wyniosl sie z Lansquenet. Kawiarnia jest zamknieta, tylko zbita szybka w drzwiach swiadczy o tym, co sie stalo dzis rano. Poszedlem tam o zmierzchu i dlugo stalem pod tym oknem na pietrze. Niebo za Les Marauds bylo chlodne i sepiowozielone z jednym mlecznym wloknem obloku na horyzoncie. Rzeka byla ciemna i cicha.

Powiedzialem Caro, ze Kosciol nie poprze jej kampanii przeciwko festiwalowi czekolady. Ja nie popre. Czy ona nie pojmuje? Komitet nie bedzie mial wiarygodnosci po tym, co Muscat zrobil. Tym razem awanturowal sie zbyt publicznie, zbyt brutalnie. Szkoda, ze nie widzieli go przedtem, tak jak ja go widzialem, rozgorzalego nienawiscia i obledem. Co innego wiedziec, ze ktos bije zone, wiedziec nieoficjalnie, co innego zobaczyc to na wlasne oczy w calej tego szpetocie… Nie. On sie juz nie wydzwignie. Wiec Caro teraz bedzie mowila ludziom, ze go przejrzala, ze nigdy nie miala co do niego zludzen. Wyplacze sie z tego najlepiej, jak tylko potrafi. 'Biedna ja, tak sie dalam nabrac!'. Bylismy z nim za blisko, tlumacze jej. Dogodnie sie nim poslugiwalismy. Musimy zatrzec wrazenie. Dla naszego dobra musimy sie wycofac. Nie mowie jej o tej sprawie, o sprawie ludzi z rzeki, ale to takze lezy mi na sercu. Armande podejrzewa. Z czystej zlosliwosci moze puscic jezyk w ruch. No i tamta sprawa od tak dawna zapomniana wciaz jeszcze nie wygasla w tej starej glowie… Nie. Jestem bezradny. Co gorsza, musze nawet zaznaczyc, ze patrze na ten festiwal czekolady poblazliwie. Inaczej zrodza sie plotki i kto wie, jak moze sie to skonczyc? Jutro musze w kazaniu zalecac tolerancje, odwrocic fale, ktora juz plynie, zmienic ich nastawienie. Pozostale ulotki zniszcze. Plakaty przygotowane do rozlepienia wszedzie w Lansquenet po Montauban trzeba rowniez zniszczyc. To mnie boli, mon pere, ale coz moge zrobic? Skandal by mnie zabil.

Jest Wielki Tydzien. Jeden tydzien do festiwalu. I ona wygrala, mon pere. Wygrala. Teraz tylko cud moglby nas uratowac.

34

Sroda, 26 marca

Nadal Muscata nie widac. Josephine byla w La Praline przez wiekszosc poniedzialku, ale wczoraj rano zdecydowala sie wrocic do kawiarni. Tym razem poszedl z nia Roux i zastali tam tylko balagan. Pogloski sie potwierdzaja, Mu-scat rzeczywiscie wyjechal. Roux juz ukonczyl nowy pokoj Anouk na strychu i zaczal pracowac w kawiarni. Zaklada nowe zamki na drzwiach, usuwa stare linoleum z podlogi, zrywa z okien brudne firanki. On uwaza, ze wystarczy troche wysilku, pobielenie scian, odnowienie poobijanych starych mebli i mnostwo mydla i wody, a ten lokal stanie sie jasny i przytulny. Ofiarowal sie wykonac wszystko za darmo, Josephine o tym nie chce slyszec. Muscat naturalnie wyczyscil ich wspolne konto w banku, ale ona ma troche wlasnych pieniedzy i jest pewna, ze nowa kawiarnia bedzie przynosic zyski. Wiszacy od trzydziestu lat wyblakly szyld: Cafe de la Republique zostal wreszcie zdjety. Zamiast niego jest jaskrawa markiza, czerwono-biala – blizniaczka mojej markizy -i dostarczony z zakladu Clairmonta szyld z odrecznym napisem Cafe des Marauds. Narcisse zasadzil w skrzynkach okiennych z kutego zelaza pelargonie, beda rosly przy scianach i otwierac swe szkarlatne paki. Armande ze swojego ogrodu u stop wzgorza patrzy z uznaniem na kawiarnie.

– Dzielna dziewczyna – mowi. – Da sobie rade, teraz kiedy sie pozbyla tego slubnego pijaka.

Roux mieszka chwilowo w jednym z wolnych pokoi w kawiarni, a Luc zastepuje go u Armande ku wielkiej irytacji matki.

– To nie miejsce do nocowania dla ciebie! – Slysze, jak Caroline wykrzykuje. Stoje na rynku, kiedy oni ida z kosciola. Luc w niedzielnym ubraniu. Caro w znowu innym ze swoich niezliczonych pastelowych kostiumow i w jedwabnym szaliku zasuplanym na glowie.

Odpowiedz syna jest grzeczna i stanowcza:

– Ja tylko w tym tygodniu do-do p-przyjecia. Ktos musi byc u babci. N-na wszelki wypadek.

– Bzdura! – zbywa to Caroline. – Powiem ci, co babcia robi. Stara sie wedrzec pomiedzy nas. Zabraniam ci, stanowczo zabraniam nocowac u niej. A jesli chodzi o to smieszne przyjecie…

– Mysle, m-maman, ze nie powinnas mi z-zabraniac.

– A niby dlaczego? Jestes moim synem, do licha, nie bedziesz mi mowil, ze wolisz sluchac tej zwariowanej staruszki! – Caro ma w oczach lzy gniewu. Glos jej sie zalamuje.

– Nie ma dramatu, m-maman. – Luc bierze matke pod reke, nie przejmuje sie tym pokazem. – To tylko do urodzin, p-przyrzekam.Ty tez jestes zaproszona. Babcia by sie cieszyla, gdybys p-przyszla.

– Ja nie chce przyjsc! – mowi cicho Caro, uparcie, placzliwie, jak zmeczone dziecko. Luc wzrusza ramionami.

– Wiec nie przychodz. Ale n-nie spodziewaj sie pozniej, ze babcia cie uslucha. Caro patrzy na niego.

– Co to znaczy?

– T-to znaczy, ze moglbym z nia porozmawiac, p-przeko-nac ja. – On zna swoja matke, spryciarz. – M-moglbym ja namowic. Ale jezeli ty nie chcesz sp- sprobowac…

– Tego nie powiedzialam. – Caro obejmuje go, – Moj madralo. – Juz odzyskala rownowage. – Moglbys to zrobic? – powtarza przymilnie i ida dalej pod reke, ten chlopiec wyzszy od matki patrzy na nia jak poblazliwy ojciec na kaprysne dziecko.

Och, on wie.

Kiedy Josephine jest zajeta swoimi sprawami, niewiele mi pomoga w moich przygotowaniach wielkanocnych. Na szczescie prawie wszystko juz jest gotowe i zostalo tylko kilka tuzinow pudelek do napelnienia. Wieczorami robie ciasteczka i trufle, dzwonki z piernika i pozlacane pains d'epices. Brak mi lekkiej reki Josephine przy robieniu opakowan i ozdob, ale Anouk pomaga, jak potrafi najlepiej, spulchnia falbanki z celofanu, przypina jedwabne roze na niezliczonych saszetkach.

Do chwili odsloniecia wystawy w Wielkanocna Niedziele okno wystawowe jest zakryte i fasada sklepu prezentuje sie raczej tak jak wtedy, gdysmy tu przybyly. Ale te srebrna papierowa zaslone Anouk ozdobila wycietymi z kolorowego papieru jajkami i zwierzatkami, a posrodku duzy plakat glosil:

Wielki Festiwal Czekolady Niedziela, place St. Jerome

Teraz kiedy zaczely sie ferie szkolne, na rynku roi sie od dzieciarni. Co chwila ktores z dzieci przyciska nos do szyby, majac nadzieje zobaczyc cos z przygotowan. Juz na laczna sume ponad osmiu tysiecy frankow dostalam zamowienia miejscowe i z Montauban, i nawet z Agen – i wciaz jeszcze ludzie z zamowieniami przychodza, tak ze w sklepie rzadko bywa pusto.

Ulotkowa kampania Caroline jakos ustala. Guillaume slyszal, jak ksiadz zapewnia wiernych, ze w pelni popiera festiwal czekolady wbrew pogloskom szerzonym przez zlosliwych plotkarzy. Pomimo to on nieraz mnie obserwuje ze swego malego okna i widze w jego oczach zglodniala nienawisc. Czuje, ze on bardzo zle mi zyczy, tylko dlawi w sobie ten jad. Probowalam dowiedziec sie czegos od Armande, ktora wie o wiele wiecej, niz mowi, ale potrzasnela glowa i odpowiedziala wymijajaco.

– To wszystko bylo bardzo dawno temu. Nie mam juz pamieci takiej jak kiedys.

I zaraz zaczela mnie wypytywac o szczegoly menu na przyjecie, z gory wszystkim uradowana. Miala mnostwo pomyslow. Brandade truffee, vol aux-vents aux trios cham-pignons ugotowane w winie i w smietanie i przybrane dzikimi chanterelles, langoustine z rusztu z salatka z aruguli, torty czekoladowe w pieciu roznych rodzajach, jej ulubionych, domowe lody czekoladowe… Oczy jej blyszczaly zachwytem i przekora.

– Nigdy nie mialam przyjec za mlodu – wyjasnila. -Ani jednego. Bylam raz na zabawie w Montauban z chlopcem z wybrzeza. Ho, ho! – Zrobila wymowny sprosny gest.

– Ciemny jak melasa, ten amant, i rownie slodki. Pilismy szampana, jedlismy sorbet truskawkowy i tanczylismy…

– Westchnela. -Trzeba ci bylo widziec mnie wtedy,Yianne. Nie uwierzylabys, ze to ja. On wciaz powtarzal, ze wygladam jak Greta Garbo, pochlebca, i oboje udawalismy, ze mowi serio. – Zachichotala cicho. – Oczywiscie nie byl z tych, ktorzy sie zenia – powiedziala filozoficznie – oni nigdy nie sa z tych.

Ostatnio prawie co noc leze bezsennie i sliwki w cukrze tancza mi przed oczami. Anouk spi w swojej nowej sypialni na strychu, a ja snie na jawie, drzemie, znow snie na jawie, az mam migotki z braku snu i pokoj kolysze sie wokol mnie jak statek na wzburzonych falach. Jeszcze jeden dzien, mowie sobie, jeszcze jeden dzien.

Wczoraj w nocy wstalam i wyjelam karty ze szkatulki, chociaz postanowilam trzymac je zamkniete. Chlodzily moje palce, byly chlodne jak kosc sloniowa – wachlarz kolorow w dloni blekit-purpura-zielen-czern – dobrze znane

obrazki nasuwaly sie i wysuwaly, jakbym ogladala kwiaty zasuszone pomiedzy czarnymi szybkami. Baszta. Kochankowie. Smierc. Szesc mieczy. Smierc. Pustelnik. Smierc. Mowilam sobie, ze to nic nie znaczy. Moja matka w to wierzyla, ale co jej to dawalo? Uciekala i uciekala. Postac z kosa na szczycie wiezy St. Jerome niesamowicie przycichla. Nie bylo wiatru. Ta cisza denerwowala mnie bardziej niz zgrzytanie starego zelastwa. Jest juz cieplo, w powietrzu nowe zapachy zblizajacego

Вы читаете Czekolada
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату