sie lata. Do Lansquenet lato przychodzi szybko, w slad za marcowym wiatrem, pachnie cyrkiem, trocinami, smazeniem nalesnikow, obcinaniem galezi i lajaniem. Moja matka we mnie szeptala: Czas na zmiane. W domu Armande palilo sie swiatlo, widzialam male zolte kwadraty, swietlista szachownice na wodach Tannes. Zastanawialam sie, co Armande teraz robi. Od czasu tamtej jednej rozmowy nic nie mowi mi o swoich planach. Podaje przepisy kulinarne, co zrobic, zeby biszkopt byl lekki, ile powinno byc cukru, ile alkoholu, jesli chcemy miec najlepsze wisnie w koniaku. Przeczytalam o jej chorobie w moim leksykonie lekarskim. Zargon medycyny to takze rodzaj ucieczki, niejasny, hipotetyczny jak te obrazki na kartach. Az niepojete, ze takie slowa odnosza sie do ciala z krwi i kosci. Wzrok Armande slabnie, ciemne wyspy dryfuja przez jej pole widzenia, rzeczywistosc staje sie dla niej laciata, coraz ciemniejsza i w koncu bedzie zupelna ciemnoscia.
Rozumiem jej sytuacje. Mialaby walczyc po to, by troche przedluzyc stan nieuchronnie skazanej? Mysl o marnotrawstwie – mysl mojej matki przyswojona w latach oszczedzania i niepewnosci – tu nie ma sensu, mowie sobie. Lepsza ta rozrzutnosc, wybuch, rzesiste swiatla i zaraz nagla ciemnosc. A przeciez cos we mnie placze, ze to nie jest w porzadku! Dziecinnie nadal ma nadzieje na cud – znowu mysl mojej matki. Armande jest madrzejsza.
W ostatnich tygodniach morfina zaczynala panowac nad kazda chwila, moja matka, wciaz szklistooka, tracila kontakt z rzeczywistoscia na cale godziny, bujajac wsrod roznych fantazji jak motyl wsrod kwiatow. Niektore ja uszczesliwialy: marzenia o szybowaniu, o swiatlach, o bezcielesnych spotkaniach ze zmarlymi gwiazdami filmowymi i z istotami z zaswiatow. Niektore mienily sie czarno paranoja. W tych Czlowiek w Czerni nigdy sie nie oddalal, czyhal za rogami ulic, siedzial w oknie wagonu restauracyjnego czy za lada sklepu z galanteria. Czasami byl taksowkarzem; jego taksowka przypominala czarny karawan, taki jak te, ktore widuje sie w Londynie, i mial nasunieta na oczy czapke baseballowa z napisem 'Szachraje'. A to dlatego, powiedziala, ze on czatuje na nia, na nas, na tych wszystkich, ktorzy wykiwali go w przeszlosci, ale nie na zawsze, powiedziala, krecac glowa wszechwiedzace, nie na zawsze. Kiedys w takim czarnym nastroju wyciagnela i pokazala mi zolta plastikowa teczke, pelna wycinkow z gazet z poznych lat szescdziesiatych i wczesnych siedemdziesiatych. Wszystkie te notatki prasowe, przewaznie francuskie, ale tez i wloskie, niemieckie, greckie, dotyczyly porwan, znikniec, napadow na dzieci.
– Takie to latwe – powiedziala i oczy miala wtedy ogromne i bledne. – W wielkich miastach. Tak latwo zgubic dziecko. Tak latwo zgubic takie dziecko jak ty. – Mrugnela do mnie metnie. Poglaskalam ja po rece.
– Wszystko jest dobrze, maman – powiedzialam uspokajajaco. – Zawsze bylas ostrozna. Pilnowalas mnie. Ja nigdy sie nie zgubilam.
Mrugnela znowu.
– Och, zgubilas sie. Zgu-u-bilas sie. – Z usmiechem-gry-masem zapatrzyla sie gdzies w przestrzen, jej palce w mojej dloni byly jak wiazka suchych galazek. – Zguu-bi-las sie – powtorzyla zalosnie i wybuchnela placzem.
Pocieszalam ja, jak tylko moglam. Wpychajac te wycinki z powrotem do teczki, zauwazylam, ze kilka dotyczylo tej samej sprawy – znikniecia poltorarocznej SylYiane Caillon w Paryzu. Matka zostawila ja na siedzeniu w samochodzie i weszla do apteki, a kiedy po dwoch minutach wrocila, dziecka juz nie bylo. Zniknela tez torba z dzieciecym ekwipunkiem i zabawki: pluszowy czerwony slon i brazowy mis.
Zobaczyla, ze czytam te notatke, i usmiechnela sie znowu.
– Mysle, ze wy bylyscie wtedy dwie – powiedziala chytrze – albo prawie dwie. I ona byla o wiele jasniejsza niz ty. To nie moglas byc ty, prawda? W kazdym razie ja bylam lepsza matka niz tamta.
– Oczywiscie – zapewnilam – bylas lepsza matka, cudowna matka. Nie martw sie. Nigdy na nic mnie nie narazilas.
Kolysala sie i usmiechala.
– Nieostrozna – gruchala – po prostu nieostrozna. Czy zaslugiwala na taka mala dziewczynke?
Potrzasnelam przeczaco glowa i nagle zrobilo mi sie zimno, a ona dziecinnie zapytala:
– Nie bylam zla, prawda, Yianne?
Drzalam. Te wycinki z gazet zaczely mi ciazyc w reku.
– Nie – zapewnilam. – Nie bylas zla.
– Opiekowalam sie toba dobrze, prawda? Nigdy cie nie zostawilam. Nawet kiedy ten ksiadz powiedzial… to, co powiedzial. Ja nigdy.
– Tak, maman. Ty nigdy.
Zimno juz mnie obezwladnialo, utrudnialo mi rozumowanie. Moglam tylko myslec o tym imieniu tak podobnym do mojego, o datach… I czy nie pamietalam tego slonia, juz tak wytartego, ze plusz sie zmienil w czerwone plotno zaglowe, wozonego niestrudzenie z Paryza do Rzymu, z Rzymu do Wiednia?
Oczywiscie to moglo byc jedno z jej urojen. Miewala ich niemalo. Waz pod posciela, kobieta w lustrach. Moglo to byc na niby. Tak bardzo zycie mojej matki bylo wlasnie takie. A zreszta – po tylu latach, czy to istotne?
Dzis wstalam o trzeciej z goracej, skotlowanej poscieli, oddalona od snu o miliony kilometrow. Z zapalona swieca i szkatulka weszlam do pustej sypialni Josephine. Karty ze swego dawnego miejsca w szkatulce przeniosly sie skwapliwie w moje rece. Kochankowie. Baszta. Pustelnik. Smierc. Siedzac po turecku na golej podlodze, tasowalam je nie bez celu. Baszte, z ktorej mury sie krusza i ludzie spadaja, to moglam zrozumiec. To moj nieustanny lek przed przeniesieniem, lek przed droga, przed utrata. Pustelnik w kapturze i z latarnia wyglada jak Reynaud, chytra blada twarz ukryta w cieniu. Smierc znam bardzo dobrze i teraz machinalnie jak dawniej czynie znak dwoma rozsunietymi palcami nad karta – avert! Ale Kochankowie? Mysle o Roux i Josephine tak podobnych do siebie, chociaz wcale o tym nie wiedza, i nie moge nie poczuc uklucia zawisci. Nagle jednak nabieram przekonania, ze ta karta jeszcze nie zdradzila wszystkich swoich sekretow. Pachna bzy. Moze korek ktorejs z buteleczek w szkatulce jest nieszczelny. Robi sie cieplo pomimo chlodu nocy, upal muska mnie w splot sloneczny. Roux? Roux?
Odrzucam te karte pospiesznie, palce mi drza.
Jeszcze jeden dzien. Cokolwiek to jest, moze poczekac jeszcze jeden dzien. Znow tasuje karty, ale nie mam wprawy, jaka miala moja matka, wysuwaja mi sie z rak na podloge. Pustelnik pada do gory twarza i nadal w pelgajacym blasku swiecy wyglada jak Reynaud. Twarz pod kapturem wydaje sie zjadliwie usmiechnieta. Znajde sposob, on obiecuje sobie chytrze. Myslisz, ze wygralas, ale ja jeszcze znajde sposob. Jego wrogosc mrowieniem przeszla mi przez czubki palcow.
Moja matka nazwalaby to znakiem.
Nagle pod wplywem impulsu, ktory jeszcze niezupelnie zrozumialam, podnioslam Pustelnika do plomienia swiecy. Przez chwile plomien igral z ta sztywna karta, potem jej powierzchnie pokryly pecherzyki. Blada twarz skrzywila sie i sczerniala.
– Ja ci pokaze – szepnelam. – Sprobuj sie wtracic, a ja…
Jezyczek plomienia rozjasnil sie niepokojaco i upuscilam karte. Plonela i zgasla, iskry i popiol rozlecialy sie po podlodze.
Ogarnela mnie radosc.
Kto teraz wydzwania zmiany, maman?
A przeciez przez caly dzisiejszy dzien mam wrazenie, ze jakos jestem manipulowana, popychana do ujawnienia czegos, co moze lepiej byloby zostawic w spokoju. Nic nie zrobilam, mowie sobie. Nie mialam zadnych zlosliwych zamiarow.
I wieczorem nadal nie moge sie pozbyc tej mysli. Czuje sie lekka, niekonkretna, jak puszek mlecza gotowa uleciec z kazdym wiatrem.
35
Piatek, 28 marca Wielki Piatek
Powinienem byc z moja trzodka, mon pere. W kosciele gesto od kadzidla i pogrzebowo z fioletem i czernia, bez odrobiny srebra i kwietnych wiencow. Powinienem byc tam. Dzisiaj, mon pere, jest moj najwiekszy dzien, pelen uroczystej powagi i poboznosci. Organy brzmia jak bicie olbrzymiego dzwonu pod woda – a same moje dzwony milcza oczywiscie w zalobie po Ukrzyzowanym Chrystusie. Ja w czerni i fiolecie, moj glos wplata sie w muzyke organow, intonujac slowa. Oni na mnie patrza rozszerzonymi, pociemnialymi oczami. Nawet odstepcy sa tu dzisiaj, ubrani na czarno i z brylantyna na wlosach. Potrzeby moich parafian, ich oczekiwania wypelniaja pustke we mnie. Przez te jakze krotka chwile czuje milosc, milosc do ich grzechow, do ich ostatecznego odkupienia, do blahych spraw, ich znikomosci. Wiem, ze ty, mon pere, to rozumiesz, bo tez byles ich ojcem. W bardzo prawdziwym sensie tego okreslenia umarles za nich. Aby ich uchronic od twoich grzechow i ich grzechow. Oni tego nie wiedza, czyz nie, mon perel Ode mnie sie nie dowiedzieli. Ale gdy zastalem cie z moja matka w kancelarii…
Udar mozgu, powiedzial lekarz. Musiales doznac zbyt wielkiego wstrzasu. Wycofales sie. Odszedles w glab siebie, chociaz wiem, ze mozesz mnie slyszec, wiem, ze widzisz teraz lepiej niz kiedykolwiek przedtem. I wiem, ze kiedys wrocisz do nas. Poszcze i modle sie, mon pere. Ponizam sie pelen pokory. A przeciez czuje sie niegodny. Nadal jest cos, czego nie zrobilem.
Po nabozenstwie dzisiaj jedna z dziewczynek, Mathilde Arnauld, podeszla do mnie. Wlozyla reke w moja dlon i szepnela z usmiechem:
– Monsieur le cure, czy ksiedzu tez przyniosa czekoladki?
– Kto ma przyniesc czekoladki? – zapytalem ze zdumieniem.
Odpowiedziala niecierpliwie.
– Przeciez dzwony! -I zachichotala. – Latajace!
– Aha, dzwony. Oczywiscie.
Bylem tak zaskoczony, ze przez chwile nie wiedzialem, co powiedziec. Mathilde ciagnela mnie za sutanne.
– Ksiadz wie, te dzwony. Leca do Rzymu zobaczyc sie z papiezem i wracaja z czekoladkami…
To staje sie mania przesladowcza. Refrenem zlozonym z jednego slowa, szeptanym, wrzeszczanym, przeplatajacym wszystkie mysli. Wbrew woli podnioslem glos tak gniewnie, ze jej ochocza twarz zmiela sie ze strachu. Ryknalem:
– Czy wszyscy tu macie w glowach tylko czekoladki?
Mathilde z placzem uciekla na rynek, daremnie ja przywolywalem, a okno wystawowe tego sklepiku, zapakowane jak prezent, usmiechalo sie triumfalnie.
Dzis wieczorem odbedzie sie uroczyste zlozenie Hostii do Grobu i ostatnie chwile naszego Pana beda odtwarzac dzieci z parafii; swiece zapalimy, gdy mrok zapadnie. Zwykle to dla mnie jest jeden z najbardziej donioslych momentow w roku, moment, w ktorym oni naleza do mnie, moje dzieci czarno odziane i powazne. Ale w tym roku, czy wzniosa sie duchem, czy moze do ust im bedzie naplywac slina na mysl o czekoladzie? Te jej opowiesci – latajace dzwony i ucztowanie – przenikaja, uwodza. Staram sie w kazaniach tchnac moje uwodzicielstwo, lecz coz znacza dla nich ciemne splendory kosciola w porownaniu z lataniem na jej czarodziejskich dywanach?
Po poludniu poszedlem do Armande Voizin. Dzis sa jej urodziny, w domu panowalo zamieszanie. Oczywiscie wiedzialem, ze ma tam sie odbyc przyjecie urodzinowe. Wcale jednak nie przypuszczalem, ze az takie. Caro wspominala mi o tym pare razy – ona nie chce, lecz bedzie na przyjeciu, poniewaz ma nadzieje przy tej sposobnosci dojsc z matka do ostatecznego porozumienia, chyba jednak nawet ona nie przewiduje, jaka tam bedzie huczna zabawa. Yianne Rocher prawie od