Nawet mi sie spodobala. – Niektore sprawy trzeba przyjmowac na wiare i gdyby to dziecko mialo nalezyte zasady moralne… – urwala w pol zdania, tracac watek. – Daleka jestem od tego, zeby mowic, jak pani ma wychowywac swoje dziecko – dokonczyla niemrawo.
– To swietnie. – Usmiechnelam sie. – Nie chcialabym klocic sie z pania. -I zwrocilam sie do nich obu, wypelnionych bezsilna antypatia. – Czy na pewno nie napija sie panie czekolady?
Caro tesknym wzrokiem powiodla po gablocie: pralinki, trufle, makaroniki i nugaty, ekierki, florentynki, wisnie w likierze, lukrowane migdaly.
– Dziwne, ze temu dziecku nie psuja sie zeby – wysilila sie Caro na komentarz. Popatrzyla, jak Anouk szczerzy zeby w usmiechu. Chyba nie byla zadowolona, ze sa takie biale, wiec powiedziala chlodno do Joline: – Marnujemy czas tutaj.
Milczalam, Roux zachichotal. Z kuchni slychac bylo male radio Josephine – przez kilka sekund tylko blaszane kwiki spikera.
– Chodzmy – ponaglila Caro jeszcze wahajaca sie przyjaciolke. – Chodzmy juz, mowie. – Zirytowana, machnela reka i wyszla ze sklepu przed Joline. – Niech pani nie mysli, ze nie wiem, w co sie pani bawi! – rzucila mi na pozegnanie.
Po czym obu ich juz nie bylo, tylko wysokie obcasy stukaly na kamieniach, kiedy szly przez rynek do kosciola.
Nazajutrz znalezlismy pierwsze ulotki zgniecione w kule i rzucone na bruk. Josephine je znalazla, zamiatajac chodnik, i przyniosla do sklepu. Rozowe kartki zlozone na pol, ksero maszynopisu. Styl poniekad pozwalal domyslac sie, czyja to tworczosc.
Tytul: WIELKANOC I NAWROT DO WIARY
Przeczytalam szybko. Tekst na ogol byl do przewidzenia. Samooczyszczenie, uniesienie, grzech i radosc rozgrzeszenia, radosc modlitwy. Ale w polowie stronicy przyciagajacy uwage podtytul napisany wiekszymi literami: NOWI REAKTYWISCI
PRZEKUPYWANIE DUCHA WIELKANOCY.
Zawsze bedzie istniala niewielka mniejszosc ludzi, ktorzy usiluja wykorzystac nasze uswiecone tradycje dla osobistych zyskow – wydawnictwa kart z zyczeniami swiatecznymi, siec supermarketow. Jeszcze grozniejsze sa osoby, ktore uzurpujac sobie prawo do reaktywowania tradycji starozytnych, wciagaja nasze dzieci w praktyki poganskie pod pozorem rozrywki. Zbyt liczni sposrod nas uwazaja to za nieszkodliwe i patrza na to przez palce. W rezultacie nasza spolecznosc pozwala, zeby tak zwany festiwal czekolady odbyl sie przed naszym kosciolem w sam poranek Niedzieli Wielkanocnej. A przeciez to po prostu kpina ze wszystkiego, co znaczy Wielkanoc. Usilnie was namawiamy: bojkotujcie ten tak zwany festiwal i wszelkie podobne imprezy, bojkotujcie ze wzgledu na wasze niewinne dzieci.
KOSCIOL, nie CZEKOLADA, jest PRAWDZIWYM PRZESLANIEM WIELKANOCY!
– Kosciol, nie czekolada! – Usmiechnelam sie. – Rzeczywiscie to dosyc dobre haslo. Nie sadzisz!
Josephine, zaniepokojona, nawet sie nie usmiechnela.
– Nie rozumiem cie – powiedziala – wcale sie tym nie martwisz.
– A czym tu sie martwic? – Wzruszylam ramionami. -Z pewnoscia wiesz, kto to napisal. Przytaknela.
– Caro, Caro i Joline. To akurat w ich stylu. Te wszystkie bzdury o niewinnych dzieciach. – Prychnela szyderczo. – Ale ludzie beda ich sluchac, Yianne. Moze zaczna sie zastanawiac, czy przyjsc. Joline uczy w naszej szkole. A Caro nalezy do komitetu mieszkancow.
– Och? – Nie wiedzialam, ze jest jakis komitet mieszkancow. Fanatyczni zarozumialcy z upodobaniem do plotek. – No i co moga zrobic? Aresztowac wszystkich?
Josephine potrzasnela glowa.
– Paul tez jest w komitecie – powiedziala cicho.
– No i co?
– Przeciez wiesz, co on moze. – Juz wpadla w rozpacz. Zauwazylam, ze w chwilach zdenerwowania ma swoje dawne odruchy. – Jest pomylony, przeciez wiesz. On po prostu… – Urwala zalosnie, zacisnela piesci.
Znow mi sie wydawalo, ze chce cos powiedziec, ze cos wie. Ujmujac ja za reke, siegnelam delikatnie w jej mysli, ale nie zobaczylam wiecej niz przedtem; szary i tlusty dym na tle purpurowego nieba.
Dym! Dlon sama mi sie zwarla na jej rece. Dym! Juz wiedzialam, co widze. Wylonily sie szczegoly: jego twarz, blada plama w ciemnosci, jego przecinajacy twarz triumfalny usmiech. Josephine patrzyla na mnie w milczeniu, oczy miala ciemne od swojej tajemnicy.
– Dlaczego mi nie powiedzialas? – zapytalam w koncu. Zachnela sie.
– Nie ma dowodu. Ja ci nic nie mowilam.
– Nie potrzebujesz mowic. To dlatego boisz sie Roux? Z powodu Paula?
Wysunela podbrodek.
– Nie boje sie Roux.
– Ale nie chcesz z nim rozmawiac. Uciekasz przed nim. Nie mozesz mu spojrzec w oczy.
Zlozyla rece tak, jakby nie miala juz nic do powiedzenia.
– Josephine? – Odwrocilam ja twarza do siebie, zmusilam, zeby patrzyla na mnie. – Josephine?
– Dobrze. Wiedzialam – przyznala ochryple, ponuro. -Juz dobrze? Wiedzialam, co Paul zamierza zrobic. Powiedzialam mu, ze nie bede milczec, gdyby czegokolwiek sprobowal, i ze ostrzege ich. Wlasnie wtedy mnie uderzyl. – Skrzywila sie, powstrzymujac lzy, patrzac na mnie jadowicie. – Wiec jestem tchorzem. – Podniosla glos. – Teraz wiesz, jaka jestem. Nie taka odwazna jak ty, jestem klamczucha i tchorz i nie przeszkodzilam mu w tym, a ktos mogl stracic zycie… Roux czy Zezette, czy jej dziecko, to z mojej winy. – Przeciagle, zgrzytliwie nabrala tchu. – Nie mow Roux – poprosila. – Nie znioslabym tego.
– Nie powiem – zapewnilam ja. – Sama mu powiesz. Potrzasnela gwaltownie glowa.
– Nie, nie! Nie moglabym!
– Jestes w porzadku, Josephine – tlumaczylam przymilnie. – To nie byla twoja wina. I nikt zycia nie stracil, no nie?
Uparla sie.
– Nie moglabym. Nie moge.
– Roux jest inny niz Paul – argumentowalam. – Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo jest podobny do ciebie.
– Co ja bym miala mu powiedziec? -Wykrecala rece. -Wolalabym, zeby po prostu wyjechal. – Westchnela z zawzietoscia. – Wolalabym, zeby po prostu wzial swoje pieniadze i juz byl gdzies indziej.
– Nie, nie wolalabys – powiedzialam. – Zreszta on nie wyjezdza. – Powtorzylam jej, co Roux mi mowil o pracy u Narcisse'a i o lodzi w Agen. – On zasluguje przynajmniej na to, by wiedziec, kto jest sprawca – nalegalam. -
Wtedy zrozumie, ze tylko Muscat zawinil i ze nikt inny tutaj nie zywi do niego nienawisci. Zastanow sie nad tym, Josephine. Po swoich przejsciach mozesz sobie wyobrazic, co on czuje.
Znowu westchnela.
– Nie dzisiaj, powiem mu, ale kiedy indziej. Dobrze?
– Kiedy indziej nie bedzie latwiej – odpowiedzialam. -Chcesz, zebym poszla do niego z toba? Wlepila we mnie spojrzenie.
– Niedlugo zrobi sobie przerwe – wyjasnilam. – Moglabys mu zaniesc kubek czekolady.
Moment namyslu. Twarz miala blada i pusta, drzace rece rewolwerowca zwiesila po bokach. Wybralam czekoladke ze sterty przy mnie i wlozylam jej do rozchylonych ust, zanim zdazyla cos powiedziec.
– To ci doda odwagi. – I odwrocilam sie, zeby napelnic duzy kubek czekolada. – No, zjedz. – Uslyszalam ciche parskniecie polsmiechem. Podalam jej kubek. – Gotowa?
– Chyba – przyznala, jedzac rocher noir. – Postaram sie.
Zostawilam ich samych. Przeczytalam jeszcze raz ulotke. 'Kosciol, nie Czekolada'. To naprawde dosyc zabawne. Czlowiek w Czerni zaczyna miec w koncu poczucie humoru.
Na dworze bylo cieplo pomimo wiatru. Les Marauds migotaly w slonecznym blasku. Poszlam powoli nad rzeke, promienie slonca przyjemnie grzaly w plecy. Wiosna zapowiadala swe panowanie malym preludium, jakby wychylala sie ze skalistego rogu w dolinie. Ogrody i kwietniki zakwitly raptownie obfitoscia zonkili, irysow, tulipanow. Nawet rudery w Les Marauds wygladaja kolorowo, ale tu ogrody sie rozszalaly. Rosnacy na balkonie jednej z ruder czarny bez zwiesza sie nad woda, dach innej pokryty jest dywanem z dmuchawcow, ze spekanej fasady wysuwaja sie fiolki. Kiedys uprawiane rosliny wrocily w dzikie srodowisko: male, dlugonogie pelargonie wepchnely sie miedzy pietraszniki, samosiewne maki rozbiegaja sie, gdzie popadnie, podrabiajac swoja pierwotna czerwien kolorem pomaranczowym i najbledszym fioletem. Kilka dni slonca sprawilo, ze zwabione wynurzyly sie ze snu; po deszczu sie wyciagaja i podnosza ku swiatlu. Wystarczy narwac garsc rzekomych chwastow, a ma sie w rece szalwie, irysy, gozdziki, lawende pod szczawiem i krostawcem. Wloczylam sie nad rzeka dosc dlugo, zeby Josephine i Roux doszli jakos do porozumienia, po czym wolno ruszylam z powrotem do domu bocznymi ulicami, np. ruelle des Freres de la Revolution i avenue des Petes, gdzie zamkniete ciemne sciany domow prawie bez okien przerywa tylko gdzieniegdzie sznur z praniem przeciagniety byle jak od balkonu do balkonu albo pojedyncza skrzynka okienna, z ktorej wloka sie zielone girlandy powoju.
Zastalam ich oboje w sklepie, na pol pusty czajnik z czekolada stal na ladzie pomiedzy nimi. Josephine miala oczy rozowe, ale pelne ulgi, prawie radosne. Roux smial sie z czegos, co mowila, dziwny, nieznany mi smiech, egzotyczny, bo on sie smieje bardzo rzadko. Przez sekunde czulam cos, nieomal zazdrosc. Ci dwoje naleza do siebie.
Rozmawialam z Roux pozniej, kiedy Josephine poszla po zakupy. Jest ostrozny, uwaza, zeby sie nie zdradzic, kiedy mowi o niej, ale oczy mu jasnieja, tak jakby czail sie w nich usmiech. Chyba juz podejrzewal Muscata.
– Dobrze zrobila, ze odeszla od tego drania – powiedzial niedbale, ale nie bez jadu. – To, co z nim miala… -Zaklopotany odwrocil sie, odsunal kubek na ladzie, znow przysunal. – Taki czlowiek nie zasluguje na to, zeby miec zone – mruknal.
– Co zrobisz? – zapytalam. Wzruszyl ramionami.
– Nic nie ma do zrobienia – odpowiedzial praktycznie. – On sie wyprze. Policja sie nie interesuje. Zreszta wole, zeby sie nie mieszala. – Nie wyjasnil dlaczego. Domyslam sie, ze sa sprawy w jego przeszlosci, ktorych moze lepiej nie poruszac.
Teraz Josephine czesto z nim rozmawia. Zanosi mu na strych czekolade i herbatniki i czesto slysze stamtad jego smiech. Nie jest juz ani przez chwile przerazona czy roztargniona. I ubiera sie coraz staranniej. Dzis rano nawet oswiadczyla, ze chce pojsc do kawiarni po swoje rzeczy.