– A wiec teraz juz wiesz – wykrztusila po chwili. – Teraz poza mna i Mireille ktos jeszcze sie w koncu o tym dowiedzial.
Pachniala tymiankiem i deszczem. Jej wlosy wydzielaly jakies kwiatowe wonie. Jay wyobrazil sobie, ze opowiada jej o wydarzeniach tego dnia, i ze w tym momencie znika z jej oczu to zielone swiatlo, a twarz tezeje w kamienna maske.
Kto inny moze by sie na to zdobyl. Ktos dorownujacy jej odwaga i szczeroscia. Ale Jay tylko przyciagnal ja do siebie, wtulil twarz w jej wlosy, przycisnal usta do jej warg. Napawal sie jej ulegla miekkoscia w swoich ramionach, musnieciem jej oddechu na swoim policzku. Jej pocalunek mial dokladnie taki posmak, jak sobie zawsze wyobrazal: jezyn i dzikiej rozy. Zaczeli sie kochac wlasnie tu, na nierozscielonym poslaniu Jaya, podczas gdy przez uchylona okiennice ciekawie wpatrywala sie w nich koza, a cieple, zlociste swiatlo ukladalo sie w kalejdoskopowe wzory na mrocznym blekicie scian.
Przez chwile wydawalo sie, ze to wystarczy za wszystko.
62
„Wkrotce. Wkrotce”.
Teraz „Specjaly” zdawaly sie obecne wszedzie – w powietrzu, w glebie, w cialach kochankow; Jay lezal na lozku, wpatrujac sie w sufit; Marise spala z twarza po dzieciecemu wcisnieta w poduszke, z miedzianymi wlosami rozrzuconymi po bialym lnie na ksztalt dumnego proporca.
Ja zas wciaz wyczuwalam potezna moc tych barbarzynskich trunkow – slyszalam ich pelne entuzjazmu glosy, ponaglajace, kuszace pochlebstwami. „Wkrotce”, szeptaly uwodzicielsko. „To musi zdarzyc sie wkrotce. Moze nawet teraz”.
Jay zaczal sie przygladac pograzonej we snie Marise. Wygladala na tak ufna, przepelniona poczuciem bezpieczenstwa. Wymruczala cos cicho przez sen, bez wyraznych slow. Usmiechnela sie. Jay dokladniej opatulil ja kocem, w ktory ona natychmiast wtulila twarz z glebokim westchnieniem.
Jay wpatrywal sie w nia i rozmyslal o nadchodzacym dniu. Przeciez musi wpasc na jakis pomysl. Na pewno cos jeszcze da sie zrobic. Nie dopusci, by Marise stracila swoja posiadlosc. W zaden sposob nie moze oddac Lansquenet w lapy drapieznych przedsiebiorcow budowlanych. A przeciez juz tego ranka zjedzie tu ekipa filmowa. To dawalo mu ile? Szesc godzin? Siedem?
Ale na co wlasciwie? Coz takiego moglby zdzialac w siedem godzin? Czy nawet siedemdziesiat? Co ktokolwiek moglby w podobnej sytuacji zmienic?
„Joe na pewno by cos wymyslil”.
Glos, ktory nagle uslyszal, brzmial niemal znajomo. Cyniczny, serdeczny, lekko rozbawiony.
„Wiesz, ze on dalby rade”.
Oczywiscie. Niewiele brakowalo, a Jay powiedzialby to na glos. Ale Joe nie zyl. Znowu zalala go fala zalu, jak zawsze, gdy przychodzil mu na mysl stary przyjaciel. Joe nie zyl. A z nim umarla magia. I podobnie jak „Specjaly” – juz nigdy nie powroci.
„W tym nigdy nie bylo za wiele sensu, chlopcze”.
Tym razem glos bez watpienia nalezal do Joego. Przez moment serce skoczylo Jayowi z radosci, ale juz sekunde pozniej uswiadomil sobie, ze ten glos dzwieczy w jego glowie przywolywany z otchlani pamieci. Zycie Joego – rzeczywiste, cielesne zycie – przestalo istniec. Ten glos byl jedynie substytutem. Gra wyobrazni. Magicznym zakleciem, majacym rozproszyc strach.
„Przeciez rzeklem ci, bys pamietal o»Specjalach«. Juzes zapomnial?”
– Oczywiscie, ze nie – wyszeptal Jay bezradnie. – Ale juz nie ma zadnych „Specjalow”. Wszystkie zostaly wypite. Roztrwonilem je na tak trywialne bzdury, jak naklanianie ludzi do zwierzen. Jak przekonywanie Marise…
„Czemu ty mnie, do pioruna, nie sluchasz?” Glos Joego – jezeli to w ogole byl glos Joego – zdawal sie teraz dochodzic zewszad; wibrowal w powietrzu, wydobywal sie z zaru dogasajacego w kominku i polyskliwych wlosow Marise rozrzuconych po poduszce.
„Cos ty robil, jak uczylem cie tych wszystkich rzeczy, jeszcze na Pog Hill? Czyzes doprawdy nic z tego nie wyniosl?”
– Alez tak. Pewnie, ze tak. – Jay potrzasnal glowa, zdezorientowany. – Tylko ze bez Joego magia juz nie dziala. Tak jak ostatnim razem na Pog Hill…
Sciany odpowiedzialy mu gromkim smiechem, od ktorego az zadrgalo powietrze. Z kominka zdawal sie wyplywac fantasmagoryczny aromat jablek i dymu. Nocne niebo sie zaiskrzylo.
„Wloz reke do gniada os dostatecznie duza ilosc razy, a na pewno cie pozadla”, zabrzmial ponownie glos Joego. „Zadna magia tego nie powstrzyma. Bo nawet magia nie dziala wbrew naturze. Magii trzeba niekiedy dopomoc, chlopcze. Dac jej cos, z czego moglaby czerpac. Dac jej szanse, by mogla zadzialac. Trzeba jej stworzyc odpowiednie warunki”.
– Ale przeciez mialem talizman. Wierzylem…
„Nigdy zes nie potrzebowal zadnego talizmanu”, odpowiedzial mu glos. „Zawsze mogles pomoc sobie sam. Trzeba ci bylo stanac do walki. Ale nie. Ty tylko zawsze uciekales. Czy tak ma wygladac wiara? Po mojemu to czysta glupota. Wiec nie wstawiaj mi tu tych glodnych kawalkow, o tym, ze w cos wierzyles”.
Jay zastanowil sie chwile nad tym, co uslyszal.
„Masz wszystko, czego ci teraz trzeba”, zabrzmial ponownie glos radosnym tonem. „To drzemie w tobie, chlopcze. Zawsze tam drzemalo. Nie potrzeba ci domowego trunku jakiegos starego postrzelenca. Wszystkiego mozesz dokonac sam”.
– Ale przeciez nie moge…
„Nie istnieje cos takiego jak»nie moge«. Takie piorunskie slowo po prostu nie istnieje”.
I w tym momencie glosy nagle umilkly, a Jay poczul, ze nagle w glowie wszystko mu sie rozjasnia. Teraz juz wiedzial na pewno, co musi zrobic.
Szesc godzin, powiedzial sobie. A wiec nie ma czasu do stracenia.
Nikt nie widzial, jak wychodzil z domu. Nikt go nie obserwowal. Ale nawet gdyby tak bylo, nikt nie zastanawialby sie, co robi na dworze o tej porze, nikt nie uznalby tego za cos niezwyklego. Zadnego zdziwienia nie wzbudzilby tez kosz wypelniony roslinami. Szerokolistne sadzonki, ktore tam poupychal mogly byc prezentem dla kogos, komu podupadal ogrod. A nawet fakt, ze Jay mamrotal cos do siebie pod nosem, jakies slowa pobrzmiewajace lacina, tez by nikogo nie zaskoczyl. Byl przeciez Anglikiem, a to oznaczalo, ze musial byc nieco stukniety.
Okazalo sie, ze rytual ochrony granic terytorium, ktory swego czasu odprawial razem z Joem, doskonale utkwil mu w pamieci. Co prawda nie mial czasu, by przygotowac kadzidla czy swieze ziolowe saszetki, ale uznal, ze w owej chwili nie mialo to doprawdy wiekszego znaczenia. Teraz juz nawet on wyczuwal w powietrzu obecnosc „Specjalow”, slyszal ich szepty, jarmarczny smiech. Z inspektu powyjmowal delikatnie sadzonki „tuber” i zaczal pakowac do kosza. Wzial ich tak duzo, jak tylko zdolal uniesc, a do tego zabral jeszcze lopatke i male grabki. Sadzil roslinki w pewnych odstepach wzdluz calej szosy prowadzacej do wioski. Kilka z nich umiescil na skrzyzowaniu z droga do Tuluzy, dwie przy przystanku autobusowym, dwie kolejne przy sciezce do Les Marauds. Mgla – owa szczegolna mgla, tak typowa dla Lansquenet, toczaca sie leniwie od strony bagnisk ku winnicom – plynela nad nim niczym jasny zagiel wyzlacany wczesnym sloncem. Jay Mackintosh spieszyl sie z obchodzeniem swojego terenu, w zasadzie robil to niemal biegiem, i zatrzymywal sie tylko, by zasadzic flance gatunku
Kiedy wrocil do domu, Marise i Rosy juz nie bylo. Niebo zaczelo sie przejasniac. Mgla ustepowala.
63
Kerry zjawila sie o jedenastej. Wygladala swiezo i elegancko w bialej bluzce i szarej spodnicy, z kosztowna aktowka w dloni. Jay czekal na jej przyjscie.
– Dzien dobry, Jay.
– Wiec wrocilas.
Rzucila wzrokiem na pokoj ponad jego ramieniem, rejestrujac pozostawione na stole kieliszki i puste butelki.
– Wiem, powinnismy byli zaczac duzo wczesniej, ale – czy dasz wiare? – zabladzilismy w tej mgle. Snula sie tak gestymi warstwami, jak bialy dym na koncertach heavymetalowych. – Wybuchnela smiechem. – Mozesz wyobrazic sobie cos podobnego? W ten sposob juz zmarnowalismy polowe dnia. A wcale nie dysponujemy imponujacym budzetem. Do tego wciaz czekamy na operatorow kamer. Okazalo sie, ze skrecili nie tam, gdzie trzeba, i wyladowali w polowie drogi do Agen. Ach te tutejsze szosy. Jak dobrze, ze ja je juz wczesniej poznalam.
Jay wbil wzrok w jej postac. A wiec nie zadzialalo, pomyslal ponuro. Mimo wszystkich wysilkow, mimo jego niezachwianej wiary.
– Rozumiem wiec, ze nie zamierzasz zrezygnowac ze swego pomyslu?
– Oczywiscie, ze nie – odparla Kerry zniecierpliwio nym glosem. – To dla mnie zbyt duza szansa, bym ja przepuscila. – Przez chwile pilnie wbijala wzrok w swoje paznokcie. – Jestes tu szalenie popularny, jestes osobistoscia. A gdy ukaze sie twoja ksiazka, pokaze swiatu, skad czerpales do niej natchnienie. – Rozciagnela usta w radosnym usmiechu. – To taka cudowna powiesc. Wywola prawdziwa furore. Jest nawet lepsza od „Ziemniaczanego Joe”.
Jay kiwnal glowa. Kerry miala racje. Pog Hill i Lansquenet – dwie strony tego samego, zmatowialego medalu. I kazde z tych miejsc – chociaz na inny sposob – zlozone w ofierze na oltarzu pisarskiej kariery Jaya Mackintosha. Po publikacji powiesci, ta wies juz nigdy nie bedzie tym, czym jest teraz. On, oczywiscie, sie stad wyprowadzi. Wszyscy inni – Narcisse, Josephine, Briancon, Guillaume, Arnauld, Roux, Poitou, Rosa, a nawet Marise – zostana zredukowani do slow wydrukowanych na kartce papieru, strumienia potoczystej narracji, ktora chlonie sie przez kilka minut, by zaraz o niej zapomniec. A gdy on sie juz stad wyprowadzi,