pojawia sie przedsiebiorcy budowlani ze swoimi planami i maszynami do wyburzania domow, zmieniajacy cala strukture, modernizujacy wszystko wokol…
– Zupelnie nie rozumiem, czemu masz tak ponura mine – rzucila Kerry. – Ostatecznie podpisales kontrakt z Worldwide opiewajacy na bardzo hojna kwote. W zasadzie nawet wiecej niz hojna. A moze to, co mowie, jest wulgarne?
– Alez skad.
Niespodziewanie zaczelo go ogarniac bardzo szczegolne uczucie – nadzwyczajnego spokoju, niemal upojenia. Mial wrazenie, ze w glowie cos mu musuje. Fermentujace powietrze syczalo i bulgotalo wokol.
– Musi im na tobie wyjatkowo zalezec – zauwazyla Kerry.
– Taak – odparl Jay powolnym glosem. – Chyba rzeczywiscie musi.
„Wloz reke do gniada os dostatecznie duza ilosc razy, a na pewno cie pozadla”, tak powiedzial Joe. „Zadna magia tego nie powstrzyma. Magii trzeba niekiedy dopomoc, chlopcze. Dac jej cos, z czego moglaby czerpac… odpowiednie warunki”.
Oczywiscie, pomyslal sennie. Przeciez to takie proste. Takie… nadzwyczaj proste.
Zasmial sie glosno. Nagle poczul, jak rozjasnia mu sie umysl. Jednoczesnie dolecial go niespodziewanie zapach dymu i bagiennej wody, a takze slodki, zmyslowy aromat dojrzalych jezyn. Powietrze jakby wypelnila mgielka szampana z dzikiego bzu. Jay zrozumial nagle, ze Joe jest nadal tuz przy nim, ze tak naprawde nigdy go nie opuscil. Nawet wtedy, w 1977 roku. Nigdy go nie zostawil samego. Teraz Jay niemal widzial go stojacego tuz przy drzwiach – w gorniczym kasku na glowie i ciezkich butach – usmiechajacego sie szeroko, tak jak zawsze gdy cos sprawialo mu wyjatkowa przyjemnosc. Jay wiedzial, ze to jego wyobraznia, ale nie mial tez watpliwosci, ze to rowniez rzeczywistosc. Ostatecznie niekiedy wytwory wyobrazni i swiat realny to jedno i to samo.
By dojsc do lozka, pod ktorym trzymal pudlo z maszynopisem i kontrakt z Worldwide, musial wykonac zaledwie dwa kroki. Wyciagnal karton. Kerry wpatrywala sie w niego z zaciekawieniem.
– Co robisz?
Jay chwycil maszynopis powiesci i znowu wybuchnal smiechem.
– Czy wiesz, co to jest? – zapytal ja pogodnie. – To jedyny egzemplarz mojej nowej ksiazki. A to… – wyciagnal w jej kierunku podpisany kontrakt, by mogla go uwaznie obejrzec – wazne dokumenty. Patrz, wszystko gotowe do wyslania.
– Jay, co ty wyprawiasz? – Jej glos zabrzmial ostro. Jay usmiechnal sie szeroko i podszedl do kominka.
– Sluchaj, przeciez nie mozesz… Jay spojrzal na nia z rozbawieniem.
– Nie istnieje takie piorunskie slowo, jak „nie mozna”.
A gdy Kerry wrzasnela rozdzierajaco, Jay odniosl wrazenie, ze ponad jej krzyk wybija sie cichy, triumfalny smiech starszego pana.
Kerry wrzasnela, bo nagle zrozumiala, co on zamierza zrobic. To bylo niepowazne, idiotyczne, rzadzone jakims szalonym impulsem, a przeciez Jay nigdy nie dzialal pod wplywem impulsu. A jednak tym razem ujrzala w jego oczach dziwny blask, ktorego nigdy tam przedtem nie bylo. Jakby ktos nagle skrzesal szczegolna iskre. Twarz mu jasniala. Chwycil strony kontraktu w dlonie, zgniotl i wepchnal do paleniska. Po chwili zaczal robic to samo ze stronami maszynopisu. Ogien zaczal lizac papier, najpierw go prostujac, potem powoli przybrazowiajac, by w koncu rozjarzyc sie ostrym, wesolym plomieniem.
– Co to za gra? – glos Kerry teraz wzniosl sie do piskliwego skrzeku. – Jay, co ty, kurwa, wyprawiasz?
Rozesmial sie w glos.
– A jak myslisz? Poczekaj dzien czy dwa, skontaktuj sie z Nickiem, a zrozumiesz na pewno.
– Oszalales – rzucila gwaltownie Kerry. – Zreszta i tak ci nie uwierze, ze nie masz kopii tej powiesci. A kontrakt, oczywiscie, zawsze mozna napisac na nowo…
– Oczywiscie, ze mozna – czul sie odprezony i wciaz sie usmiechal. – Ale nie w tym przypadku. Juz nic z tego nie da sie odtworzyc. Po prostu nic. A coz wart jest pisarz, ktory nigdy nie pisze? Jak dlugo mozna robic wokol kogos takiego szum? Ile cos takiego moze byc dla kogokolwiek warte? Ile ja jestem dla kogokolwiek wart bez tej powiesci?
Kerry wbila w niego wzrok. Nie rozpoznawala czlowieka, ktory wyjechal zaledwie szesc miesiecy temu. Dawny Jay byl niezdecydowany, chimeryczny, pozbawiony poczucia celu. Ten mezczyzna natomiast mial pasje, wiedzial, czego chce. Oczy blyszczaly mu w niezwykly sposob. I pomimo tego, co zrobil – a byl to akt karygodny, bezsensowny, szalony – wygladal na prawdziwie szczesliwego.
– Ty naprawde oszalales – rzucila zduszonym glosem. – Odrzucasz wielkie szanse na przyszlosc – i to w imie czego? Dla jakiegos pustego gestu? To nie w twoim stylu, Jay. Znam cie dobrze. Bedziesz tego strasznie zalowal. – Jay spojrzal na nia z cierpliwym usmiechem. – Za nic w swiecie nie wytrzymasz tu dluzej niz rok. – Teraz mimo nuty szyderstwa slychac bylo wyrazne drzenie jej glosu. – I co bedziesz tu robic? Uprawiac ziemie? W zasadzie nie masz juz pieniedzy. Wszystko roztrwoniles na ten dom. Co zrobisz, gdy nie zostanie ci juz ani grosz?
– Nie wiem – rzucil pogodnym, obojetnym tonem. – A czy ciebie tak naprawde to obchodzi?
– Ani troche!
Wzruszyl ramionami.
– Wiesz, lepiej powiadom swoich operatorow kamer, zeby spotkali sie z toba w jakims innym miejscu – powie dzial cicho. – Tutaj nie znajdziesz teraz zadnej ciekawej historii. Lepiej zajmij sie Le Pinot – to zaraz po drugiej stronie rzeki. Jestem pewien, ze tam znajdziesz wiele porywajacego materialu.
Wpatrywala sie w niego calkiem oniemiala. Przez moment wydawalo jej sie, ze dochodzi ja dziwny, zywy aromat karmelu i jablek, galaretki z jezyn i dymu. Byla to nostalgiczna won i przez ulamek sekundy Kerry niemal potrafila zrozumiec, czemu Jay tak bardzo pokochal to miejsce pelne malenkich winnic, sadow owocowych i koz wedrujacych swobodnie po podmoklych lakach. I przez te ulotna chwile znow byla mala dziewczynka, siedziala w kuchni z babcia piekaca owocowe ciasto i sluchala, jak wiatr pedzacy od wybrzeza spiewa w telefonicznych drutach. Nagle dotarlo do Kerry, ze w pewnym sensie te aromaty sa czescia Jaya, przylegaja do niego niczym dym, a gdy na niego spojrzala, wydal jej sie nagle dziwnie wyzlocony, jakby podswietlony od tylu lagodnym, cieplym swiatlem. Cienkie niteczki swiatla jakby sie wysnuwaly z kosmykow jego wlosow, z jego ubrania. A zaraz potem aromaty zniknely, swiatlo zgaslo i pozostala jedynie duchota niewietrzonego pokoju, przesycona oparem wczorajszego wina. Kerry wzruszyla ramionami.
– Twoja strata – oswiadczyla ponuro. – Rob, co chcesz. Kiwnal glowa.
– A co z twoim programem?
– Rownie dobrze moge pojechac do Le Pinot – stwier dzila. – Georges Clairmont powiedzial mi, ze niedawno krecili tam „Clochemerle”. Moze wyjsc z tego calkiem interesujaca historia.
Jay usmiechnal sie do niej cieplo.
– Powodzenia, Kerry.
Gdy sobie poszla, wykapal sie, wlozyl swiezy T-shirt i dzinsy. Przez moment zastanawial sie, co teraz zrobic. Bo przeciez nie istnialo nic takiego jak pewniki. W zyciu nigdy nie dostaje sie gwarancji na szczesliwe zakonczenie. Dom byl teraz zupelnie cichy. Wibrujaca energia przenikajaca mury – zniknela. Nie pozostal tez slad fantasmagorycznego aromatu karmelu i dymu, nawet w piwnicy nie slychac juz bylo zadnego odglosu. Butelki wina – zupelnie innego wina: Sauternes, Saint Emilion oraz mlodego Anjou – trwaly w bezruchu i milczeniu. Wyczekiwaly.
64
Kolo poludnia przyszla Popotte. Przyniosla dla Jaya paczke i garsc nowin z wioski. Ekipa telewizyjna nie pokazala sie w ogole, oznajmila radosnym glosem. Ta pani z Anglii z nikim nie przeprowadzila wywiadu. Georges i Lucien wpadli w furie.
Paczka nosila stempel poczty w Kirkby Monckton. Jay otworzyl ja, gdy juz zostal sam. Powoli, ostroznie rozwijal arkusze sztywnego, brazowego papieru, cierpliwie rozplatywal sznurek. Paczka byla duza i ciezka. Gdy juz usunal zewnetrzne opakowanie, na podloge upadla koperta. Jay natychmiast rozpoznal pismo Joego. W srodku znalazl pojedynczy arkusz wyblaklego papieru listowego.
Jay zaczal czytac list od nowa. Dotykal kazdego slowa starannie wypisanego czarnym atramentem, niewprawnym charakterem. Uniosl nawet arkusz do twarzy, by sprawdzic, czy nie zostalo na nim cos z realnego Joego – moze lekki zapach dymu czy nikla won dojrzalych jezyn. Ale nie. Nic nie poczul. Jezeli jeszcze istniala magia – znajdowala sie gdzie indziej. Potem zajrzal do srodka paczki. Wszystko tam bylo. Cala zawartosc kredensu Joego – setki malenkich kopert, gazetowych zawiniatek, cebulek, kulistych ziaren, bulw, delikatnie pierzastych nasionek rownie zwiewnych, co delikatny puszek kurzu – a kazde z nich starannie opisane i ponumerowane.
Jay wpatrywal sie w to wszystko przez dlugi czas. Potem przejrzy kazda paczuszke dokladnie, umiesci w odpowiedniej szufladce w swoim kredensie na przyprawy. Zajmie sie sortowaniem, numerowaniem, katalogowaniem – az kazda drobinka znajdzie sie na odpowiednim miejscu.
Ale przedtem musi zrobic cos calkiem innego. Musi sie z kims zobaczyc. I cos znalezc. Cos, co na pewno trzymal w piwnicy.
Tym razem wybor mogl byc tylko jeden. Jay starl sciereczka swojski kurz ze szkla, modlac sie w duchu, by czas nie skwasil zawartosci. Butelka na absolutnie wyjatkowa okazje, pomyslal, ostatnia z jego wlasnych, prywatnych „Specjalow” – 1962, bardzo dobry rocznik; pierwszy rok wielu pieknych – jak mial nadzieje – nastepnych lat. Zapakowal butelke w bibulke i wlozyl do kieszeni kurtki. Dar pokoju.