– Co sie stalo z ptakami?

– Pierdole papugi. Zostalem burmistrzem Nowego Jorku!

– Gdzie sa ptaki? Chce wiedziec! Nie ma ich w klatce!

– Ptaki? Ptaki? Co za ptaki?

– Obudz sie wreszcie do jasnej cholery!

– Mialas problemy w pracy? Cos kiepsko jestes nastrojona?

– GDZIE SA PTAKI?

– Powiedzialas, ze moge je wystawic.

– Powiedzialam, ze mozesz je wystawic w klatce na werande albo na podworku, ty mule!

– Mul?

– Tak, ty mule! Czy wypusciles ptaki z klatki? Czy naprawde to chcesz mi powiedziec?

– Chce ci powiedziec to, ze na pewno nie zamknely sie w lazience ani ze nie schowaly sie pod lozkiem!

– Przeciez one pozdychaja z glodu!

– One moga lapac robaczki, listki, jesc owoce… i duzo innych rzeczy!

– Tego wlasnie nie moga. Tego nie potrafia. One pozdychaja.

– Niech wiec zdychaja ci, ktorzy niczego sie nie nauczyli – powiedzialem to dosc stanowczo i wolno, prawie demonstracyjnie przekrecilem sie na drugi bok. Zasnalem. Niewyraznie dochodzily mnie tylko jakies glosy z kuchni, jej przeklenstwa, spadajace na podloge lyzki i przykrywki. Na szczescie Picasso lezal na lozku przy mnie. Moglem go wiec ochronic przed dlugimi, ostrymi i czerwonymi obcasami jego pani. Musial to juz wiedziec, bo pilnie lizal moja dlon. I nagle film sie urwal.

Ale tylko na krotko. Poczulem jak ktos dobiera sie do mnie. Wolno otworzylem oczy, a to Joyce, jak oszalala psychopatka wpatrywala sie we mnie. Byla naga, jej piersi dyndaly nad moim nosem, a jej wlosy lachotaly mnie w podbrodek. Pomyslalem wiec o jej milionach, wrzucilem pod siebie… i z calej sily wepchnalem sie w nia.

22

Nie. Joyce nie byla prawdziwa „glina” czy „polipem” – ona tylko z takimi pracowala. Po powrocie z pracy opowiadala coraz czesciej o takim jednym, ktory nosil czerwona szpilke do krawata i mial byc „prawdziwym dzentelmenem”.

– Ach, ten to jest naprawde mily i dobry dla mnie.

Kazdego wieczora musialem cos o nim uslyszec.

– No, jak sie powodzi tej „czerwonej szpilce”?

– Ach, wiesz co – powiedziala. – Wiesz, co sie dzisiaj stalo?

– No nie wiem, dlatego pytam.

– Ach, on jest naprawde prawdziwym dzentelmenem!

– To pieknie, to pieknie. A co sie stalo?

– Wiesz, on juz tyle przezyl!

– Ty i ja tez mamy juz sporo za soba!

– Umarla jego zona. Twoja jeszcze zyje, wiesz?

– Moja nie umarla i predko mi tego nie zrobi!

– Nie badz taki dowcipny! Powiedzialam tylko, ze jego zona umarla i kosztowalo go to pietnascie tysiecy dolarow – rachunki lekarzy i firm pogrzebowych.

– No i co?

– Schodzilam wlasnie korytarzem na dol, kiedy on nadchodzil z przeciwnego kierunku. Spotkalismy sie. On popatrzyl na mnie i powiedzial z tym swoim tureckim akcentem: „Ahhha, ale pani jest sliczna!” I wiesz, co on zrobil?

– No nie wiem, malenka. Ale ty mi to powiesz?

– On pocalowal mnie w czolo, lekko, lekko, delikatnie. I poszedl sobie dalej!

– To teraz ja ci cos powiem, mala. On ogladal za duzo filmow.

– A skad ty wiesz?

– Jak to skad?

– Bo on jest wlascicielem samochodowego kina. Po skonczonej pracy w biurze obsluguje projektor filmowy!

– Niczemu sie wiec juz nie dziwie.

– Ale on jest prawdziwym dzentelmenem, co?

– Wiesz mala, ja nie chce cie obrazac, ale…

– Co, ale!

– No wiesz, ty pochodzisz z malego miasteczka. Ja juz pracowalem w piecdziesieciu roznych miejscach, moze nawet stu. Nigdzie nie chcialem zagrzac miejsca zbyt dlugo. To, co chce ci powiedziec, to tylko to, ze w tych biurach, w calej Ameryce, urzedasy wymyslaja sobie takie gierki i zabawy. I to wszystko z nudy, bo nie wiedza co maja ze soba zrobic, kombinuja sobie, ogryzajac paznokcie, takie rozne podchody pod samice, nazywajace sie „biurowymi romansami”. W wiekszosci przypadkow nie oznacza to nic innego, jak tylko zabijanie czasu pracy. Moze, czasami, uda sie takiemu jednemu czy drugiemu przewalic na biurko kolezanke z pracy – ale to i tak nie jest niczym wiecej jak zapelnianiem czasu w godzinach sluzbowych. Tak samo jak wolny od pracy czas spedzony przy telewizorze czy graniu w kregle, przy piciu piwa na sylwestrowym party. Ty musisz wreszcie pojac, ze to nic nie znaczy. Jesli to pokapujesz, to te wszystkie incydenty nie beda wiecej rozpalaly twojej fantazji i nie pozostawia zadnych spustoszen. Czy ty to rozumiesz?

– Ja mysle, ze pan Patisian jest uczciwym czlowiekiem.

– No, uwazaj, bo nadziejesz sie na te jego czerwona szpilke od krawata i nie zapominaj, ze ja tu jeszcze jestem. Lepiej nie chodz korytarzami, po ktorych laza te oslizle jak wegorze typki. Oni sa falszywi, tak jak falszywe sa studolarowki.

– On nie jest falszywy. On jest dzentelmenem. Prawdziwym dzentelmenem. Chcialabym, zebys i ty byl taki.

Nie mialem juz ochoty na takie rozmowy. Usiadlem na lozku z tabela w reku i zaczalem sie uczyc Babcock Boulevard na pamiec.

Dzielilo sie go na sekcje o numerach 14, 39, 51, 62.

Ale by sie smieli, gdybym oblal ten egzamin.

23

No i wreszcie wolny dzien. Wiecie, co zrobilem! Wstalem wczesnie, przed powrotem Joyce do domu i poszedlem do sklepu, zeby cos kupic do zjedzenia… i chyba cos mi odbilo. Zamiast kupic piekne czerwone steki czy nawet kurczaki do upieczenia, wpadlem na pomysl, zeby przyrzadzic cos niezwyklego. Poszedlem wiec tam, gdzie sprzedawano wszystko, co najbardziej orientalne i egzotyczne. Napakowalem w koszyk osmiornice, morskie weze, slimaki, kraby i morszczyne. Czlowiek obslugujacy kase spojrzal na mnie dosc szczegolnie i wolno zaczal dodawac.

Kiedy Joyce wieczorem wrocila do domu, wszystko bylo juz na stole, przybrane i odswietne. Ugotowana morszczyna z krabami, cala fura zlocistych, w masle upieczonych slimakow.

– To wszystko jest na twoja czesc – powiedzialem. Sam kupilem, sam ugotowalem, sam przyrzadzilem… zeby uczcic nasza milosc!

– A co tu leza takie male kupki? – zapytala.

– Slimaki!

– Slimaki!

– Tak, nie wiedzialas, ze od stuleci ci wielcy smakosze na Wschodzie rozkoszowali sie takimi przysmakami. Radosci jedzenia im nie brakowalo, wiec nam tez jej dzisiaj nie moze brakowac. Te slimaki sa upieczone na masle.

Joyce podeszla do stolu i ostroznie usiadla.

Chwycilem kilka slimakow, wydlubalem, co bylo do wydlubania i wrzucilem smakowite miesko na jezyk.

– To jest wspaniale, baby, SPROBUJ CHOCIAZ JEDNEGO!

Joyce wyskrobala jednego z muszli i wsadzila w usta, nie przestajac gapic sie na pozostale lezace w zlocistym tluszczu i pachnace przyprawami. Ja w tym czasie mialem juz pelne usta niezwykle smakowitej i kruchej morszczyny.

– Dobre, nie?

Wolno i dlugo przezuwala tego pierwszego slimaka.

– Na zloto upieczone w masle.

Chwycilem palcami pare krabow i polozylem je na jezyk.

– To sa juz setki lat tradycji, ta kuchnia ma juz swoja historie. A teraz wlasnie my jej kosztujemy. Jest niezwykla i bardzo smaczna!

Wreszcie przelknela tego slimaka. Pierwszego. Teraz grzebala w talerzu i sie im przygladala.

– To jest okropne! Okropne! One maja takie male, skulone otwory odbytowe! Takie smieszne male tylki!

– Baby, a co jest w tym takiego okropnego, co? Przycisnela serwetke do ust, wstala i wybiegla do lazienki. Wymiotowala, a ja z kuchni darlem sie jak opetany:

– A CO TY MOZESZ MIEC PRZECIWKO TYLKOM I DUPOM! TY MASZ TYLEK, I JA GO TEZ MAM! LAZISZ PO TYCH SKLEPACH I KUPUJESZ STEKI, ONE TEZ KIEDYS

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×