Poprowadzil nas do pierwszego rzedu w bocznym sektorze. Dwa wolne fotele znajdowaly sie pod sama sciana.
– Zobaczymy sie po filmie – pozegnal nas.
W naszym sektorze siedzialy dwie dziewczyny.
– Co my tutaj w ogole robimy? Nie cierpie Henry'ego Chinaskiego. Jako czlowiek wzbudza we mnie odraze!
W ciemnosciach wygrzebalem butelke i korkociag. Ekran rozjasnil sie.
– Henry Chinaski to stary oblesny dziadyga, ktory nienawidzi kobiet i dzieci – ciagnela dziewczyna. Nie wiem, co takiego ludzie w nim widza!
Druga dziewczyna dojrzala mnie w blasku ekranu. Dzgnela kolezanke lokciem pod zebro.
– Csss… to chyba on!
Odkorkowalem jedna butelke dla siebie i jedna dla Sary. Unieslismy nasze butelki do gory.
– Powinnam tym cipom dac po mordzie – oswiadczyla Sara.
– Nie trzeba – uspokoilem ja. – Moje zarobki w polowie zawdzieczam wrogom. Ich nienawisc jest tak silna, ze zamienia sie w nieuswiadomiona milosc.
Ogladalismy film z okropnego miejsca. Z naszych foteli sylwetki ludzkie wydawaly sie dlugie, chude i powyciagane, ale najgorsze z wszystkiego byly glowy, ogromne i bezksztaltne, za to prawie zupelnie pozbawione oczu, ust i podbrodkow. Dzwiek tez byl za glosny, w dodatku fatalnie znieksztalcony.
Dialog brzmial mniej wiecej tak:
– HUUU LUU. LUDLAFTA KRISTOL, JO TO JO… Premiera mojego pierwszego i jedynego filmu, a ja nie moge zrozumiec ani slowa!
Dowiedzialem sie pozniej, ze zaraz obok bylo drugie kino. Nasz film lecial o tej samej porze i polowa krzesel byla wolna.
– Jon chyba nie najlepiej to wymyslil – stwierdzila Sara niesmialo.
– Nie szkodzi, kiedys obejrzymy sobie film na wideo – pocieszylem ja.
– Jasne – uspokoila sie.
Zgodnie unieslismy butelki.
Dziewczeta przygladaly sie nam z gleboka fascynacja i odraza. Przerosniete glowy z wielkimi czolami w dalszym ciagu krecily sie po ekranie.
– FLAM FLAM LUL WO, TAK BRAK WO SO…
– JA DOL JA, TEK TA TAM, JA WO DO… – PRZYBERSZ…
– BRAKA DAM…
– Sara, spieprzyli caly moj dialog…
– Chyba tak…
Najlepsze bylo jednak, kiedy wielkim czolom zebralo sie na drinka. Wysmukle, wysokie na pol ekranu kielichy w jednej chwili zniknely gdzies pod czolami i juz bylo po wszystkim. Wylonily sie z czelusci puste i polyskliwe, plynnie falujac. Szklo kurczylo sie i rozciagalo. Alez kaca musialy miec te czola.
W koncu zrezygnowalismy z Sara z patrzenia na ekran i zajelismy sie wylacznie butelkami.
Z czasem film dobiegl konca.
Bylo troche oklaskow. Czekalismy, az oprozni sie nasz rzad. Czekalismy dosyc dlugo. Wreszcie wstalismy i wyszlismy z sali.
We foyer powitaly nas kolejne flesze i usciski rak. Jakos udalo sie nam wymanewrowac.
Potrzebowalismy do toalety.
– Spotkamy sie przy donicy z palma obok wejscia do damskiej ubikacji – umowilem sie z Sara.
Dobrnalem do ubikacji meskiej. Przy sasiednim pisuarze kolebal sie zalany gosc. Spojrzal na mnie.
– Te, ty jestes Henry Chinaski, co nie?
– Nie Jestem jego brat, Donny.
Pijany koles szczal dalej, kolebiac sie.
– Chinaski o zadnym bracie nie pisal.
– To dlatego, ze mnie nie cierpi.
– Dlaczego?
– Bo mu skopalem dupe z 60 czy 70 razy.
Koles nie wiedzial, co ma o tym sadzic, wiec dalej szczal i kolebal sie. Odszedlem od pisuaru, umylem rece i wyszedlem z ubikacji.
Czekalem przy donicy z palma. Zza palmy wylonil sie szofer.
– Polecono mi zawiezc panstwa na uroczysty bankiet.
– Swietnie – ucieszylem sie. – Jak tylko Sara…
Sara akurat sie zjawila.
– Wyobraz sobie, kochanie, ze wiekszosc szoferow czeka na zewnatrz, ale nasz Frank pofatygowal sie az tutaj, zeby nas znalezc. Zdjal tylko czapke, zeby nie wygladac na szofera…
– Dziwny wieczor – podsumowala.
Frank poprowadzil nas przez pasaz. Szedl ze dwa kroki przed nami.
– Przyznaj sie, Frank, czestowales sie naszym winem?
– Nie, prosze pana.
– Frank, czy aby pierwszym obowiazkiem szofera nie jest pilnowanie limuzyny? Co by bylo, gdyby na przyklad ktos ci rabnal samochod?
– A ktoz by sie polasil na taka kupe zelastwa, prosze pana?
– Racja.
Kiedy wyszlismy z pasazu, Frank natychmiast z powrotem nalozyl czapke. Limuzyna stala przy krawezniku.
Frank pomogl nam sie usadowic na tylnym siedzeniu. Ruszylismy.
45
Bankiet popremierowy odbywal sie u Copperfielda przy La Brea Avenue. Frank zatrzymal sie przed restauracja, otworzyl drzwi limuzyny. Ruszylismy w strone wejscia i kolejnych fleszy. Odnioslem wrazenie, ze nie maja bladego pojecia, kogo fotografuja. Kazdy, kto przyjechal limuzyna, kwalifikowal sie do zdjecia.
Wpuszczajacy poznali nas. Weszlismy i wmieszalismy sie w gesty tlum. Kazdy z uczestnikow trzymal szklaneczke czerwonego wina. Goscie stali w grupkach po 3, 4 albo wiecej osob. Jedni rozmawiali, inni nie. Nie bylo klimatyzacji i chociaz na dworze bylo chlodno, w srodku panowal upal, nieznosny upal. Po prostu zbyt wiele osob naraz pochlanialo tlen.
Dostalismy z Sara nasze kieliszki i sterczelismy rozgladajac sie, gdzie by je tez odstawic. Wino straszliwie drapalo nas w gardlo. Od taniego czerwonego wina gorsze moze byc tylko tanie biale wino, ktore zdazylo sie ocieplic.
– Sara, kim sa ci wszyscy ludzie? Czego oni tutaj chca?
– Jedni robia w filmie, inni usiluja sie wkrecic do filmu, a jeszcze inni sa tutaj z braku lepszego pomyslu.
– Po co tu przyszli?
– Jedni staraja sie zalapac, inni usiluja nie odpasc. Niektorzy zaliczaja kazda impreze, na jaka uda im sie wkrecic. Pewna role odgrywa rowniez owczy ped.
Ogolny nastroj byl nieciekawy, wyprany z jakiejkolwiek wesolosci. Bankiet zgromadzil weteranow, karierowiczow, kanciarzy i roznych bubkow. W nieprzytomnym upale banda potepiencow paplala jak najeta.
Podszedl do nas mezczyzna w kosztownym garniturze.
– Panstwo Chinascy?
– Tak.
– Byliscie panstwo proszeni na gore. Prosze ze mna.
Poszlismy za nim.
Po schodach weszlismy na pierwsze pietro. Tlok zelzal. Mezczyzna w kosztownym garniturze odwrocil sie twarza do nas.
– Lepiej nie pijcie wina, ktore tutaj daja. Przyniose wam butelke do uzytku wlasnego.
– Dzieki. Moze by tak od razu ze dwie.
– Nie ma sprawy. Zaraz wracam.
– Hank, co to wszystko znaczy?
– Korzystaj z urokow tej chwili, bo nie bedzie trwac wiecznie.
Popatrzylem na tlum. Ogolne wrazenie bylo takie samo jak na dole.
– Ciekaw jestem, co to za facet – zastanawialem sie.
Wrocil niosac dwie butelki porzadnego wina plus korkociag i dwa czyste kieliszki.
– Dziekujemy bardzo – powiedzialem.
– Bardzo prosze – odparl. – Czytywalem panska rubryke w „L.A. Free Press”.
– Wyglada pan na to za mlodo.
– Bo jestem mlody. Hippisem byl moj tatus. Gazety czytywalem po nim.
– Moge zapytac o panskie nazwisko?
– Carl Wilson. Jestem wlascicielem tego lokalu.
– A, rozumiem. No coz, jeszcze raz dziekujemy za porzadne wino.
– Nie ma za co. Prosze mi dac znac, gdybyscie panstwo potrzebowali wiecej.
– Oczywiscie.