Unosilem sie do pozycji siedzacej. Na lbie paly tkwil maly kapelusik z papieru, przewiazany wokol ronda zolta wstazeczka. Tkwil i nie spadal. Urzadzenie stalo calkiem niezle.

– No i powiedz, czy on nie jest sliczny? - pytala.

– Jaki znowu on? To jestem ja.

– Alez skad! To nie ty, to on. Ty nie masz z nim nic wspolnego.

– Nic wspolnego?

– No pewnie. A pozwolisz mi go jeszcze raz pocalowac?

– Dobra, prosze bardzo.

Jane zdejmowala dekoracje i przytrzymujac go u nasady jedna reka, zaczynala calowac to miejsce, gdzie przed chwila tkwil kapelusik. Podnosila wzrok, zagladala mi gleboko w oczy. Obnazony lebek powoli wsuwal sie do jej ust. Opadalem na plecy. Bylem zalatwiony.

40

Przyszedlem do hurtowni o 10.30. Praca zaczynala sie o osmej. Trafilem akurat na poranna przerwe. Na zewnatrz stal woz barowy i przy nim wlasnie zebrala sie zaloga magazynu. Podszedlem tam, zamowilem duza kawe, paczka i zaczalem rozmawiac z Carmen, sekretarka kierownika – ta od nieslawnej pamieci wagonu. Jak zwykle miala na sobie bardzo obcisla sukienke z dzianiny, ktora jej cialo rozpychalo tak, jak sprezone powietrze powloke balonu. Albo jeszcze bardziej. Na usta nalozyla cale warstwy ciemnoczerwonej szminki i rozmawiajac ze mna, starala sie stac jak najblizej. Chichotala, zagladala mi w oczy, muskajac mnie od czasu do czasu jakims fragmentem swego ciala. Byla tak natretna, ze budzilo to wrecz lek: czlowiek mial chec uciec przed taka presja. Jak wiekszosc kobiet, chciala miec nadal to, czego juz miec nie mogla. Jane drenowala mnie do ostatniej kropli nasienia, a i tego bylo jej malo, natomiast Carmen sadzila zapewne, ze odgrywam madrale, ktorego trudno zdobyc. Odchylalem tulow do tylu, trzymajac w reku swoj paczek, a ona stale sie ku mnie nachylala.

Przerwa dobiegla konca. Weszlismy do hali. Wyobrazilem sobie majtki Carmen, ze smuzka gowienka, zaplatane na paluchu mojej stopy, i nas dwoje kotlujacych sie na lozku, w jej chacie na Main Street. Kierownik, pan Hansen, stal przed drzwiami swego biura.

– Chinaski! – warknal.

Znalem ten ton: robote mialem juz z glowy.

Podszedlem do niego. Mial na sobie swiezo wyprasowany, jasnobrazowy letni garnitur, muszke (zielona), ciemnobezowa koszule, a do tego czarno – brazowe buty, wypucowane na wysoki polysk. Uswiadomilem sobie nagle, ze uwieraja mnie w piety wystajace z wysluzonych zelowek gwozdzie, mam na sobie wyswiechtana koszule z urwanymi trzema guzikami, a w dodatku do polowy rozpiety rozporek. I peknieta klamerke od paska.

– Slucham pana? – spytalem.

– Musze cie zwolnic.

– W porzadku.

– Jestes cholernie dobrym pracownikiem, ale musze cie zwolnic.

Wstyd mi bylo za niego.

– Od pieciu czy szesciu dni zjawiasz sie w pracy o 10.30. Co ty sobie wyobrazasz? Jak sie czuja inni pracownicy? Kazdy z nich pracuje osiem godzin.

– W porzadku. Nie ma co sie denerwowac.

– Sluchaj, jak bylem mlody, to tez udawalem twardziela. Trzy, cztery razy w miesiacu zdarzalo mi sie przyjsc do roboty z podbitym okiem. Ale zawsze punktualnie. Co do minuty. Pracowalem uczciwie i do czegos w zyciu doszedlem.

Nic na to nie odpowiedzialem.

– Co sie takiego stalo? Czemu przestales przychodzic punktualnie?

W naglym przeblysku nadziei pomyslalem sobie, ze moge sie jeszcze uratowac od zwolnienia, jesli dam mu wlasciwa odpowiedz.

– Jestem swiezo po slubie. Wie pan, jak to jest. Miodowy miesiac. Rano zaczynam sie ubierac, slonce swieci przez szpary w zaluzjach, a ona ciagnie mnie na wyrko i kaze mi jeszcze raz zakisic ogora.

Nie zaskoczylo.

– Powiem im, zeby przygotowali ci odprawe.

Hansen ruszyl zamaszystym krokiem w kierunku swego biura. Wszedl do srodka, uslyszalem, ze mowi cos do Carmen, i nagle znowu mnie olsnilo. Zapukalem w oszklone drzwi. Hansen wyjrzal, wyszedl na korytarz i zasunal za soba szklana przegrode.

– Sluchaj pan, jesli chodzi o Carmen, to nigdy z nia tego nie robilem. Mowie uczciwie. Jest ladna, ale nie w moim typie. Wystaw mi pan czek za caly tydzien, dobra?

Hansen odwrocil sie bez slowa i wszedl do gabinetu.

– Wypisz mu czek do konca tygodnia – polecil.

Byl dopiero wtorek. Wlasciwie sie tego nie spodziewalem, ale w koncu kto dostawal od Alabama polowe doli od dwudziestu tysiecy rowerowych pedalow? Carmen wyszla na korytarz i wreczyla mi czek. Postala jeszcze chwile, obdarzyla mnie zdawkowym usmiechem, podczas gdy Hansen siedzial przy telefonie, probujac polaczyc sie ze Stanowym Urzedem Zatrudnienia.

41

Ciagle jeszcze mialem ten sam samochod za trzydziesci piec dolarow. Konie rwaly sie do biegu. My rwalismy sie do gry. Zadne z nas – ani Jane, ani ja – nie mialo pojecia o koniach; mielismy za to fart. W tamtych czasach w programie bylo osiem gonitw, a nie dziewiec. Stosowalismy magiczna formule: „Harmatz w osmej”. Dzokej Willi Harmatz wybijal sie nieco ponad przecietna, ale mial problemy z utrzymaniem wagi – tak jak obecnie Howard Grant. Studiujac zestawienia wynikow, zauwazylismy, ze czesto zdarzalo mu sie pogodzic faworytow w ostatniej gonitwie, a wyplaty byly wtedy calkiem spore.

Nie gralismy codziennie. Czasem bylismy rano tak chorzy z przepicia, ze nie moglismy zwlec sie z lozka. Wowczas wstawalismy wczesnym popoludniem, wychodzilismy na miasto, by odwiedzic sklep monopolowy, wpasc na godzine lub dwie do jakiegos baru, posluchac grajacej szafy, popatrzyc na pijakow, popalic papieroski, posluchac martwego smiechu – mile to bylo zycie.

Naprawde mielismy szczescie. Wygladalo na to, ze trafialismy na tor we wlasciwe dni.

– No popatrz! – mowilem jej. – On juz lego numeru nie powtorzy… To niemozliwe.

I oto znow pojawial sie Willi Harmatz, by powtorzyc swoj stary numer z wyjsciem na prosta, to on wylanial sie w ostatniej chwili z oparow wody i smutku – poczciwy, stary Willi, typowany 16 do jednego, 8 do jednego, 9 do dwoch. Jedyny czlowiek, ktory ustawicznie nas ratowal, podczas gdy reszta swiata dawno dala sobie z tym spokoj i zobojetniala na nasz los.

Samochod za trzydziesci piec dolarow prawie zawsze dawal sie uruchomic. To nie stanowilo problemu; problem tkwil w tym, jak zapalic przednie swiatla. Po osmej gonitwie zawsze bylo juz bardzo ciemno. Jane zwykle upierala sie, by zabrac z domu butelke portwajnu. Trzymala pod reka w torebce. Potem obalalismy pare piw na trybunach, a gdy szlo nam dobrze, przenosilismy sie do „wyscigowego” baru i tam pilismy glownie szkocka z woda sodowa. Bylem juz wczesniej karany za jazde po pijanemu, a tu nagle docieralo do mojej swiadomosci, ze znowu prowadze nie oswietlony woz, nie bardzo wiedzac, dokad jade.

– Nie martw sie, mala – mowilem. – Wpadniemy w nastepna dziure i zaraz sie zapala.

Na szczescie mielismy polamane resory.

– Jest dziura! Uwazaj na kapelusz!

– Nie mam kapelusza! Wciskalem gaz do dechy.

LUP! LUP! LUP!

Jane podskakiwala w gore i w dol, trzymajac sie swej butelki, a ja, wczepiony w kierownice, wypatrywalem odrobiny swiatla na drodze. Tlukac tak woz po wybojach, zawsze udawalo sie wlaczyc reflektory. Czasem wczesniej, czasem pozniej, ale zawsze sie zapalaly.

42

Mieszkalismy na trzecim pietrze, w starym domu z umeblowanymi pokojami. Wynajmowalismy dwa, z oknami wychodzacymi na zaplecze. Budynek stal na skraju stromej skarpy i wygladajac z okna, czlowiek mial wrazenie, ze jest na dwunastym, a nie na trzecim pietrze. Bylo to jak mieszkanie na krawedzi swiata – miejsce ostatniego odpoczynku przed statecznym wielkim upadkiem.

Tymczasem nasza szczesliwa passa skonczyla sie tak, jak wszystkie szczesliwe passy sie koncza. Mielismy bardzo malo pieniedzy i pilismy wino. Portwajn i muszkatel. Podloga w kuchni cala zastawiona byla tymi sikaczami: z tylu szesc lub siedem dzbankowatych pojemnikow pieciolitrowych, przed nimi cztery lub piec duzych, trzycwierciowych flach, a z przodu trzy lub cztery mniejsze butelki, mieszczace niecale pol litra.

– Pewnego dnia – powiedzialem Jane – gdy zostanie dowiedzione, ze swiat ma cztery, a nie trzy wymiary, czlowiek bedzie mogl wyjsc na spacer i po prostu nie wrocic. Zadnych pogrzebow, zadnych lez, iluzji, zadnego nieba i piekla. Ludzie beda sobie siedzieli jakby nigdy nic i ktos spyta: „Gdzie sie podzial George?”. A kto inny odpowie: „A skad mam wiedziec? Powiedzial, ze idzie po papierosy”.

– Sluchaj – przerwala mi Jane – ktora jest godzina? Chce wiedziec, ktora jest godzina.

– Chwileczke, zastanowmy sie. Wczoraj o polnocy nastawilismy zegar wedlug radia. Wiemy, ze spieszy sie 35 minut na godzine. Pokazuje teraz 7.30, ale nie moze to byc 7.30 wieczorem, bo nie jest jeszcze dostatecznie ciemno. W porzadku. A wiec 7 i pol godziny. Siedem razy 35 minut rowna sie 245 minut. Polowa 35 minut to 17

Вы читаете Faktotum
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×