i pol minuty. Razem 252 i pol minuty. Dobra, a wiec wyprzedzamy czas o 4 godziny 42 minuty i 30 sekund. Cofamy wiec zegar na 5.47. Jest 47 po piatej. Pora na obiad, a my nie mamy nic do jedzenia.

Nasz zegar spadl na podloge, potlukl sie i byl przeze mnie naprawiany. Po zdjeciu tylnej pokrywy stwierdzilem, ze uszkodzona zostala sprezyna i balans. Wymyslilem jedyny sposob na to, by znowu zaczal chodzic: skrocilem mu glowna sprezyne i skrecilem ja ciasniej. Wplynelo to na predkosc, z jaka obracaly sie wskazowki. Minutowa przyspieszyla na tyle, ze widac niemal bylo, jak sie porusza.

– Otworzmy nastepne wino – powiedziala Jane.

Naprawde nie mielismy nic innego do roboty, jak tylko pic wino i kochac sie.

Zjedlismy wszystko, co bylo do zjedzenia. Nocami wychodzilismy na spacery, zeby krasc papierosy pozostawione na deskach rozdzielczych zaparkowanych samochodow.

– Moze usmazyc nalesniki? – spytala Jane.

– Tak mi juz obrzydly, ze nie wiem, czy przelkne choc jednego.

Odkad skonczylo nam sie maslo i smalec, Jane smazyla je na suchej patelni. Nie z nalesnikowego ciasta, tylko z maki zmieszanej z woda. Wychodzily chrupkie. Naprawde chrupkie.

– Co ja jestem wart jako czlowiek? – zastanawialem sie na glos. – Ojciec uprzedzal mnie, ze tak skoncze. Przeciez moglbym wyjsc na miasto… zdobyc cos. I zaraz to zrobie. Ale najpierw sobie golne.

Nalalem pelna szklanke portwajnu. Swinstwo mialo tak podly smak, ze gdyby czlowiek myslal o tym w trakcie picia, to od razu by zrzucil. Dlatego tez pijac tego belta, zawsze wyswietlalem sobie w glowie jakis inny film. Wyobrazalem sobie stary zamek w Szkocji – omszale mury, zwodzone mosty, niebieskawa wode, drzewa, blekitne niebo i cumulusy. Albo myslalem o seksownej panience, ktora bardzo, bardzo powoli wciaga jedwabne ponczochy. Tym razem wyswietlilem sobie film z ponczochami.

Osuszylem szklanke do dna. Jakos poszlo.

– Wychodze. Do widzenia, Jane.

– Do widzenia, Henry.

Ruszylem przez korytarz w kierunku klatki, pokonalem cztery kondygnacje schodow, przeslizgnalem sie kolo mieszkania wlascicieli – zalegalismy z czynszem – i wyszedlem na dwor. Zszedlem ze wzgorza i znalazlem sie na skrzyzowaniu Szostej i Union Street. Przecialem pierwsza z tych ulic i skierowalem sie na wschod. Byl tam maly bazar. Przeszedlem wolno wzdluz stoisk, po czym zawrocilem i zaczalem do nich podchodzic z przeciwnej strony. Stoisko z warzywami znajdowalo sie na froncie. Byly tam pomidory, ogorki, pomarancze, ananasy, grejpfruty. Stanalem i zaczalem im sie przygladac. Zajrzalem do sklepu: starszy gosc w fartuchu rozmawial z jakas kobieta, nikogo wiecej nie bylo. Zwinalem ogorek, wsadzilem go do kieszeni i ruszylem przed siebie. Uszedlem nie dalej niz piec metrow, gdy uslyszalem za soba glos:

– Hej, panie. PANIE! Prosze natychmiast oddac ten OGOREK, bo jak nie, to wezwe POLICJE! Jesli natychmiast nie przyniesiesz mi go Z POWROTEM, to wsadze cie do KRYMINALU!

Zawrocilem. Droga powrotna wydala mi sie nieskonczenie dluga. Czulem na sobie wzrok gapiow. Trzech albo czterech. Wyciagnalem z kieszeni ogorek i polozylem go na kupie ogorkow. A potem skierowalem sie na zachod. Tym razem poszedlem pod gorke Union Street, sforsowalem podejscie od zachodniej strony wzgorza, pokonalem cztery kondygnacje schodow i otworzylem drzwi. Jane oderwala wzrok od szklanki i spojrzala na mnie.

– Jestem zerem – oswiadczylem jej. – Nie potrafilem nawet ukrasc ogorka.

– Nie przejmuj sie.

– Nastaw te nalesniki.

Podszedlem do dzbanka i nalalem sobie nastepna szklanke.

…Jechalem na wielbladzie przez Sahare. Moj olbrzymi nos przypominal troche dziob orla, ale mimo to bylem przystojny, a jakze, w bialej szacie w zielone pasy. Odwagi tez mi nie brakowalo. Niejednego zdarzylo mi sie zgladzic. U mego boku wisial wielki zakrzywiony miecz. Zmierzalem w strone namiotu. W jego cieniu, na miesistym orientalnym dywanie, czekala - niecierpliwa i drzaca - czternastoletnia dziewoja, ktora niebiosa obdarzyly madroscia wielka i nie rozdartym hymenem…

Przelknalem nastepna porcje tej trucizny. Wstrzasnelo mnie, ale jakos poszlo. Nalalem szklanke Jane, nalalem szklanke sobie…

W ktoryms momencie, podczas jednej z tych naszych piekielnych nocy, dobiegla konca druga wojna swiatowa. Poki trwala, odbieralem ja co najwyzej jako odlegla, mglista realnosc, ale wlasnie sie skonczyla. Zawsze trudno bylo znalezc robote, a teraz stalo sie to jeszcze trudniejsze. Codziennie wstawalem rano i robilem obchod wszystkich publicznych biur posrednictwa, poczynajac od Farm Labor Market – agencji oferujacej prace u farmerow i badylarzy. Zwlekalem sie z lozka o 4.30, na kacu, a do domu wracalem zwykle okolo poludnia. Chodzilem po posredniakach, w te i z powrotem, bez konca. Czasami udawalo mi sie zlapac jednodniowa robote przy rozladowywaniu wagonow, ale dopiero wtedy, gdy zaczalem korzystac z uslug prywatnych agencji, ktore zabieraly jedna trzecia mojego zarobku. W rezultacie mielismy bardzo malo pieniedzy i coraz bardziej zalegalismy z czynszem. Ale nadal dzielnie ustawialismy w rzedach butelki, a czas wypelnialo nam to, co przedtem: lozko, awantury, czekanie.

Gdy wpadlo skads troche grosza, szlismy spacerkiem na Grand Central Market, by kupic tanie mieso na gulasz, marchewki, ziemniaki, cebule, selery. Wsadzalismy to wszystko do duzego garnka, a potem, majac pewnosc, ze za chwile sie najemy, mozna bylo usiasc, pogadac, powachac jak pachnie mieso, cebula, jarzynki, posluchac, jak podskakuje pokrywka. Robilismy skrety z tytoniu, wlazilismy o najrozniejszych porach do lozka, wstawalismy i zaczynalismy spiewac piosenki. Czasem zjawial sie administrator, by nas uciszyc i przypomniec, ze zalegamy z czynszem. Wspolmieszkancy nigdy nie zglaszali skarg na nasze awantury, natomiast wyraznie im sie nie podobalo, gdy spiewalismy po kolei: Nie mam nic, wiec mam wszystko; Mississipi; Kokardki, guziczki, ponczoszki, trzewiczki; Toczy wiatr na prerii zielsko, potocz sie i ty, Boze; chron Ameryke; Deutschland, Deutschland uber Alles; Odwrot Napoleona; Deszcz przynosi mi bluesa; Uszy do gory, bracie; Nie mam w banku ani centa…; Byly sobie swinki trzy; Kiedy o zmierzchu zapada purpurowa kurtyna; Entliczek petliczek, zielony koszyczek; Kto poslubil cie, aniele; Male jagniatko zblakane; Z taka jak moj papcio chajtne sie dziewuszka; Jak zatrzymasz, stary durniu, dzieciaki na farmie; Gdybym ci ja wiedziala, tobym na cie czekala, napieklabym ciasta…

43

Pewnego ranka bylem zbyt zmarnowany, by wstac o 4.30 – czyli wedle naszego zegara o 7.27 i pol. Wylaczylem budzik i poszedlem spac dalej. W kilka godzin pozniej obudzil nas okropny halas dochodzacy z korytarza.

– Co to za diabelstwo? – spytala Jane.

Wstalem z lozka. Mialem na sobie krotkie gatki, w ktorych spalem. Mocno nieswieze – podcieralismy sie gazetami, mietoszac je przedtem w rekach, zeby zmiekly, ale nie zawsze udawalo mi sie doczyscic tylek. W dodatku byly wystrzepione i mialy powypalane dziury od goracego popiolu z papierosow.

Podszedlem do drzwi i otwarlem je. Na korytarzu klebil sie gesty dym. Zobaczylem strazakow w ciezkich metalowych helmach z wypisanymi na nich numerami. Strazakow rozciagajacych dlugie, grube weze. Strazakow w azbestowych kombinezonach. Strazakow z toporkami. Robili niewiarygodny halas i zamieszanie. Zamknalem drzwi.

– Co to takiego? – spytala Jane.

– Straz pozarna.

– Ach, straz… – mruknela, po czym naciagnela koldre na glowe i przeturlala sie na swoja strone lozka. Polozylem sie obok niej i usnalem.

44

W koncu znalazlem robote w magazynie z czesciami samochodowymi na Flower Street, opodal Jedenastej. Od frontu prowadzili sprzedaz detaliczna, ale zajmowali sie rowniez hurtem, zaopatrujac warsztaty i innych dystrybutorow. Aby zostac przyjetym, musialem sie upodlic i opowiadac im pierdoly o tym, ze zawsze traktowalem prace jak drugi dom. Bardzo byli z tego zadowoleni.

Pracowalem jako urzednik przyjmujacy dostawy. Chodzilem takze do kilku miejsc w sasiedztwie po jakies czesci. Dzieki temu moglem wysciubic nos z budynku.

Pewnego dnia, w trakcie przerwy sniadaniowej, zauwazylem, ze jakis chlopak – Latynos o inteligentnym, bystrym spojrzeniu – studiuje w gazecie program dzisiejszych gonitw.

– Grasz na wyscigach? – spytalem.

– Uhm.

– Dasz mi zajrzec?

Obejrzalem zapisy i zwrocilem mu gazete.

– Bobik powinien wygrac osma gonitwe.

– Wiem. W dodatku wcale nie jest faworytem.

– Tym lepiej.

– Ile, twoim zdaniem, beda za niego placic?

– Gdzies tak… 9 do 2.

– Chcialbym na niego postawic.

– Ja tez.

– Kiedy puszczaja ostatnia gonitwe w Hollywood Park? – spytal.

Вы читаете Faktotum
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×