Gdy byl pewien, ze jest juz w bezpiecznej odleglosci, powiedzial:

– Do widzenia, do jutra rana.

Stary Kubica niczego nie widzi, niczego nie slyszy. Nie slyszy oddalajacych sie dzwonkow kupieckiego zaprzegu, nie widzi dzieci idacych do szkoly. Nad kominami chalup podnosi sie dym, z daleka dochodzi loskot lupanego drewna, z lasu na Ochodzitej ktos nawoluje: chodz, chodz, chodz. Prawie calkiem czarny kot ostroznie idzie na ukos przez plac.

– Cos trzeba zrobic, ale co? – mowi do siebie dziadek – Cos trzeba zrobic.

Rozglada sie nieprzytomnym wzrokiem, choc na tyle przytomnym, by omijac wrota wiodace do stajni. Na koncu podworza widzi oparta o sciane jodle, na ktorej jeszcze dwa tygodnie temu wisialy jablka i cukierki. Wigilia byla i przeszla, choc byloby lepiej, gdyby Wigilii nie bylo.

Nie byl w stanie zmowic modlitwy, nie byl w stanie spiewac koled. Prawie nikt sie przy stole nie odzywal, dzieciom zbieralo sie na placz. Serce bylo jak eksplodujacy w ognisku kamien. Babka Zofia podala niedogotowana kapuste. Pokryty blekitna emalia garnek ledwo cieplej strawy przewazyl szale na strone zlych duchow. Jeden z nich wstapil w niego, pochylil sie nad obrusem i ujal w swe dlonie fatalne naczynie, i cisnal nim w przeciwlegla sciane, na ktorej widniala podobizna Marcina Lutra sporzadzona wedle obrazu Cranacha, i swieca na stole zgasla, i portret naszego reformatora spadl na ziemie. Wszyscy juz uciekali – ojciec zawsze opowiadal o wielkich ucieczkach przed Starym Kubica – wszyscy juz byli w pedzie, biegli przez sien, przez ciemny plac, przystawiali do wejscia na strych szopy drabine, wchodzili sprawnie, jedno za drugim, jak dobrze wycwiczony oddzial strazy pozarnej. On przewracal stolki, przewracal stol, przewracal kredens. Zdejmowal ze sciany dubeltowke i przywolywal mojego dziesiecioletniego ojca. Szli przez obejscie, dziadek mial na ramieniu strzelbe, w garsci trzymal butelke i spiewal koledy:

Daj Pan Bog wieczor, noc wesola. Daj Pan Bog wieczor, noc wesola. Najprzod panu gospodarzowi. Najprzod panu gospodarzowi. Potem tez takiej gospodyni. Potem tez takiej gospodyni. I czeladce wszechmilej jego. I czeladce wszechmilej jego.

Popijal z butelki, a jego piekny glos niosl sie nad dolinami. Ojciec tez probowal spiewac, ale strach silniejszy od trzydziestostopniowego mrozu przenikal go na wskros – cien tego strachu mial w nim zostac na zawsze. Wtedy, w wigilijna noc roku 1932 albo 1933, moj dziewiecio- albo dziesiecioletni ojciec bal sie, ze zza wegla wynurzy sie spieszacy do Betlejem aniol. Bal sie, ze gdzies bardzo blisko jest aniol, co pomylil droge albo postanowil na chwile odpoczac od lotu. W wigilijna noc niebo pelne bylo aniolow lecacych koszacym jak jaskolki lotem, aniolowie w te noc stali na polach, przelatywali nad dachami, nieraz bylo slychac szum skrzydel i choralny spiew. Ojciec bal sie, bo byl pewien, ze Stary Kubica strzeli do aniola. Zaraz wyjda za rog domu, tam pokaze im sie stojaca pod osniezona jablonia bialoskrzydla istota i moj dziadek bez namyslu zerwie z ramienia bron, i prawie bez celowania wystrzeli, i trafi. I na skrzydle aniola pokaze sie jedna, tylko jedna kropla krwi, i ta jedna kropla miec bedzie taka moc, ze jak spadnie na ziemie, wszystko sie zapali i wszystko splonie. Wszystko sie zapali, nawet snieg. Ale przeszli caly plac i caly sad za domem i nic sie nie zdarzylo, strach powoli ustepowal, ruchy Starego Kubicy robily sie coraz ospalsze, juz nie spiewal, juz nie szukal sprawcy zla, ktorego nalezy zabic. Wracal do swojej lodowatej izby, stawial na podlodze przy zelaznym lozku butelke, zasypial.

– Trzeba cos zrobic, ale co? – mysli moj dziadek, patrzy na oparta o sciane choinke i przypomina mu sie weksel, ktory podpisal zaraz po swietach, i przypomina sobie chwile wahania, zanim zlozyl podpis. On! On, co sie nigdy nie wahal, co nie mial zadnych watpliwosci, przed zlozeniem stracenczego podpisu nie tylko mial chwile zwatpienia, ale w dodatku nie zatrzymal sie, nie wyciagnal ze swego zwatpienia zadnych wnioskow. Nic – tylko diabel zacmil mu mozg, nic – tylko Pan Bog go pokaral, ze zamiast przy wigilijnym stole modlic sie i spiewac, cisnal o sciane garnkiem z ledwo ciepla kapusta. Cale gospodarstwo za jeden garnek kapusty, i to zimnej? Jak rachujecie, Panie Boze? – pytal bez przekonania, Bog z calym przekonaniem nie odpowiadal i Stary Kubica w glebi duszy godzil sie z Bozym rachowaniem, widocznie garnek zimnej kapusty byl przyslowiowa kropla, co przebrala czare jego popedliwosci.

Idzie do drewutni i w obie rece ujmuje trzonek siekiery, ktora byc moze jutro nad ranem zabije ustronskiego kupca. Jak go scisle zabije – jeszcze nie wie, ale wie, ze go zabije. Szczegoly go nigdy nie ciekawily, teraz nie ciekawia go tym bardziej. Nie mysli, czy uzyje flinty, siekiery, mlotka, co bedzie pod reka, tego uzyje, bo zawsze uzywal tego, co bylo pod reka, a jak niczego nie bedzie pod reka, zrobi to golymi rekami. Co zrobi z cialem zabitego kupca? Jak to zrobi? Nic nie zrobi. Zostawi truchlo na miejscu i pojdzie do gospody. Bedzie siedzial w gospodzie jak kazdego ranka, choc tego wyjatkowego dnia bedzie czekal, az przyjda po niego zandarmi. Gdy przyjda, pojdzie z nimi. Stary Kubica trzyma w reku siekiere i na mysl, ze jutro kolo poludnia zabiora go zandarmi, czuje wreszcie ulge.

– Tak, zandarmi – szepce do siebie i nieswiadom, ze parafrazuje nieznany jeszcze wiersz, dodaje: – zandarmi to zawsze jest jakies rozwiazanie.

Moj dziadek obcina teraz z grubsza galezie jodly i juz wie, co bedzie robil tego przedpoludnia. Szykuje kawalek szkla, papier scierny i mala reczna pile – bedzie wycinal z jodly rozmaite przedmioty, wytnie przede wszystkim co najmniej cztery rogule. Jodla jest pieknie i gwiazdziscie rozgaleziona i przypominajace miniaturowe kijki narciarskie, sluzace babce Zofii do mieszania w pokrytych blekitna emalia garnkach rogule beda jak sie patrzy. Przez godzine, a moze przez dwie godziny dziadek pracuje z upodobaniem, dotyka zywicznego drewna, zapach jedliny koi skolatane nerwy, rece ma spokojne. Delikatnie zdejmuje kore z jodlowego preta i wpierw nieskladnie, niczym orkiestra strojaca instrumenty, potem coraz skladniej, niczym muzykanci grajacy uwerture festynu, zaczyna spiewac. Po dwoch tygodniach milczenia moj dziadek znow zaczyna spiewac i teraz jest tak, jakby swym spiewem dolaczal do naszego choru, do choru delirykow.

Na korytarzach oddzialu wszystkie glosy i wszystkie melodie swiata lacza sie ze soba, i niekiedy wyraznie slysze w tesknym wieloglosie stara goralska melodie, ktora kilkadziesiat lat temu Stary Kubica spiewal na osniezonym placu. Melodia jest ta sama, ale slowa inne, on pochyla sie nad okorowanym, nagim i sliskim pniem jodly i chyba w natchnieniu wyspiewuje to, co przychodzi mu do glowy:

Nie ma cie, nie ma cie – i nigdy nie bedzie. Po stawie, po stawie – plywaja labedzie.

Czy moj dziadek spiewa piesn na smierc ustronskiego kupca, ktorego nazajutrz zabije? Czy na odejscie kasztanki Fuchs? Czy na wlasne odejscie w asyscie zandarmow? Czy spiewa o mnie? Czy spiewa o tobie? Nie ma cie, nie ma cie i nigdy nie bedzie. Nie, ty jestes. Ja jestem. Jestem, bo nie wybieram smierci. Stary Kubica, majac do wyboru brak flaszki u wezglowia albo smierc, wybralby smierc. Ja wybieram zycie i Stary Kubica w niebianskiej gospodzie (aniol mu nalewa) pije moje zdrowie. Dziadku – mowie do niego – pijany ojcze mego pijanego ojca, dziadku, bylem na tym samym osniezonym placu, flaszka stala u mego wezglowia, ten sam czarny pot splywal ze mnie, dygotalo moje serce i trzesly sie moje rece. Ale wybieram zycie, jest przy mnie milosc silna jak twoj spiew, ona daje mi ocalenie. Nasz nalog, ktory ciebie zabil, ze mnie schodzi tak jak z weza schodzi skora weza; zwyciezylem, z toba sie dziele moim zwyciestwem, pisze o tobie i pisze o sobie nie tylko po to, by pokazac, ze prawdziwa deliryczna proza nie konczy sie smiercia: konczy sie zyciem, ktore nie wiadomo, jak sie skonczy.

Po godzinie, a moze po dwoch godzinach pracy Stary Kubica raptownie zrywa sie z miejsca. Chyba postanowil natychmiast zrobic to, co ma zrobic jutro, chyba zaprzegnie konie do san i galopem, cwalem pogna w snieznym tumanie do Ustronia, siekiera pod stopami. Ale nie, Stary Kubica zrywa sie z miejsca, bo dzieje sie z nim to, co zawsze dzieje sie z nami: przychodzi chwila, kiedy czlowiek musi sie napic. I moj dziadek, juz wyposazony w dajaca wielka ulge wiedze i pewnosc, ze zaraz sie napije, narzuca na ramiona masywny barani kozuch i idzie do gospody. Siada w najdalszym kacie i zamawia najdrozsza wodke, Baczewskiego. Placi za kolejne butelki, a wszystkim, co za dnia i potem jeszcze o zmierzchu chca kolo niego usiasc, mowi:

– Dzis przy mnie nie siadaj. Siadz dalej.

Jedynym czlowiekiem, ktory moze tego dnia postawic swoj kieliszek obok jego kieliszka, jest doktor Swobodziczka. Doktor pojawia sie w gospodzie poznym wieczorem, wraca od kogos, komu ulzyl w bolach (jutro nad ranem bole przejda, za trzy dni przejdzie goraczka, za cztery dni przyjdzie slabosc, za piec dni sam tu przyjde), wraca od kogos, komu ulzyl w przedsmiertnych, a moze w dajacych zycie bolesciach, wpierw bez slowa podaje reke Staremu Kubicy, potem siada, przyglada sie uwaznie.

– Straciles wszystko – ni to stwierdza, ni to pyta.

Stary Kubica milczy.

– Majatek rzecz nabyta, za rok wszystko odzyskasz, za dwa lata bedziesz mial wiecej.

Stary Kubica milczy, plynnym ruchem ujmuje butelke, ale doktor kladzie na swoim kieliszku dlon.

– Przyszlo mi do glowy, zeby nie pic – mowi tonem, ktory nie chce byc tonem przepraszajacym.

Dziadek z wielkim trudem obraca ku doktorowi zmienione oblicze, rysy rozmyte.

Вы читаете Pod mocnym aniolem
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×