– Jak dlugo? – pyta nieswoim glosem. – Jak dlugo? Miesiac? Do Wielkiego Piatku? Rok?

– Przyszlo mi do glowy, zeby nie pic w ogole – doktor mowi teraz z ulga, w jego glosie nie ma juz winowajczej tonacji. – Rano sie obudzilem i postanowilem nie pic, ale nie mialem komu o tym powiedziec, bo i tak nikt by mi nie uwierzyl. Poniewaz jednak, jak doskonale, Pawle, wiesz, jednego pijaka w calej rozciaglosci moze zrozumiec tylko drugi pijak, probowalem o tym powiedziec moim wspolbraciom w nalogu, ale oni wszyscy byli juz pijani. Wyszlo mi zatem, ze jednego pijaka, ktory postanowil wiekuiscie rozstac sie z gorzalka, zrozumiec moze tylko drugi pijak, ktory rowniez postanowil rozstac sie z gorzalka. Niestety, przez caly dzien nikogo takiego w naszej czesci swiata nie znalazlem. Do ciebie, Pawle, tez, jak widze, przychodze za pozno – doktor nieznacznie uniosl dlon zakrywajaca czelusc kieliszka. – a szkoda, a szkoda. Bo ja jestem pewien, ze to jest jedyny i wielki pomysl. Potem znalazlby sie trzeci pijak, co chcialby sie pozegnac z gorzala, potem czwarty, piaty, setny i dziesieciotysieczny. Powstalaby cala miedzynarodowa armia pijakow popierajacych sie w niepiciu. Gdybys dzis nie pil, Pawle, przeszlibysmy do historii jako zalozyciele ogolnoswiatowego ruchu. A tak zal.

– Czego zal? – pyta jeszcze bardziej nieswoim glosem dziadek Kubica. Nie wszystko, co mowi doktor, do niego dociera, ale i tak to, co dociera, wprawia go w oslupienie.

– Polski zal – mowi z gorycza doktor. – Polski zal najbardziej. Polska moglaby byc pierwsza, a tak na pewno znowu nas Ameryka wyprzedzi.

– Ameryka – powtarza mechanicznie dziadek i przypomina mu sie Ameryka, z ktorej wrocil dziesiec lat temu, i przypomina mu sie zielonooka Jennifer, corka pastora, z ktora byl dwa razy na spacerze. Szli sciezka pomiedzy nieprzebranymi polami kukurydzy, na horyzoncie widac bylo wielka jak ocean rzeke Missisipi, moj dziadek nie rozumial, co don mowi zielonooka corka pastora, ale bardzo chcial, aby Jennifer wyznawala mu intensywne uczucia, aby namawiala go do zostania na zawsze, aby opowiadala o ich drewnianym domu, z ktorego okien widac bedzie wielki nurt Missisipi.

– Polski szkoda – powtarza doktor – zycia szkoda, nas szkoda.

– Tak czy tak, tu czy tu, w Polsce czy w Ameryce, tak czy tak zginiemy – mowi moj dziadek i widzi, jak dlon doktora nie tylko kapituluje i przestaje bronic dostepu, ale nawet wymownie przesuwa pusty kieliszek w kierunku prawie pelnej butelki Baczewskiego.

I dziadek nalewa doktorowi, i obaj wypijaja, i obaj mowia:

– Zdrowie, zdrowie!

Szala znow sie przechyla, tym razem nie w strone zlych duchow, tym razem szala przechyla sie w strone piekla. Ostatni kieliszek dopelnia miary i przekracza miare, Stary Kubica czuje, ze wodka rozsadza mu czaszke.

– Ameryka, Ameryka – charczy, odrobiny piany pojawiaja sie w kacikach ust. Wstaje jednak nieoczekiwanie plynnie i rownym krokiem idzie w kierunku wyjscia. Zapomina o kozuchu, ktory spowija krzeslo niczym zdruzgotany przez wichure pasterski szalas. W bialej koszuli ze stojka i w czarnej kamizelce moj dziadek idzie przez snieg w kierunku domu. Mroz dopelnia miary i mroz przebiera miare i Stary Kubica zaczyna krzyczec, zaczyna wyc, straszne, straszne jest jego wycie, wyje, tak jak ja wylem, kiedy pojawili sie w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie sniadolicej poetki Alberty Lulaj.

Kiedy to bylo? Nie bylo tego wcale. Nie ma literatury, bo nie ma tamtej przeszlosci i nie ma tamtych historii. Jest tylko czas terazniejszy – pozny styczniowy wieczor roku 1932 albo 1933.

Moj dziadek slania sie i wyje jak zabijane zwierze. Oni juz z daleka slysza jego wycie. Oni juz uciekaja, oni juz sa w pedzie. Biegna przez sien, przez ciemny plac, przystawiaja do wejscia na strych drabine, wchodza sprawnie jedno za drugim jak dobrze wyszkolony oddzial strazy pozarnej. Kiedy Stary Kubica wtacza sie na plac, nie slychac nawet ich oddechow, on sam cichnie i przytomnieje. Stoi w tym samym miejscu, w ktorym stal rano, stoi w tym samym miejscu, choc niepodobna dwa razy stanac w tym samym miejscu. Stary Kubica chyba czyta to, co pisze, bo mowi, tak jakby powtarzal za mna:

– Niepodobna dwa razy zanurzyc twarzy w tym samym sniegu. Niepodobna, a moze, do stu tysiecy piorunow, podobna!

Stoi w tym samym miejscu i rusza ta sama wymieciona sciezka w kierunku drewutni, i tym samym gestem ujmuje siekiere. Drewniane wrota stajni otwieraja sie i zamykaja, i teraz jest przerazliwie cicho. Minuta, dwie, trzy, piec minut przerazliwej ciszy, potem moze blisko, a moze daleko slychac gluchy stukot, moze kon uderzyl kopytem o ziemie, moze pekla daleka sosna na zboczu Ochodzitej. Jeszcze cisza, jeszcze kilka sekund ciszy i zaraz zabrzmi diabelska perkusja, i otwieraja sie wrota stajni, slychac werble, ktos probuje grac na rozstrojonych skrzypcach, ktos tlucze zelazem o zelazo, slychac oblakancze smiechy i wycie, i krzyk slychac mojego dziadka, Starego Kubicy. Stoi w drzwiach stajni, krew plynie po bialej koszuli i po czarnej kamizelce, w jednej garsci dzierzy pochodnie, druga na ramieniu podtrzymuje rozdziawiona, odrabana glowe kasztanki Fuchs. I idzie, przyspiesza kroku, idzie coraz szybciej, biegnie, zatacza sie w biegu, slady krwi i ognia znacza jego chybotliwe kroki. Potem widac juz tylko wspinajace sie coraz wyzej po stromiznie migotliwe znamie plomienia. Trzeba spalic las, trzeba spalic snieg, trzeba spalic swiat. I za chwile ogien, wielki ogien jest na osniezonych gorach, jest tak, jakby z anielskiego skrzydla spadla jedna kropla krwi. Nie ma cie, nie ma cie – i nigdy nie bedzie. Po stawie, po stawie – plywaja labedzie.

23. Intensywne uczucia nad Utrata.

Dreszcze zygzakami ida przez nasze ciala, siedzimy na kamiennej lawce nad Utrata, ja mowie: mlyn nad Utrata, ty mowisz: mlyn nad Lutynia. Jestesmy para zywcem wzieta z pasterskiej eklogi. Jest parno, co godzine przechodza gwaltowne ulewy, wstajemy z miejsca, idziemy w glab coraz ciemniejszego lasu. Przyjezdzasz w niedziele. Kolo jedenastej czekam pod szpitalna brama, wysiadasz z podmiejskiej kolejki i biegniesz wzdluz peronu. (Ona jest). Piaszczysta sciezka pomiedzy domami oblakanych prowadzi nad Utrate. “Gazety Wyborcze” z calego tygodnia grubymi warstwami ukladam na lawce, przed nami cale zycie, cale siedem godzin, nie da sie calego zycia spedzic na golym kamieniu.

Ostatnim nawykiem z poprzedniego pobytu na ziemi kupuje w oddzialowym kiosku “Gazete Wyborcza”, czytam, czy raczej kartkuje dosyc niecierpliwie. Co sie dzieje na tamtym swiecie? Nic sie nie dzieje. Ludzie umieraja.

W dzikich ogrodach kreca sie zmarli, nieludzki jest ich jezyk i nieludzkie ruchy, pozor czlowieczenstwa daja im jedynie bialo-niebieskie szpitalne pizamy. Idziemy wzdluz parkanu, z tamtej strony zbliza sie jeden ze zmarlych, spazmatycznie wyciaga rece przez zelazne prety i wola:

– How do you do?

– Okey, I’m fine – odpowiadam odruchowo.

Jego twarz nagle sie rozjasnia, trupi wyraz czlowieka, co skonal z bolu, ustepuje zywej i bystrej fizjonomii emerytowanego profesora fizyki albo genetyki.

– A prosze mi powiedziec – mowi zmartwychwstaly zmarly jasnym, lekkim glosem – co slychac w Polsce? Co slychac na swiecie? Jakie sa nowiny?

– Nic specjalnego – odpowiadam z naturalnym w mojej sytuacji zaklopotaniem – niewiele wiem, tyle co z gazet. – Pokazuje mu plik “Wyborczych”. – Jakie sa nowiny? Nie mam pojecia, co pana specjalnie ciekawi… Francja zdobyla mistrzostwo Europy, rozbil sie wielki samolot pasazerski, Walesa nie ma szans.

– How do you do!!! – krzyczy tamten nieludzkim glosem, jego twarz szarzeje i znow sie obraca w wyrazajaca straszliwa meczarnie maske posmiertna, mocno sciskasz mnie za reke, przyspieszamy kroku, z tylu slychac jeszcze jasny i lekki glos:

– Prosze mi powiedziec, co slychac w Polsce? Co slychac na swiecie?

Jestesmy sami, absolutnie sami, wiec mozna powiedziec: trwa lato zycia, trwa jedyny sezon, w ktorym spelniaja sie najskrytsze zamiary. Idziemy w glab ciemnego lasu, mijaja nas schizofrenicy i samobojcy, konczy sie sciezka, niebo ciemnieje, idziemy zanurzeni po pas w mokrych zaroslach, obejmujemy sie, jak nikt sie nigdy na ziemi nie obejmowal. Panie Boze, ucze sie przy niej wolnosci, moje serce uczy sie bic, oddycham, jestem, bo ona jest. Jaki to problem: zakiet porzucony w mokrej trawie? Jaki to problem: pomiete i wilgotne spodnie? Jaki to problem: isc boso i boso wsiadac do podmiejskiej kolejki? Chodz, chodz, teraz tak. Na twoja skore pada cien liscia i kropla deszczu. Przestalem sie bac. Ktos we mnie przestal sie bac. Nie boi sie. Nie boi sie, ze tu, gdzie sie bez pamieci obejmujemy, zjawi sie nagle nieobliczalny oblakany zmarly albo ze wytropi nas szwadron terapeucie. Nie

Вы читаете Pod mocnym aniolem
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×