nigdy zlego slowa nie powie.
Konczyl sie trzeci kwartal. Byla juz jesien. Zinoczka spodziewala sie dostawy dobrego towaru, gdyz jej zwierzchnicy w obwodzie musieli zdawac sobie sprawe, ze jesli nie wykonaja planu, to ich tez nikt po glowce nie pogladzi.
Zina nie zawiodla sie. Dwudziestego szostego wrzesnia dzien wypadl pogodny i bezwietrzny. Ze sklepu widac bylo droge wiodaca ku rzece, a nawet las na jej przeciwleglym brzegu. Rzeka, lazurowa niczym niebo, ale o ton ciemniejsza, plynely barki, tratwy i motorowki. Chmury przesuwaly sie wolno po niebie, jakby kazda z nich starala sie z najlepszej strony zaprezentowac wlasne wdzieki. Zinoczka otrzymala towar poprzedniego dnia juz pod wieczor (przyslali go samolotem AN-2), przyszla wiec do pracy wczesnie rano, popatrzyla na chmury i na drzwiach sklepu wywiesila ogloszenie:
Weszla do srodka. Rybki wpuszczone do duzego akwarium przez noc odzyly i teraz plywaly godnie, ledwie poruszajac dlugachnymi ogonami. Byly niewielkie, najwyzej pietnastocentymetrowe, ale w masie (okolo dwudziestu sztuk) stanowily widok wrecz wyjatkowy. Grzbieciki mialy jaskrawozlociste, a brzuszki rozowe niczym dopiero co wypucowane samowarki. Oczy duze, czarnego koloru, pletwy jasnoczerwone.
Z obwodu przyslali tez banke zywego pokarmu. Zinoczka wylozyla robaczki na wielka kuwete fotograficzna, a one roily sie i wspinaly do gory po sliskiej bialej emalii.
— Ach — powiedziala Wiera Jakowlewna, gdy przyszla do pracy i zobaczyla rybki. — Takiego cuda to ja bym nie sprzedawala. Zostawilabym na wyposazeniu placowki.
— Wszystkie?
— No, nie. Jakas polowe. Dzisiaj bedziesz miala wielki dzien.
W chwile potem otworzyly sie drzwi i do sklepu wszedl stary Lozkin, ktory lubil wszystkich pouczac. Podszedl wprost do lady, postal, poruszyl wargami, wzial w dwa palce szczypte robakow i powiedzial:
— Stoleczne robaczki. Pierwszorzedne.
— A jak rybki? — zapytala Zinoczka.
— Zwyczajny towar — odparl Lozkin, zachowujac dumna poze. — Chinskiego pochodzenia. W Chinach te rybki trzymaja w kazdym basenie. Ze wzgledow dekoracyjnych. Milionami.
— Przesadzacie! — obrazila sie Wiera Jakowlewna. — Milionami!
— Trzeba czytac literature fachowa — powiedzial stary Lozkin. — Zobacz w fakturze. Tam wszystko napisali.
Zinoczka wyjela fakture.
— Spojrzciez sami — powiedziala. — Ja juz sprawdzalam. Nic tam nie mowia o ich chinskim pochodzeniu. Nasze rybki. Dwa czterdziesci sztuka.
— Troche przydrogie — powiedzial Lozkin, zakladajac na nos staroswieckie pincenez. — Niechaj im sie przyjrze.
Wszedl Grubin. Byl to mezczyzna wysoki, rozczochrany, blyskawiczny w ruchach i szybki w decyzjach.
— Dzien dobry, Zinoczka — powiedzial. — Dzien dobry, Wiero Jakowlewna. Macie cos nowego?
— Tak — powiedziala Zinoczka.
— A co z papuga? Nie zrealizowali jeszcze mojego zamowienia?
— Jeszcze nie, pewnie szukaja.
Prawde mowiac, Zinoczka w ogole nie zamawiala brazylijskiej papugi ary. Podejrzewala, ze w centrali wysmieja takie zamowienie.
— Interesujace rybki — powiedzial Grubin. — Charakterystyczny zloty odcien.
— Dla kogo charakterystyczny? — zapytal surowo stary Lozkin.
— Dla nich — odparl Grubin. — No to ja sobie pojde.
— Niepowazny czlowiek — powiedzial Lozkin. — W specyfikacji nie ma ich lacinskiej nazwy.
Do sklepu zajrzal Dlugi Kola. Dlugim przezwano go pewnie dla smiechu, bo byl niziutki, mimo czterdziestki na karku w ogole nie mial zarostu i przypominal duzego oseska. W zwykle dni Zinoczka nie wpuszczala Koli do sklepu, wypedzala krzykiem i grozbami. Ale dzisiaj, gdy zobaczyla go w drzwiach, powiedziala triumfujaco:
— No chodz tu, chodz, prywatna inicjatywo. Kola zblizyl sie do lady ostroznie, czujac jakis podstep. Torbe z robakami trzymal pod pacha, a sloik z narybkiem schowal za plecy.
— Ja tylko popatrzec na zlote rybki… — powiedzial cicho.
— A patrz, ubedzie ich czy co?
Ale Kola nie patrzyl na rybki. Gapil sie na kuwete z robaczkami. Lozkin zauwazyl ten wzrok i powiedzial glosno:
— Panstwowa cena jest czterokrotnie nizsza niz u krwiopijcow. I robak znacznie lepszej jakosci.
— Jakosc to my zaraz sprawdzimy — odparl Kola. I zaczal cofac sie ku drzwiom, gdzie wpadl plecami na czolowke uczniow, ktorzy zwiali z lekcji, gdy tylko wiesc o zlotych rybkach rozniosla sie po miescie.
Stary Lozkin opuscil sklep w piec minut pozniej. Wstapil do domu po sloik i trzy ruble, wrocil, kupil zlota rybke, a za reszte pieniedzy robaczkow. W tym czasie do sklepu przyczlapal juz i Eryk. Przyniosl bukiecik astrow, ktory polozyl pod akwarium, bo lekal sie, ze Zinoczka zauwazy prezent i zacznie go wysmiewac. Wagarowicze gapili sie na rybki, szeptali i planowali zlozyc sie na kupno jednej z nich dla kacika zywej przyrody. Zinoczka zanurzyla siatke w akwarium, a Lozkin z nosem przy szybie kierowal jej poczynaniami, wybierajac najlepsza sztuke.
— Nie ta — mowil. — Nie wtryniajcie mi byle jakiego towaru. Ja sie na tych rybach znam, mam specjalna literature. Z lewej bierz, z lewej! Lepiej ja sam.
— Co to, to nie — powiedziala Zinoczka, ktora dzisiaj byla pania sytuacji. — Mowcie mi tylko ktora, a ja juz wylowie.
— Nie, lepiej ja sam — odpowiadal na to stary Lozkin i lapal za druciana raczke siatki.
— Przestancie, obywatelu wtracil sie Eryk. — Przeciez staraja sie was obsluzyc.
— Milczec! — obrazil sie Lozkin. — Madrala sie znalazl. Starszych bedzie uczyl!…
Stary Lozkin byl z natury zgryzliwy i mowil obrazliwym tonem. Eryk chcial sie odciac, ale rozmyslil sie i odwrocil do sciany.
— Takiemu wrednemu czlowiekowi ja bym w ogole rybek nie dawala — oburzyla sie znad swojej lady Wiera Jakowlewna, po czym chwycila przykladnice i zamachnela sie nia jak do ciosu.
Stary Lozkin jakby zmalal i przestal wybrzydzac. Podstawil sloik, rybka ostroznie zeslizgnela sie z siatki i zlotym pyszczkiem dotknela szkla. Zinoczka w milczeniu zwazyla Lozkinowi robaki, w milczeniu przyjela od niego pieniadze i wydala dwie kopiejki reszty. Stary usilowal zostawic je na ladzie, ale glosnym okrzykiem zostal zawrocony od drzwi, zabral monete i skurczyl sie jeszcze bardziej.
Kiedy Lozkin wyszedl na ulice i kiedy promien sloneczny wpadl do sloika, z jego wnetrza wytrysnal promien jeszcze jaskrawszy i zaigral na szybach domow. Na calej ulicy zaczely sie otwierac okna. Ludzie wygladali z nich i pytali, co sie stalo. Rybka uderzyla ogonem, krople wody polecialy na chodnik, a kazda z tych kropli tez lsnila i blyszczala.
Przy krawezniku gwaltownie zahamowal autobus. Kierowca wytknal glowe przez okno i krzyknal:
— Dziadku, co daja?
Lozkin podrapal sie torebka z robakami w wygolony, pokryty zmarszczkami podbrodek i odparl z godnoscia:
— Tylko dla znawcow, dla tych, ktorzy potrafia ocenic.
„Znawca” wracal do domu nieco zawstydzony swym zachowaniem w sklepie, ale zmieszanie stopniowo ustepowalo, gdyz za Lozkinem ciagneli, sami tego nie zauwazajac, podnieceni ludzie, zachwycajacy sie zlota pieknoscia w sloiku po ogorkach.
— Dostales co? — zapytala stara Lozkina z kuchni, nie zwracajac uwagi na jasnosc w pokoju za jej plecami. — Pewnies pol litra przyniosl?
— Pol litra czystej wody — zgodzil sie stary — pol litra w sloiku, czego i wam zycze.
— Nie — powiedziala stara nie odwracajac sie. — Od razu pod sklepem wydudliles.
— Niby dlaczego?
— Brednie gadasz.
Stary nie spieral sie z nia, rozsunal tylko kaktusy na parapecie, mrugnal do kanarkow, ktore na widok sloika zaniosly sie zdumionym szczebiotem, wydobyl z kata zapasowe akwarium i poszedl z nim do kuchni.
— Posun sie — powiedzial do malzonki. — Daj nabrac wody.