najblizszych dniach mieszkancy Bakersville zaczna domagac sie odpowiedzi. Beda czekac na rekonstrukcje tragicznych wydarzen. Co sie naprawde stalo? Kto i czego zaniedbal? Kto jest winny?

Rainie juz wiedziala, ze na te pytania nie bedzie prostych odpowiedzi. Zbyt wiele osob dostalo sie do gmachu szkoly przed przybyciem wladz. Nauczyciele, rodzice, sanitariusze i uczniowie wspolnie zadeptywali slady. A teraz dolaczyli do nich niedoswiadczeni funkcjonariusze policji. Rainie znalazla sie w tarapatach, zanim w ogole cokolwiek zrobila, ale nie miala innego wyjscia. Musiala brnac dalej.

Za plecami slyszala ciezki oddech Cunninghama, a z korytarza odleglego o jakies piecdziesiat metrow dobiegaly ja przeklenstwa Walta.

– Cholera jasna, Bradley – przemawial sanitariusz. – Tylko mi tu nie odlec. Do diabla, czlowieku, jestesmy w piatek umowieni na pokera.

Lorraine i Chuck cicho podeszli i jednym rzutem oka ocenili sytuacje. Wozny Bradley Brown lezal w miejscu przeciecia dwoch szerokich korytarzy. Po lewej stronie znajdowaly sie drzwi do kilkunastu klas. Wszystkie byly zamkniete. Rainie przeszedl dreszcz.

Zerknela na Chuckiego, ale jej partner patrzyl w prawo, gdzie korytarz prowadzil do bocznego oszklonego wejscia. Potluczone szyby poplamila ciemna substancja, prawdopodobnie krew. Tuz obok wgniecione szafki, duzo wiecej szkod. Glowne miejsce zdarzenia.

Niedaleko drzwi ktos lezal. Dlugie, ciemne wlosy, powloczysta letnia sukienka. Pewnie nauczycielka. Dalej jeszcze dwa. ciala. Mniejsze, nieruchome. Dzieci.

Cunnigham wydal z siebie zdlawiony dzwiek.

Rainie odwrocila sie.

– Juz sprawdzalem – odparl na jej nieme pytanie Walt.

– Nie powinno was tutaj byc.

– To dzieci, moja droga. Tylko dzieci. Musielismy.

Rainie nie miala ochoty na dalsze pouczenia. Walt sluzyl kiedys w wojsku jako sanitariusz. Znal sie na swoim fachu, a co sie stalo, to sie nie odstanie. Przeniosla wzrok na rannego.

Byl to starszy mezczyzna o krotkich, ostrzyzonych najeza siwych wlosach. Mial na sobie znoszone brazowe spodnie i niebieska flanelowa koszule, a na reku skromny zloty zegarek, jaki mozna dostac w nagrode za dwadziescia lat sluzby. Postrzelony w gorna czesc klatki piersiowej krwawil niemilosiernie. Czerwona plama przesiakala przez gazowe bandaze.

– A reszta? – zdolal wyszeptac.

– Nikomu nic nie jest, Bradley – odparl stanowczo Walt. – Martw sie lepiej o swoj pechowy tylek. Ze tez dales sie tak podejsc. – Podlaczyl kroplowke, bo ranny tracil coraz wiecej krwi.

– Swietnie sie trzymasz – zapewnila Rainie woznego. Przykleknela i usmiechnela sie do niego. – No wiec, co sie tutaj stalo, Bradley?

– Ranili… mnie.

– Nie zartuj, naprawde? – Zmuszala sie do beztroskiego tonu, jak gdyby ucinali sobie pogawedke przy obiedzie. – Widziales, kto to zrobil?

– Wyszedl… zza… rogu.

Skora Bradleya przybierala blekitnawy odcien. Sinica. Potem nastapi wstrzas oligemiczny na skutek uplywu krwi i w koncu utrata przytomnosci. Jesli krwawienie nie zostanie powstrzymane, Bradley umrze. Walt i Emery uwijali sie jak w ukropie, ale kolejne bandaze nasiakaly czerwienia.

– Uslyszalem strzaly… wydyszal ranny. – Chcialem… pomoc.

– Jestes dzielny, Bradley.

Skrzywil sie.

– Wyszedl zza rogu… bum. Nie… widzialem.

– Kto strzelal?

– Tak. – Oddech ze swistem wydobywal sie z piersi Bradleya. – Walczylem w Wietnamie. Dziwne… myslalem, ze to raczej tam…

Oczy polecialy mu nagie do gory. Walt przeklal ostro.

– Kurwa, potrzebuje wiecej gazy. Emery.

Emery trzymal pusta apteczke.

– Skonczyla sie.

– Zabieramy go – rozkazal Walt, siegajac po lozko na kolkach. Policjantka odsunela sie.

– To nic nie da – zaoponowal Emery. – Szpital jest za daleko.

– Smiglowiec? – rzucila Rainie z nadzieja w glosie.

– Wezwalismy siedem minut temu. Pewnie trzeba by jeszcze czekac z piec minut.

– Cholera – Cunningham byl bliski histerii. – Powstrzymajcie krwawienie. Zrobcie cos dla niego. On umiera, nie widzicie? – Blyskawicznie zdarl z siebie bezowa koszule, ktora z taka duma kupil przed dwoma miesiacami. – Macie, moze sie przyda.

– Nie wystarczy – jeknal Walt. – Rane trzeba mocno zabandazowac.

– Schowek woznego – zawolala Rainie. – Tutaj. Moze cos znajdziemy.

– Chusteczki higieniczne – podchwycil Walt. – Moga zdzialac cuda! Chuck byl najblizej. Zlapal za metalowa galke i pociagnal mocno. Drzwi ani ruszyly. Uderzyl w nieotwarta dlonia. Bez rezultatu. Wtedy siegnal po bron.

– Jezus Maria! – Rainie dopadla Chucka i zanim zdazyl strzelic, wytracila mu pistolet z reki. Czula jak narasta w niej wscieklosc. – Cholera jasna. Nigdy mi tego nie rob! Nie na miejscu przestepstwa, gdzie mozesz zniszczyc dowody i nie w budynku, gdzie wszyscy umieraja ze strachu. Polowa rodzicow przybieglaby tu zaraz ze strzelbami i podziurawila cie jak sito.

– Musimy otworzyc te drzwi! – upieral sie Chuckie.

– No to je wywaz. Nie jestes ze szkla.

Chuckiemu rozblysly oczy. Rzucil sie z rozbiegu na drewniana plaszczyzne, a Rainie stanela tak, zeby go oslaniac. Wszystkie klasy byly pozamykane. Kto mysli o zamykaniu drzwi, kiedy zagrozone jest jego zycie? Kto wiec to zrobil? Kto mial na to wystarczajaco duzo czasu? Nie uczniowie. Nie nauczyciele. Pozostawala tylko jedna mozliwosc.

Zamek puscil. Cunningham wydal okrzyk triumfu i zanim Rainie zdazyla go powstrzymac, zniknal w ciemnym pomieszczeniu. A po chwili przerazliwy krzyk zmrozil jej krew w zylach.

– O Jezu! Tu jest jakis dzieciak!

Walt i Emery zareagowali blyskawicznie, ale Rainie zagrodzila im droge.

– Sama sprawdze – oznajmila. – Boze, Walt, ty juz zrobiles swoje. Wsunela sie do schowka i zamrugala gwaltownie, zeby oczy przyzwyczaily sie do mroku. W kacie Cunningham pochylal sie nad dziewczynka ktora lezala zwinieta w klebek. Widac bylo tylko zlociste wlosy. Dziecko podnioslo glowe. Rainie natychmiast je poznala.

– Becky O’Grady! Kochanie, dobrze sie czujesz?

Dala Waltowi i Emery’emu znak reka, zeby weszli, schowala bron do kabury i padla na kolana przed coreczka Shepa. Na pierwszy rzut oka wydawalo sie, ze Becky jest cala i zdrowa. Rainie delikatnie przesuwala dlonia po ramionach i plecach dziewczynki, szukajac jakichs obrazen. Bogu dzieki, zadnych ran, zlaman, sladow prochu, potluczen. Nagle zauwazyla szkliste spojrzenie blekitnych oczu Becky. Ostroznie przyciagnela ja do siebie. Mala osunela sie jej bezwladnie w ramiona.

Rainie wyniosla Becky ze schowka i polozyla na chlodnej podlodze. Teraz Emery wzial sprawe w swoje rece.

– Rozszerzone zrenice – stwierdzil. – Brak reakcji. Jak sie nazywasz?

Becky nie odpowiedziala.

– Slyszysz mnie?

Nadal milczala, ale kiedy pstryknal palcami, odwrocila glowe w strone dzwieku.

– Wstrzas – zawyrokowal sanitariusz. – Prawdopodobnie wywolany urazem. Potrzeba czasu.

Rainie kucnela przy dziecku. Czula coraz wiekszy niepokoj. Becky miala na nosie smuge brudu i pajeczyny we wlosach. Byla ubrana w zielona koszulke, na ktorej Kubus Puchatek i Prosiaczek tanczyli, trzymajac sie za lapki, a napis przekonywal, ze dobrze jest miec przyjaciela.

Rainie delikatnie potarla jedna z ciemnych smug na policzku Becky. Przytknela dlon do bladej twarzyczki.

Вы читаете Trzecia Ofiara
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×