Jeszcze nie zakonczyl zdania, kiedy mu mroz przeszedl po skorze. Jak to byl? Dlaczego byl? Nie przyniosl klucza… O Boze, co sie tam stalo? Byl juz gotow wrzasnac na cale gardlo: „W jakim to sensie byl?”, ale w tym momencie Igor Pietrowicz kompletnie zbil go z pantalyku. Blyskawicznym gestem florecisty wyrzucil dlon w kierunku Malanowa i sprzed nosa porwal mu jakis brudnopis.
— A to skad u pana? — zapytal ostro i jego spokojna twarz nagle drapieznie schudla. — Skad to pan ma?
— Przep… przepraszam — powiedzial Malanow wstajac.
— Niech pan siedzi! — krzyknal Igor Pietrowicz. Jego niebieskie oczka biegaly po twarzy Malanowa. — Jak te dane trafily do pana na biurko?
— Jakie dane? — wyszeptal Malanow. — Jakie dane, do cholery? — zaryczal. — To sa moje obliczenia!
— To nie sa panskie obliczenia — zimno zaprzeczyl Igor Pietrowicz, rowniez podnoszac glos. -Ten wykres, na przyklad — skad go pan ma?
Pokazal z daleka kartke i postukal paznokciem po krzywej gestosci.
— Z glowy! — powiedzial z furia Malanow. — Z tej wlasnie! — uderzyl sie piescia w ciemie. -To jest zaleznosc gestosci od odleglosci gwiazdy!
— To jest krzywa wzrostu przestepczosci w naszym rejonie w ciagu ostatniego kwartalu! — stwierdzil Igor Pietrowicz.
Malanow oniemial. A Igor Pietrowicz, pogardliwie wydymajac wargi, kontynuowal:
— Nawet skopiowac przyzwoicie pan nie potrafil… Przeciez ona biegnie nie tak, tylko tak… — Z tymi slowy Igor Pietrowicz wzial olowek Malanowa, zerwal sie na nogi, polozyl kartke na biurku i zaczal, mocno przyciskajac olowek, rysowac nad krzywa gestosci jakas lamana linie, pomrukujac przy tym: — O tak… A tutaj nie tak, tylko tak… — zakonczyl, zlamal grafit, odrzucil olowek, z powrotem usiadl, spojrzal na Malanowa z litoscia i powiedzial: — Ech, Malanow, Malanow, rutynowany przestepca, czlowiek z takimi kwalifikacjami, a postepuje jak niedoswiadczony frajer…
Skamienialy Malanow przeniosl wzrok z wykresu na twarz Igora Pietrowicza i z powrotem na wykres. To sie w ogole nie miescilo w glowie. Nie miescilo sie do takiego stopnia, ze nie mialy sensu ani slowa, ani krzyk, ani milczenie. I jesli juz patrzec prawdzie w oczy do konca, w tej sytuacji nalezalo sie po prostu obudzic.
— No, a panska zona jest w dobrych stosunkach ze Sniegowojem? — zapytal Igor Pietrowicz poprzednim, tak uprzejmym, ze az bezbarwnym glosem.
— W dobrych… — odparl tepo Malanow.
— Jest z nim na „ty”?
— Niech pan poslucha — powiedzial Malanow. — Zniszczyl mi pan wykres. Co to ma w koncu znaczyc?
— Jaki wykres? — zdziwil sie Igor Pietrowicz.
— Ten, co tu lezy…
— Ach ten! To nieistotne. Sniegowej przychodzi tu w czasie pana nieobecnosci?
— Nieistotne — powtorzyl za nim Malanow. — Wie pan, moze to dla pana jest nieistotne — powiedzial, spiesznie zbierajac z biurka papiery i byle jak wpychajac je do szuflad. — Siedzi czlowiek, haruje jak glupi, potem przychodza tacy rozni i mowia, ze to nieistotne — mamrotal siedzac w kucki i zbierajac z podlogi brudnopisy.
Igor Pietrowicz obserwowal go z idealna obojetnoscia, starannie wkrecajac papieros w cygarniczke. Kiedy Malanow, zly i spocony, sapiac wrocil na swoje miejsce, Igor Pietrowicz zapytal uprzejmie:
— Czy pozwoli pan, ze zapale?
— Pozwole — powiedzial Malanow. — Tu jest popielniczka… I wie pan, prosze szybciej pytac o to, co pana interesuje. Ja mam pilna prace.
— To zalezy tylko od pana — oswiadczyl Igor Pietrowicz, delikatnie wydmuchujac dym katem ust, zeby smuga ominela Malanowa. A wiec na przyklad pytanie nastepujace: — Jak pan zwykle mowi o Sniegowoju — pulkownik, po nazwisku czy tez Arnold Pawlowicz?
— Czasem tak, a czasem inaczej — burknal Malanow. — Co panu za roznica, jak ja go nazywam?
— Pulkownikiem tez go pan nazywa?
— Tez. No i co z tego?
— To bardzo dziwne — powiedzial Igor Pietrowicz, ostroznie strzasajac popiol. — Bo widzi pan, Sniegowej zostal mianowany pulkownikiem dopiero przedwczoraj.
To byl cios. Malanow milczal, czujac, jak jego twarz robi sie purpurowa.
— A wiec skad pan wiedzial, ze Sniegowej dostal awans na pulkownika?
Malanow machnal reka.
— Dobrze juz — powiedzial. — Co tam…To tak, dla szpanu… Nie wiedzialem, ze jest pulkownikiem… czy moze tam podpulkownikiem. Po prostu bylem u niego wczoraj i zobaczylem plaszcz z dystynkcjami… patrze — pulkownik…
— A kiedy byl pan wczoraj u niego?
— Wieczorem. Pozno… Pozyczylem od niego ksiazke…Te wlasnie…
Niepotrzebnie sie wygadal o ksiazce. Igor Pietrowicz natychmiast zabral sie do ksiazki i zaczal ja przegladac, a Malanow splynal zimnym potem, poniewaz nie mial pojecia, co to za ksiazka i o czym.
— A w jakim to jest jezyku? — z roztargnieniem zapytal Igor Pietrowicz.
— E… — wymamrotal, po raz drugi splywajac zimnym potem, Malanow — po angielsku, jak nalezy przypuszczac…
— Chyba raczej nie — powiedzial Igor Pietrowicz wpatrzony w tekst. -To przeciez cyrylica, a nie lacinski alfabet… O! To przeciez rosyjski!
Malanow spocil sie po raz trzeci, ale Igor Pietrowicz odlozyl ksiazke na miejsce, rozsiadl sie w fotelu, wsadzil na nos swoje czarne okulary i wlepil je w Malanowa. A Malanow nie odrywal oczu od Igora Pietrowicza, starajac sie nie mrugac i nie spogladac w bok. W glowie kolatalo mu, co nastepuje: ty sukinsynu, ty zawszony kapitanie Konkassor… nie powiem, gdzie sa nasi…
— Do kogo ja jestem podobny, pana zdaniem? — nagle zapytal Igor Pietrowicz.
— Do ekspedienta! — palnal bez zastanowienia Malanow.
— Zle — powiedzial Igor Pietrowicz. — Niech pan sprobuje jeszcze raz.
— Nie wiem… — wydukal Malanow.
— Zle! Powiedzialbym — bardzo zle! Fatalnie. Dziwne ma pan wyobrazenie o naszych organach scigania… Cos podobnego — ekspedient!
— No wiec do kogo? — zapytal tchorzliwie Malanow.
Igor Pietrowicz dydaktycznie potrzasnal przed soba okularami.
— Do niewidzialnego czlowieka! — oznajmil z naciskiem.
Zamilkl. Zapadla dotykalna, jak z waty, cisza, nawet ciezarowki przestaly wyc za oknem. Do Malanowa nie docieral zaden dzwiek i ponownie z udreka zapragnal sie obudzic. I w tym momencie w tej ciszy zagrzmial telefon.
Malanow wzdrygnal sie. Igor Pietrowicz, zdaje sie, rowniez. Dzwonek zagrzmial powtornie. Malanow oparl sie o porecze fotela, nieco uniosl cialo i pytajaco spojrzal na Igora Pietrowicza.
— Prosze — powiedzial tamten. -To zapewne do pana.
Malanow dotarl do tapczanu i podniosl sluchawke. To byl Weingarten.
— Czolem, astrofagu — burknal. — Dlaczego nie dzwonisz, bydlaku?
— Rozumiesz… nie mialem do tego glowy…
— Z baba sie zabawiasz?
— T-tak… nie. Cos ty, jakie tam baby…
— Ech, gdyby tak moja Swietka dostarczala mi swoje przyjaciolki! — powiedzial Weingarten z zawiscia.
— T-tak… — wybelkotal Malanow. Caly czas czul na plecach spojrzenie kapitana Konkassora. — Sluchaj, Walka, pozniej do ciebie zadzwonie…
— A co tam u ciebie? — natychmiast zaniepokoil sie Weingarten.
— Nic takiego… potem ci opowiem.
— Ta baba?
— Nie.
— Mezczyzna?
— Aha…