– Nie placz – powiedziala. – Nie placz. Uslyszala szept szewca, siedzacego z lewej.
– Ona byla jego siostrzenica. Ta mala zamordowana Maria. Dzieckiem jego siostry.
– Przykro mi. – Adelia dotknela dloni mysliwego. – Tak bardzo mi przykro.
Jego niebieskie oczy, zaczerwione i nieskonczenie smutne, spojrzaly w jej oczy.
– Dorwe go. Wyrwe mu watrobe.
– Oboje go dorwiemy – zapewnila i zdenerwowala sie, ze zrzedzenie brata Gilberta zaklocalo taka chwile. Wyciagnela reke ponad stolem i dzgnela mnicha w piers.
– Nie ma zadnego swietego Tertuliana.
– Co?
– Tertuliana. Tego, na ktorego sie powolywales, mowiac o Ewie. On nie byl swietym. Myslales, ze byl swietym? Nie byl. Opuscil Kosciol. Byl bowiem – powiedziala to ostroznie – niezbyt ortodoksyjny. Oto wlasnie, jaki byl. Przylaczyl sie do montanistow. A… pozniej nigdy go nie ogloszono swietym.
Zakonnice bardzo poweselaly.
– Nie wiedziales o tym, prawda? – rzucila ta chuda.
Odpowiedz brata Gilberta zagluszyl dzwiek trab, na wyzszy stol powedrowalo kolejne danie.
–
– Male zagubione jajeczka – odpowiedziala Adelia i zaczela niepowstrzymanie szlochac.
Ta czesc jej mozgu, ktora jeszcze z kretesem nie przegrala walki z pitnym miodem, uniosla ja na nogi i zagnala do bocznego stolika, na ktorym byl dzban wody. Zlapawszy go, ruszyla ku drzwiom, ze Strozem u boku.
Kiedy szla, bacznie przygladal sie jej poborca podatkow.
Kilku gosci bylo juz w ogrodach. Mezczyzni w zamysleniu spogladali na pnie drzew, a kobiety rozpierzchly sie, szukajac spokojnych miejsc, by sobie przykucnac. Ci bardziej wstydliwi, ustawili sie w kolejce do oslonietych lawek z wycietymi dziurami, ktore sir Joscelin ustawil nad strumieniem splywajacym do Cam.
Adelia, pijac lapczywie z dzbanka, powedrowala za stajnie, a mily zapach koni przenikal za ciemne budynki, gdzie zakapturzeni, ptasi drapiezcy snili o nurkowaniu w dol i zabijaniu. Swiecil ksiezyc. Byla trawa i byl sad…
Poborca podatkow znalazl ja spiaca pod jablonia. Kiedy wyciagnal ku niej reke, uniosl glowe jakis maly, ciemny i cuchnacy ksztalt obok, a jeszcze inny, znacznie wyzszy i ze sztyletem za pasem, wylonil sie z mrokow.
Sir Rowley pokazal im obu, ze ma puste rece.
– Czyz moglbym ja skrzywdzic? Adelia otworzyla oczy. Usiadla, dotknela czola.
– Tertulian nie byl swietym, Picot – oznajmila.
– Zawsze sie nad tym zastanawialem. – Usiadl obok niej. Wypowiedziala jego nazwisko tak, jakby byli starymi przyjaciolmi, zbila go z tropu przyjemnosc, jaka mu to sprawilo. – Co ty pilas?
Skupila sie.
– To bylo zolte.
– Miod. Potrzeba saksonskiej krzepy, aby zdzierzyc miod. – Pomogl jej wstac. – Chodz, powinnas to z siebie wytanczyc.
– Ja nie tancze. Moze pojdziemy i skopiemy brata Gilberta?
– Kusisz mnie, ale mysle, ze tylko zatanczymy. Z sali wyniesiono stoly. Subtelni muzycy z galeryjki zmienili sie w trzech spoconych, tegich drabow na podwyzszeniu. Jeden gral na bebenku, dwoch na skrzypkach, kolejny wykrzykiwal kroki tanca wsrod zgielku, ktory laczyl w sobie piski, smiechy, tupanie, wir szalejacy teraz na posadzce.
Poborca podatkow wciagnal wen Adelie.
To nie byl zdyscyplinowany, zlozony taniec z wyzszych sfer Salerno, gdzie trzymano sie za konce palcow i starannie ustawiano stopy. Nie bylo tu elegancji. Mieszkancy Cambridge nie mieli czasu, by uczeszczac na lekcje w terpsychorze. Oni po prostu tanczyli. Niezmordowanie, nieprzerwanie, spoceni i z werwa, z entuzjazmem, zmuszeni dzikoscia swoich dawnych bogow. Jakies potkniecie tu i tam, nie ten ruch co trzeba – ale kto by o to dbal. Wstawaj i tancz dalej, tancz, tancz. Lewa stopa do lewej, prawa tupie z przodu. „Plecy do plecow'. Zlap sie za spodnice, smiej sie. „Prawe ramie do prawego!'. „W krag i w lewo', „Naprzod, hej!' „Skrecamy'. „Przechodzimy, panie i panowie, przechodzimy, do licha'. „I wracamy'.
Maznice blyszczaly jak swiete ognie. Pogniecione sitowie, zalegajace podloge, napelnilo sale swieza wonia zieleni. Nie ma czasu, by nabrac oddechu, oto juz „konska klotnia', powrot, krag, do srodeczka, pod lukiem, jeszcze raz i jeszcze raz.
Miod wyparowal z Adelii, a zastapilo go upojenie wspolnym ruchem. Lsniace twarze pojawialy sie, znikaly, sliskie dlonie lapaly medyczke, okrecaly ja. Sir Gerwazy, potem ktos inny, mistrz Herbert, szeryf, przeor, poborca podatkow, znowu sir Gerwazy. Zawirowal nia tak gwaltownie, ze przestraszyla sie, iz ja pusci, a ona zatoczy sie i uderzy w sciane. Do srodeczka, pod lukiem, galop, przechodzimy.
Takty muzyki pojawialy sie i znikaly. Szymon dal Adelii znac, ze wychodzi, ale jego usmiech – akurat wtedy z wielka szybkoscia obracal nia sir Rowley – zdradzil medyczce, iz ona moze zostac i bawic sie dalej. Wysoka przeorysza z malym Ulfem krecili sie na karuzeli ze swoich skrzyzowanych rak. Sir Joscelin z powazna mina mowil cos do drobnej mniszki, kiedy przyciskajac sie do siebie plecami, krecili w tancu. Dookola Mansura powstal krag podziwiajacych go biesiadnikow, twarz Saracena byla kamienna, tanczyl nad skrzyzowanymi mieczami do intonowanego
Dobry Boze, kucharz tanczy z zona szeryfa. Nie ma czasu, by sie dziwic. Prawe ramie do prawego. Tancz, tancz. Jej ramiona i ramiona Picota tworzace luk, pod nim przechodza Gyltha i przeor Gotfryd. Mloda zakonnica i aptekarz. Teraz lowczy Hugo z Matylda B. Ci za sola i ci przed sola, skladajacy wspolnie poklon tanczacemu bostwu. O Boze, to uskrzydlona radosc. Lap ja, lap.
Adelia az przetarla w tancu trzewik, ale nie zauwazyla tego dopoty, dopoki nie zabolaly ja podeszwy stop.
Wyslizgnela sie z zametu. Juz czas wychodzic, kilku gosci tez juz opuszczalo sale, chociaz wiekszosc gromadzila sie przy bocznych stolach, gdzie podawano wieczerze.
Pokustykala do drzwi. Przylaczyl sie do niej Mansur.
– Czy mi sie wydawalo, czy tez mistrz Szymon juz poszedl? – zapytala go.
Arab ruszyl sie rozejrzec. Wrocil, idac od strony kuchni ze spiacym Ulfem w ramionach.
– Ta kobieta mowi, ze poszedl prosto. – Mansur nigdy nie wymienial imienia Gylthy; dla niego zawsze pozostawala „ta kobieta'.
– Czy ona i Matylda zostaja?
– Pomagaja w kuchni. My zabierzemy chlopca.
Wygladalo na to, ze przeor Gotfryd i jego mnisi dawno juz sobie poszli. Podobnie zakonnice, wyjawszy przeorysze Joanne, ktora trwala przy bocznym stole z plackiem z dziczyzna w jednej rece i z kuflem w drugiej. Byla tak pijana, ze usmiechnela sie do Mansura i kawalkiem placka poblogoslawila dygajaca Adelie.
Spotkali sir Joscelina. Wychodzil z dziedzinca, gdzie jakies oswietlone plomieniami ksztalty ogryzaly kosci.
– Zaszczyciles nas, panie – powiedziala. – Medyk Mansur pragnie, abym wyrazila ci nasza wdziecznosc.
– Wracasz za rzeke? Moge wezwac swoja barke…
Nie, nie, przybyli tu w czolnie Starego Beniamina, ale dziekuja.
Nawet z maznicami, plonacymi na stojakach, bylo niemal za ciemno, zeby odroznic lodke Starego Beniamina od pozostalych, czekajacych przy brzegu. Wszystkie, oprocz tej nalezacej do szeryfa Baldwina, wygladaly tak samo skromnie. Wzieli pierwsza z brzegu.
Adelia siadla na dziobie, wciaz jeszcze spiacego Ulfa polozono jej na kolanach. Stroz, caly nieszczesliwy, stal z lapami w zezie. Mansur chwycil tyczke…
Lodz zakolysala sie niebezpiecznie, kiedy wskoczyl do niej sir Rowley Picot.
– Do zamku, przewozniku. – Usadowil sie na laweczce. – Czyz nie jest pieknie?
Delikatna mgla unosila sie nad woda, a sierp ksiezyca swiecil slabo, co jakis czas znikajac za drzewami, ktore chylac sie nad woda, czynily z rzeki tunel. Oblok upiornej bieli zmienil sie w lopot skrzydel i rozezlony labedz ustapil im drogi.
Mansur, tak jak zawsze, kiedy wprawial w ruch lodke, przyspiewywal sobie, bez zadnej konkretnej melodii, wspominajac wode i sitowie innej krainy.
Sir Rowley skomplementowal jego flisackie umiejetnosci.
– On jest Arabem z bagien – wyjasnila Adelia. – Na mokradlach czuje sie jak w domu.
– Tak jak wlasnie teraz? To niespodziewane u eunucha. Nagle zaczela bronic towarzysza.
– A czego sie spodziewales? Tlusciocha rozwalajacego sie w haremie?
Odsunal sie gwaltownie.
– Szczerze mowiac, tak. Tylko takich widzialem.
– Wtedy, gdy byles na krucjacie? – zapytala, wciaz atakujac.
– Kiedy bylem na krucjacie – przyznal.
– No to masz ograniczone doswiadczenie z eunuchami, sir Rowleyu. Ja na przyklad jestem przekonana, ze Mansur pewnego dnia poslubi Gylthe.
A niech to, miod wciaz jeszcze rozwiazywal jej jezyk. Czyzby zdemaskowala swojego drogiego Araba? I Gylthe?
Ale nie mogla pozwolic, zeby ten ktos, mozliwy zabojca, oczernial czlowieka, ktoremu nie dorasta do piet. Rowley pochylil sie do przodu.
– Naprawde? Sadzilem, ze jego… ee… jego stan wyklucza malzenstwo.
Niech to wszystko szlag trafi i ogien piekielny pochlonie, teraz sama sie postawila w roli osoby, ktora musi wyjasnic, na czym dokladnie polega kastracja. Ale jak to zrobic?
– W takim zwiazku wykluczone sa jedynie dzieci. Jako ze Gyltha jest juz w wieku wykluczajacym noszenie dziecka, watpie, aby to kogos martwilo.
– Rozumiem. A pozostale… ee… aspekty malzenstwa?
– Oni moga utrzymywac erekcje – odparla ostro. A do licha z eufemizmami, dlaczego unikac zwyklych faktow. Jesli nie chcial wiedziec, to mogl nie pytac.
Widziala, ze go zszokowala. Ale jeszcze nie skonczyla.
– Myslisz, ze Mansur sam chcial byc taki? Kiedy byl malym dzieckiem, porwali go lowcy niewolnikow i z powodu ladnego glosu sprzedali bizantyjskim mnichom, ktorzy go wykastrowali, tak aby go nie stracil. Mial osiem lat i musial spiewac mnichom, chrzescijanskim mnichom, swoim oprawcom.
– Czy moge zapytac, skad go wzielas?
– Uciekl. Moj przybrany ojciec znalazl go na ulicach Aleksandrii i zawiozl do swojego domu w Salerno. Moj ojciec skupia sie na pomocy zagubionym i opuszczonym.
Juz dosc, juz dosc, powiedziala sobie. Skad ta chec, by mu o tym opowiadac? On jest dla ciebie nikim, moze nawet kims gorszym niz nikt. Niczym jest juz to, ze spedzilas z nim jakis kawalek swojego zycia.