– Mleko to mleko, moj mezu. Powierze zonie szeryfa Baldwina znalezienie jakiejs czystej kobiety.
Jehuda delikatnie polozyl reke na glowie zony.
– Przynajmniej ona wie, ze nie ma w tym naszej winy. Przy tym wszystkim, co wycierpielismy, to szczescie, ze w ogole mamy syna.
Oho ho, pomyslala Adelia, ojcostwo ci sluzy, mlody czlowieku. A Dina, choc nerwowa, wygladala na szczesliwsza niz ostatnim razem. Malzenstwo zanosilo sie na lepsze, niz to zapowiadaly jego poczatki.
Kiedy od nich wychodzila, Jehuda ruszyl za nia.
– Medyczko… Adelia szybko sie do niego odwrocila.
– Nie wolno ci tak do mnie mowic. Medykiem jest mistrz Mansur Chajun z Al Amarah. Ja jestem tylko jego pomocnica.
Najwyrazniej zamek obiegla juz opowiesc o zabiegu wykonanym w kuchni szeryfa. Ona zas miala juz wystarczajaco duzo klopotow, nie potrzebowala jeszcze do tego potepienia, jakie z pewnoscia spotkaloby ja ze strony Cambridge, nie wspominajac juz o Kosciele, gdyby tylko poznano prawde o jej profesji.
Moze zdola jakos wykorzystac obecnosc Mansura – stal obok podczas calej operacji – wyjasniajac, ze mistrz nadzorowal jej prace. Powie, ze akurat wypadalo jakies muzulmanskie swieto i Allah nie zezwalal na dotykanie krwi. Czy cos w tym stylu. Jehuda sie sklonil.
– Pani, ja chcialbym tylko powiedziec, ze dziecku nadamy imie Szymon.
Chwycila jego reke i scisnela ja.
– Dziekuje. Chociaz nadal zmeczona, poczula, ze ten dzien obrocil sie na lepsze, nagle odmienilo sie cale jej zycie. Czula sie podniesiona na duchu tym wyborem imienia dla dziecka, cos ja dziwnie uciskalo w dolku.
Uswiadomila sobie, ze to wlasnie stan zakochania. Milosc, niewazne, jak bardzo beznadziejna, miala zdolnosc przypinania duszy skrzydel. Jeszcze nigdy mewy tak pieknie nie wygladaly, krazac po blekitnym niebie, nigdy jeszcze ich popiskiwanie nie przyprawialo o takie dreszcze.
Odwiedziny u zmarlego Szymona byly najwazniejsze. Wracajac do ogrodu szeryfa, Adelia rozgladala sie po dziedzincu za kwiatami na jego grob. Ta czesc zamku miala wylacznie uzytkowe przeznaczenie, a walesajace sie kury i swinie wyjadly wiekszosc roslin, jednak nieco czosnaczku zajelo szczyt starego muru, zas na saksonskim pagorku, gdzie dawniej wznosila sie drewniana twierdza, rozrosla sie tarnina.
Po zboczu zjezdzaly dzieci, slizgajac sie na desce. Gdy Adelia z trudem odlamala kilka galazek, zagadneli ja mali chlopiec i dziewczynka.
– Co to jest?
– Moj pies – opowiedziala medyczka.
Przez chwile zastanawiali sie nad jej slowami i nad zwierzeciem. Potem padlo kolejne pytanie.
– Ten czarny, ktory z toba przyjechal, to czarodziej?
– Medyk – odparla.
– On sklada do kupy sir Rowleya, pani?
– On jest mily, ten sir Rowley – oznajmila dziewczynka. – Powiedzial, ze ma w rece myszke, a mial cwierc pensa i nam dal. Lubie go.
– Ja tez – bezradnie oznajmila Adelia, czujac, ze dobrze to wyznac. Chlopiec odezwal sie, wskazujac na cos:
– To Sam i Bracey. Nie powinni tamtych wpuszczac, prawda? Nawet po to, zeby zabili Zydow, tak mowi moj tata.
Pokazal miejsce obok nowych szubienic, gdzie staly podwojne dyby, a z nich sterczaly dwie glowy, zapewne straznikow, ktorzy pilnowali bramy, gdy Rogerowi z Acton i mieszczanom udalo sie wejsc do srodka.
– Sam mowi, ze wcale nie chcial ich wpuscic – powiedziala dziewczynka. – Sam mowi, ze te gnoje go stratowaly.
– O bogowie! – odparla Adelia. – Jak dlugo oni tutaj sa?
– Nie powinni ich wpuszczac, prawda? – powiedzial chlopiec. Mala dziewczynka miala wiecej wspolczucia.
– Wypuszczaja ich na noc.
Taki pregierz musi bardzo szkodzic plecom, pomyslala lekarka. Pospieszyla w tamta strone. Na szyi kazdego z mezczyzn wisiala drewniana tabliczka z napisem: „Zawiodl na sluzbie'.
Starannie unikajac nieczystosci, ktore zebraly sie u stop dyb, Adelia polozyla na ziemi swoj bukiecik i podniosla jedna tabliczke. Ulozyla tunike straznika tak, aby utworzyl bariere miedzy skora a sznurkiem, wrzynajacym mu sie w szyje. To samo zrobila przy drugim czlowieku.
– Mam nadzieje, ze teraz jest wam wygodniej.
– Dziekujemy, pani. – Obaj popatrzyli ku gorze, prosto na nia, po wojskowemu.
– Ile jeszcze macie tu byc?
– Dwa dni.
– Chryste! – jeknela Adelia. – Wiem, ze to nie bedzie latwe, ale jesli przeniesiecie od czasu do czasu ciezar ciala na nadgarstki i wysuniecie nogi do tylu, to odciazy wam kregoslupy.
– Zapamietamy to, pani – stwierdzil jeden stanowczo.
– Zrobcie to. W ogrodzie szeryfa jego zona, lady Baldwin, ktora stala w jednym rogu, ogladajac grzadki wrotyczu, krzyczac, rozmawiala z rabinem Gotsce, bedacym na drugim krancu. Zyd pochylal sie nad mogila.
– Rabbi, winienes nosic to w butach. Ja tak robie. Wrotycz to srodek na zimnice. – Glos lady Baldwin bez trudu niosl sie ponad walami.
– Lepszy niz czosnek?
– Bez porownania lepszy.
Adelia, urzeczona, ociagala sie przed wyjsciem z bramy, az wreszcie zona szeryfa ja zauwazyla.
– Tu jestes, Adelio. A jak sie czuje dzis sir Rowley?
– Polepsza mu sie. Dziekuje, pani.
– Dobrze, dobrze. Nie mozemy stracic tak dzielnego wojownika. A jak tam twoj biedny nos?
Adelia sie usmiechnela.
– Zlozylam go i juz o nim zapomnialam. Szalenczy wysilek, aby powstrzymac krwotok Rowleya, odsunal wszystko inne na dalszy plan. Przypomniala sobie o urazie nosa dopiero dwa dni pozniej, kiedy Gyltha zauwazyla, ze nabrzmial i zsinial. Gdy tylko zeszla opuchlizna, bez problemu nastawila kosc. Zona szeryfa Baldwina przytaknela.
– Co za piekny bukiecik, taki zielony i bialy. Rabin doglada grobu. Chodz, chodz. Tak, pies tez, jesli to w ogole pies.
Adelia ruszyla sciezka w strone wisni. Na mogile polozono prosty drewniany blat, na ktorym wyrzezbiono po hebrajsku slowa: „Tu lezy pogrzebany', a potem imie Szymona. Na samym dole widnialo piec liter, skrot od „Niechaj jego dusza zazna zycia wiecznego'.
– To, na razie, wystarczy – oznajmil rabin Gotsce. – Zona szeryfa znajdzie nam kamien, zeby to zastapic, taki, ktory, jak mowi, bedzie za ciezki, zeby go podzwignac, i da pewnosc, ze grob Szymona nie zostanie sprofanowany.
Wstal i otrzepal rece.
– Adelio, to wspaniala kobieta – stwierdzil.
– Tak, to prawda. – Ogrod bardziej niz do szeryfa, nalezal do jego zony. To wlasnie jej dzieci bawily sie tutaj i stad brala ziola, aby przyprawic jedzenie i zapewnic mily zapach w pokojach. Bez watpienia poswieceniem ze strony lady Baldwin bylo oddanie czesci owego miejsca na mogile czlowieka, pogardzanego przez jej religie. Trzeba, co prawda przyznac, ze skoro grunt ostatecznie nalezal do krola, to nie bylo wyboru, ale cokolwiek lady Baldwin czula w glebi duszy, przyjmowala wszystko z wdziekiem.
Nawet wiecej. Zona szeryfa wiedziala, ze istnieje zasada, ktora naklada zobowiazanie zarowno na darczynce, jak i obdarowanego. Troszczyla sie zatem o dobro tej dziwnej spolecznosci zamieszkalej w jej zamku. Ubranka najmniejszego dziecka Baldwina przekazala Dinie, zasugerowala tez, ze Zydzi powinni miec dostep do wielkiego pieca chlebowego warowni, a nie piec chleb samodzielnie.
– Wiesz, oni sa takimi samymi ludzmi jak my – pouczala Adelie, kiedy odwiedzila lazaret, niosac dla pacjenta galarete z cielecych nog.
– A ich rabin calkiem dobrze zna sie na ziolach, naprawde calkiem niezle. Najwyrazniej jedza ich mnostwo na Wielkanoc, chociaz zdaje sie, ze wybieraja tylko te gorzkie, chrzan i tak dalej. Zapytalam go, dlaczego nie troche dziegielu, zeby bylo bardziej slodko? Smiejac sie, Adelia odpowiedziala:
– Mysle, ze oni musza spozywac gorzkie ziola.
– Tak samo mi powiedzial. Zapytana, czy zna jakas mamke dla malego Szymona, lady Baldwin obiecala, ze kogos przysle.
– I to nie ktoras z zamkowych ladacznic – oznajmila. – To dziecko potrzebuje porzadnego chrzescijanskiego mleka.
Adelia pomyslala, ze tylko ona zawiodla Szymona. Jego imie na tej prostej desce powinno krzyczec o morderstwie, a nie przedstawiac go jako prawdopodobna ofiare wlasnej niefrasobliwosci.
– Pomoz mi, rabbi – powiedziala. – Musze napisac do rodziny Szymona i powiedziec jego zonie i dzieciom, ze nie zyje.
– Zatem pisz – oznajmil rabin Gotsce. – Postaramy sie wyslac list, mamy w Londynie ludzi, ktorzy koresponduja z Neapolem.
– Dziekuje, bylabym wdzieczna. Tylko chodzi o to, ze… co ja mam napisac? To, ze zostal zamordowany, ale jego smierc uznano za wypadek?
Rabin chrzaknal.
– Gdybys byla jego zona, co chcialabys wiedziec? Odparla natychmiast:
– Prawde. Potem sie zastanowila.
– Och, nie wiem.
Lepiej, aby Rebeka, zona Szymona, oplakiwala przypadkowe utoniecie, niz wyobrazala sobie, raz za razem, jego ostatnie chwile, tak jak wlasnie robila Adelia. Nie powinna plugawic jej zaloby groza, rozpalac pragnienia, aby morderce dosiegla sprawiedliwosc, tak wielkiego, ze nie sposob bylo niczym go zlagodzic.
– Przypuszczam, ze nie powinnam im tego mowic – powiedziala, pokonana. – Nie, dopoki jest niepomszczony. Kiedy zabojca zostanie juz odnaleziony i ukarany, moze wtedy bedziemy mogli przekazac im prawde.
– Prawde, Adelio? Tak po prostu prawde?
– Czyz nie? Rabin Gotsce westchnal.
– Moze w twoim wypadku. Ale jak uczy Talmud, nazwa gory Synaj pochodzi od hebrajskiego slowa oznaczajacego nienawisc,
O Boze, pomyslala, Jeremiasz, placzacy prorok. Zaden z tych powolnych, przepojonych madroscia zydowskich glosow, czytajacych w zalanym sloncem atrium willi jej przybranych rodzicow, nigdy nie wspominal o Jeremiaszu, nie przepowiadajac przy tym jakiegos zla. A dzis przeciez dzien byl taki mily i tak pieknie kwitla wisnia.
– Powinnismy pamietac stare zydowskie powiedzenie, ze prawda to najlepsze klamstwo.