– Jak mi wiadomo, byl pan zaprzyjazniony z profesorem Montim – powiedzial. – Uczestniczyliscie razem w pewnym przedsiewzieciu archeologicznym.
– Monti? Co pana z nim laczy?
– Przyjaznie sie z jego corka Angela. A wczoraj spotkalem sie rowniez z samym profesorem.
W oczach Lebruna pojawil sie blysk zaciekawienia, lecz wciaz byl usztywniony.
– Widzial sie pan z Montim? – zapytal watpiacym tonem. – Skoro tak, to niech pan powie, gdzie to bylo.
Sprawdza mnie, pomyslal Randall, prosze bardzo.
– Villa Bellavista. Bylem tam, widzialem sie z nim i rozmawialem z jego lekarzem, doktorem Venturini. – Po chwili wahania poddal sie drugiemu sprawdzianowi. – Wiem o panskiej wspolpracy z profesorem, o odkryciu w Ostii – oznajmil.
Lebrun przewiercal go wzrokiem. Mlaskal mokrymi, zwiotczalymi wargami.
– Powiedzial panu o mnie?
– Nie calkiem. Nie on sam. Jego pamiec wlasciwie nie funkcjonuje.
– Prosze mowic.
– Umozliwiono mi obejrzenie jego prywatnych papierow, wszystkich, ktore mial na biurku przed czternastoma miesiacami, kiedy spotkaliscie sie w Doney.
– Wiec o tym tez pan wie.
– Wiem jeszcze wiecej, monsieur Lebrun. Moja ciekawosc pisarza zostala mocno pobudzona i zaczalem szukac kontaktu z panem. Chcialem porozmawiac w przyjazny, otwarty sposob, w nadziei, ze taka wymiana zdan okaze sie korzystna dla nas obu.
Lebrun poprawil sobie okulary na nosie i pocierajac podbrodek, wyraznie namyslal sie, jak potraktowac nieznajomego. Byl zaintrygowany, lecz ostrozny.
– Skad mam wiedziec, ze pan nie klamie, panie Randall? – zapytal.
– W jakiej kwestii?
– Ze spotkal sie pan z Montim. Na swiecie jest tyle oszustwa… Niech mnie pan przekona.
No to mam problem, pomyslal Randall.
– Nie wiem, jak to panu udowodnic – odparl. – Bylem u niego, rozmawialem z nim… o ile mozna to nazwac rozmowa… i efekt byl taki… no coz, nie ma sensu sie powtarzac.
– Ja musze miec pewnosc, panie Randall – upieral sie starzec.
– Alez ja mowie prawde! Monti nawet dal mi… – Randall wyjal z kieszeni kartke i rozlozyl ja na stoliku przed Lebrunem. – Monti narysowal to dla mnie, dostalem to w prezencie, na pozegnanie. Nie wiem, czy ta przebita ryba cokolwiek panu mowi, ale nic innego nie mam.
Rysunek zrobil na Francuzie odpowiednie wrazenie. Przygladal mu sie przez chwile jednym okiem – drugie bowiem zasnute bylo katarakta – i po chwili powiedzial:
– Tak, znam to.
– Wiec przekonalem pana?
– Powiedzialem tylko, ze to znam. Czesto rysowalem ten symbol.
– Pan? – Randall nie kryl zaskoczenia.
– Tak. Ryba to chrzescijanstwo. Wlocznia… smierc chrzescijanstwa. Moje pragnienie. – Przetrawial to przez krotki czas w mysli. – Nie dziwie sie, ze Monti to podchwycil. To jego ostatnie wspomnienie. Ja zdradzilem chrzescijanstwo i jego takze. Wiec pragnie mojej smierci. Narysowal swoje zyczenie. Jesli to on je narysowal.
– A ktoz inny moglby w ogole o tym wiedziec? – przekonywal go Randall.
– Byc moze jego corka.
– Nie widziala go przy zdrowych zmyslach od czasu panskiego spotkania z profesorem.
Francuz zmarszczyl brwi.
– Mozliwe – rzekl. – A podczas waszej rozmowy, czy mowil cos na moj temat albo na temat mojej pracy?
Randall poczul sie bezradny.
– Nie, nie wspominal o panu. A co sie tyczy panskiej pracy… czy ma pan na mysli Ewangelie wedlug Jakuba i Pergamin Petroniusza?
Lebrun nie odpowiedzial.
– On uwaza, ze jest Jakubem, bratem Jezusa – mowil dalej Randall. – Zaczal powtarzac, slowo w slowo, angielski przeklad tekstu z papirusu numer trzy… – Przerwal, probujac sobie przypomniec nagranie, ktore przesluchal kilkakrotnie w hotelu. – Uzupelnil nawet brakujacy fragment zdania – dodal.
Zainteresowanie Lebruna roslo z kazda chwila.
– Co to bylo? – zapytal.
– To zdanie brzmialo tak: „Pozostali z synow Jozefa, bracia Jezusa i moi takze… – w tym miejscu w papirusie byla wykruszona dziura, a dalej szlo tak: – Ja zas pozostalem, by opowiedziec o pierworodnym i najukochanszym Synu'. Monti dopowiedzial te brakujace slowa.
– Jak to brzmialo? – Lebrun pochylil sie. ku niemu.
– Probuje sobie przypomniec – odparl Randall, odtwarzajac w glowie tasme. – Powiedzial: „Pozostali z synow Jozefa, bracia Jezusa i moi takze, sa to Juda, Szymon, Jozjasz…'.
– „…i Jan. Wszyscy oni sa poza granicami Judei i Idumei, ja zas pozostalem, by opowiedziec o pierworodnym i najukochanszym Synu' – dokonczyl za niego Lebrun.
Randall wytrzeszczyl oczy.
– Pan… zna ten tekst.
– Musze znac – odrzekl starzec. Zagryzl wargi tak, ze staly sie jeszcze jedna zmarszczka na jego twarzy. – Ja to napisalem. Monti nie jest Jakubem. Ja nim jestem.
Dla Randalla byla to straszna chwila, moment prawdy, do ktorego dazyl, a jednak nie chcial go przezyc.
– A wiec to wszystko jest nieprawda… – wyszeptal. – Jakub, Petroniusz, cale to odkrycie…
– Oszustwo doskonale – przytaknal Lebrun. Rozejrzal sie na boki i dodal z uciecha: – Falszerstwo najwspanialsze w historii. Teraz juz pan wie. – Spojrzal na Randalla. – Juz wierze, ze spotkal sie pan z Montim. Natomiast wciaz nie wiem, czego pan oczekuje od Roberta Lebruna. Czego pan chce ode mnie?
– Faktow. I dowodu falszerstwa.
– I co pan zrobi z tym dowodem?
– Ujawnie go. Zdemaskuje tych, ktorzy glosza swiatu nieistniejaca nadzieje.
Robert Lebrun siedzial w milczeniu, zastanawiajac sie nad tym, co uslyszal.
– Byli juz tacy – powiedzial w koncu cicho, jakby do siebie. – Oni tez zadali ode mnie dowodu falszerstwa i przyrzekali solennie, ze zdemaskuja zgnilizne Kosciola i ciemne strony religii. Okazali sie agentami kleru. Chcieli zawlaszczyc prawde, zeby ja ukryc i uratowac mitologie. Nie zaufalbym tym ludziom za zadne pieniadze. Dlaczego wiec mialbym zaufac panu, panie Randall?
– Poniewaz to ja zostalem zatrudniony do rozpropagowania nowej Biblii i niemal sie na to wszystko nabralem. Zaczalem jednak miec watpliwosci, zaczalem poszukiwac prawdy – oznajmil szczerze Randall. – Mozliwe, ze znalazlem te prawda wlasnie w panskiej osobie.
– Znalazl ja pan – odrzekl Lebrun. – Ale niekoniecznie z wzajemnoscia. Nie moge powierzyc panu prawdy na temat dziela mojego zycia, dopoki nie bede mial calkowitej pewnosci, ze ujrzy swiatlo dzienne.
Po raz pierwszy w zyciu Randall spotkal czlowieka, jesli nie liczyc pastora de Vroome'a, ktory dorownywal mu, a moze nawet go przewyzszal, poziomem nieufnosci.
Rozmowa z Lebrunem byla meczaca i frustrujaca do granic wytrzymalosci. Od czasu fiaska negocjacji z Plummerem prawdopodobnie nie potrafil juz zaufac nikomu. Randall zastanawial sie, kto na tym swiecie mogl odznaczac sie odpowiednim charakterem i na tyle nieskazitelna przeszloscia, zeby przekonac Lebruna, ze lata zainwestowane w prace zostana nagrodzone, ze jego tak zwany dowod prawdy ujrzy swiatlo dzienne. I nagle przyszedl mu ktos taki do glowy. Gdyby na jego miejscu byl tutaj Jim McLoughlin – z tym zacieklym wrecz poczuciem prawosci, z piekna karta walki z hipokryzja i szykanami, z Raker Institute, dazacym do odkrycia prawdy bez wzgledu na konsekwencje – tak, Jim Mc-Loughlin byl jedyna osoba, ktora moglaby zyskac zaufanie Roberta Lebruna.
Wtem uzmyslowil sobie, ze McLoughlin i Raker Institute byli przeciez obecni tu, w Rzymie, calkiem niedawno. Poczul przyplyw nadziei.
– Monsieur Lebrun – zwrocil sie do Francuza – sadze, ze potrafie pana przekonac. Prosze pojsc ze mna do mojego pokoju, tutaj w Excelsiorze. Przedstawie panu moj dowod i jestem pewny, ze pan mi wowczas przedstawi swoj.
Robert Lebrun siedzial w pokoju Randalla na krzesle pod oknem i sledzil wzrokiem kazdy jego ruch.
Randall rozlozyl na lozku walizke i po chwili wyjal z niej kartonowa teczke z nalepka The Raker Institute.
– Czy zrozumie pan pisany tekst angielski? – zapytal starca.
– Nie gorzej niz starozytny aramejski – odparl Lebrun.
– Swietnie. Czy slyszal pan kiedys o amerykanskiej organizacji zwanej The Raker Institute?
– Niestety nie.
– Tak sadzilem – rzekl Randall. – Nie jest jeszcze zbyt znana. Niedawno zwrocono sie do mnie, zebym pomogl rozpropagowac ich dzialalnosc. – Podszedl do Lebruna z teczka w rece. – Mam tutaj korespondencje miedzy szefem Raker Institute, Jimem McLoughlinem, a moja firma. Pozniej spotkalismy sie w Nowym Jorku i w teczce sa takze notatki z tego spotkania. Niedlugo swiat uslyszy o McLoughlinie o wiele wiecej. To ostatni przedstawiciel wielkiej amerykanskiej tradycji dysydentow, krzyzowcow pietnujacych zlo, ktos taki jak we Francji Emil Zola…
– Zola – mruknal Lebrun, wymawiajac to slowo niemal pieszczotliwie.
– Ameryka zawsze takich miala – ciagnal Randall. – Nie bylo ich wielu i czesto gnebili ich mozni tego swiata. Ale nigdy nie pozwolili sie calkiem uciszyc ani wytrzebic, poniewaz tacy ludzie sa glosem spolecznego sumienia. Ludzie w rodzaju Thomasa Paine'a albo Henry'ego Thoreau. A takze bardziej nam wspolczesni, tacy jak Upton Sinclair, Lincoln Steffens, Ralph Nader, ktorzy ujawniali oszukancze praktyki przemyslowcow wobec niczego niepodejrzewajacych zwyklych ludzi. Jim McLoughlin i jego detektywi z Raker Institute sa ostatnimi w tej sukcesji.
Robert Lebrun sluchal go z uwaga.
– Co wlasciwie robi ten panski McLoughlin? – zapytal.
– On i jego ludzie odkryli wsrod czesci amerykanskich korporacji tajne sprzysiezenie, ktorego celem jest niedopuszczenie pewnych wynalazkow i produktow do wiadomosci publicznej. Zdobyli dowody na to, ze wielki przemysl… paliwowy, samochodowy, stalowy, wlokienniczy, wymieniajac pierwsze z brzegu dziedziny… poslugiwal sie przekupstwem, a nawet przemoca, zeby zablokowac produkcje taniej tabletki zastepujacej benzyne, opony, ktora prawie sie nie zuzywa, wiecznej zapalki czy tkaniny ubraniowej o niemal nieograniczonej trwalosci. A to jest dopiero poczatek. W nastepnej dekadzie zamierzaja sie dobrac do skory kompaniom telefonicznym, bankom i firmom ubezpieczeniowym, producentom broni, wojski i niektorym agendom rzadowym. McLoughlin uwaza, ze nieregulowana swobodna przedsiebiorczosc jest zagrozeniem dla spoleczenstwa i dla demokracji, ze wprawdzie rzad jest wybierany przez obywateli, ale ich nie reprezentuje. Chce obnazac wszelkie dzialania poteg gospodarczych i politycznych, skierowane przeciwko zwyklemu czlowiekowi. I jak sie pan przekona, panie Lebrun, to wlasnie mnie i moja firme McLoughlin wybral do prowadzenia tej kampanii. To sa, monsieur Lebrun, jedyne referencje, jakie mam, jezeli chodzi o tropienie zla i ujawnianie prawdy – powiedzial Randall, kladac teczke na stoliku przed sedziwym Francuzem. – Niech pan to przeczyta, a potem zdecyduje, czy chce mi pan zaufac, czy nie.
Lebrun podniosl teczke i otworzyl ja.
Randall podszedl do drzwi.