Podswietlone sloncem gory. Dalekie, blade niebo. Droga, z ktorej nigdy juz nie skorzysta.
Szkoda Senseja, ktory zostal
I, o dziwo, zal jej bylo tez Andrzeja. Teraz moze sie do tego przyznac.
Stala przy oknie, odwrocona plecami do swych katow, i patrzyla, jak na wyblaklym niebie zatacza kregi jakis drapiezny ptak.
– Ireno...
– Prosze dac mi spokoj. Znudzilo mi sie juz czekac, kiedy mnie pan zabije. Albo niech pan to zrobi od razu, albo idzie do jasnej...
Nigdy nie uzywala podobnych slow. Moze wlasnie dlatego brzmialy w jej ustach bardzo przekonujaco. Chwila ciszy.
– Dobrze – rzekl wampir z zaduma. – Moze ma pani racje... Po co to dalej ciagnac. Chodzmy.
Nie odpowiedziala, goraczkowo probujac odnalezc wzrokiem ptaka; ten jednak zniknal. Wtedy odwrocila sie powoli, wciaz jeszcze nie wierzac wlasnym uszom.
– Teraz?!
– Tak, teraz. Chodzmy.
– Wlasnie teraz?
– Sama nie wie, czego chce – burknal administrator.
– Zamknij sie, Sit!!!
Osilek gwaltownie cofnal sie do przeciwleglej sciany. I zamilkl; najwyrazniej na dlugo.
– Ireno... prosze mi podac reke.
Jej bezwolne, miekkie jak wata palce znalazly sie w dziwnie goracej, chwytnej dloni. Gory... Odwrocila sie po raz ostatni.
„Uratuj mnie, Andrzeju...'
Gory. Jak na kalendarzu. Pocztowkowy pejzaz, ktory niegdys zdobil sciane ich sypialni.
Sciany sie chwialy. Podloga uginala sie jak z gumy. Schody zwijaly w harmonijke.
„A potem wyjde z trumny i takze zamienie sie w wampirzyce...'
– Spokojnie, Ireno. Spokojnie. Wlasnie tak... Cicho. To moj gabinet. Prosze usiasc. Niech sie pani napije wody. I uwaznie mnie poslucha... Moze to pani zrobic?
– Jestem niewinna – odparla i zaczela kaszlec.
– To bez znaczenia... W swietle prawa jest pani winna. Zgodnie z wyrokiem sadu powinna pani umrzec. Czy to jasne?
Ciagle jeszcze trzymal jej dlon. Jak w kleszczach.
– Czy jest pan sadysta? – zapytala, dziwiac sie niespodziewanej jasnosci swego umyslu. Jakby stan apatii zamienil sie w pelen spokoj.
– Nie. Pytam o to nie dla przyjemnosci, lecz z mysla o korzystnym rozwiazaniu sprawy. Tak naprawde chodzi mi o pani dobro, Ireno.
Rozesmiala sie ochryple.
– Prosze sie nie smiac... gdyz zamierzam zostawic pania przy zyciu. Wbrew wyrokowi. Czy to jasne?
Milczala.
– Czy tego wlasnie pani chce, Ireno? Zyc? Wydarzenia nabieraly szybkiego tempa. Zbyt szybkiego, jak na jej percepcje. Gdyby tak mogla przykryc sie kocem i zastanowic. Poglaskac cieplego zolwia pod nocna lampka. – Zyc?...
– Wiem, ze slabo pani teraz kojarzy; ale chyba nie az tak?!
– Zyc? Chce.
– Juz lepiej... zazadam wiec od pani pewnej malej przyslugi. Zgoda?
Milczala jeszcze przez chwile. Nie sadzila, ze polozenie dloni na cieplym pancerzu zolwia moze byc takim szczesciem.
– Prosze powiedziec, jakiej.
– Chce sie pani targowac?
– Nie. Prosze mi tylko powiedziec, jaka to usluga?
– Urodzic mi dziecko. Moje dziecko. Najlepiej syna, choc nie jest to az tak istotne.
Milczala.
Dopiero teraz zorientowala sie, ze siedzi w fotelu. A pomieszczenie, w ktorym sie znajduje, rzeczywiscie jest gabinetem. Biurko, na ktorego brzegach wznosza sie niczym drapacze chmur sterty papierow. Niczym niestabilne wieze. Niewygodnie wykrecajac szyje, spoglada na nia przez ramie lampka nocna; a wzdluz sciany stoja rowne rzedy grzbietow jakichs akt.
„Nie teraz – mowil Andrzej. – Za rok. Albo dwa. Mamy czas. Jestes jeszcze mloda. Nie teraz, Ireno'.
– Ireno. Powolne myslenie nie jest wada; grunt, by myslec prawidlowo. Nie popedzam pani. Prosze sie zastanowic. Odpowie mi pani, kiedy zapali sie zielona lampka.
– Jaka lampka? – zapytala po chwili.
– Taka jak na swiatlach na skrzyzowaniu. Czy tez rodzaj zielonej lampki kontrolnej informujacej o gotowosci urzadzenia do dzialania. Najdziwniejsze jest to, ze mimo tak powolnego myslenia wcale nie jest pani glupia. Dobrze byloby z pania korespondowac... byloby to w kazdym razie prostsze niz prowadzenie rozmowy.
Cala wolna od regalow sciane zajmowala mapa. Wspaniala, szczegolowa i barwna mapa, z ktorej gdzieniegdzie sterczaly powbijane szpilki.
– Wlasnie ja? Dlaczego?...
– Potem to wyjasnie. – A co z...
– Po urodzeniu zostawi pani dziecko ojcu, to znaczy mnie. Dostanie pani nowe dokumenty, duza sume pieniedzy i bilet lotniczy w dowolny zakatek swiata... Wolnosc i niezaleznosc. I rozpocznie pani, jak to sie mowi, nowe zycie. W pieknym, nadmorskim domku. Albo zrobi pani sobie operacje plastyczna i kupi wlasny dom. Jak pani zechce. Mam tylko jeden warunek – jesli sprobuje pani odzyskac dziecko, wydam pania. Czy wyrazam sie jasno?
Pokoj tonal w polmroku. Jedynie krag swiatla od nocnej lampki lezal krzywa plama na regalach.
– Musze sie zastanowic – szepnela. – Musze sie koniecznie zastanowic.
Do Andrzeja lgnely dzieci. Absolutnie wszystkie. Zarowno dzieci przyjaciol i znajomych, jak i przypadkowo napotkane na ulicy. Lgnela do niego nawet mlodziez – chocby ci chlopcy – i dziewczeta, z ktorymi „modelowal' w kuchni cos w rodzaju „prawdziwego zycia'.
Kiedys Irena przez pol godziny pomagala Andrzejowi zdjac z drzewa szescioletniego berbecia, ktory wdrapal sie za wysoko i nie potrafil zejsc. Siedzial na czubku i wrzeszczal jak kot, a jego matka niczym kura biegala wokol drzewa. Andrzej, ktory trzymajac Irene pod reke, szedl na czyjes urodziny, zrzucil swa jasna marynarke, wspial sie na drzewo i sciagnal malca, podobnie jak sciaga sie koty, a Irena stala z zarzucona na ramiona marynarka i „dowodzila', wydajac ostrzegawcze okrzyki.
– Bylby z ciebie niezly ojciec – rzekla niedbale, gdy szukali na ulicy hydrantu, by Andrzej mogl umyc rece.
– Raczej starszy brat – odparl powaznie. – A ojciec bylby ze mnie rownie dobry jak matka.
– Czyzbys byl nieodpowiedzialny? – zapytala ostroznie po polgodzinie, gdy podchodzili do drzwi jubilata.
– Przeciwnie, jestem zbyt odpowiedzialny. Gdybym byl troche bardziej lekkomyslny, juz dawno musialabys wychodzic na spacery z gromadka podobnych do mnie maluchow.
– Tylko nie to – rzekla Irena z przerazeniem.
Tego dnia Andrzej w pelni potwierdzil jej podejrzenia. Najpierw z natchnieniem kierowal impreza. Potem sie upil. Potem zalozyl sie z jubilatem o butelke koniaku, przy czym cel zakladu byl dla Ireny niejasny. A Andrzej zniknal i po polgodzinie zaprezentowal sie przed goscmi w postaci wysokiej i barczystej, jednak w pelni atrakcyjnej prostytutki (potem Irena odkryla pogrom wsrod swoich kosmetykow). Wszyscy klaskali, a Irena nie wiedziala, co ze soba zrobic – jednak zabawa sie na tym nie zakonczyla. Andrzej wyszedl na ulice, „zlowil' lysego grubasa w czarnym samochodzie i odjechal z nim w niewiadomym kierunku. Dluga godzina jego nieobecnosci kosztowala Irene kilka siwych wlosow. Najrozsadniejsi z gosci juz pytali sie nawzajem, czy aby pan Kromar nie posunal sie zbyt daleko w swej sklonnosci do mistyfikacji – gdy do drzwi zadzwonil Andrzej wciaz w tej samej sukience, lecz juz bez peruki, obejmujac sie z pijanym grubasem; wszedl i zazadal wygranej butelki koniaku.
Irenie wlosy stawaly deba, gdy wspominala ten wieczor. I mysl o „wychodzeniu na spacer z gromadka maluchow, z ktorych kazdy bylby podobny do ojca' juz nie wydawala jej sie tak kuszaca.
Co nie przeszkadzalo jej w obserwowaniu sasiedzkich berbeci w kolorowych kombinezonach.
Reszte dnia spedzila w lozku. Wypracowanym ruchem naciagajac koc do podbrodka i splatajac palce na piersiach. Myslala.
Gdy gory za oknem ostatecznie poszarzaly, wyciagnela reke i wlaczyla lampke. Po pokoju zaplasaly cienie rzucane przez elektryczna swieczke na nieistniejacym wietrze.
Zbyt wiele pytan.
A takze zmeczenie. I mysli o smierci, jak o dobrej znajomej, z ktora raz sie poznawszy, trzeba potem rozstawac sie cale zycie.
Potem rozleglo sie ciche pukanie do drzwi i Irena nerwowo usiadla na lozku.
– Kto tam?!
– To ja – zabrzmial przygluszony glos Semirola. – Moge wejsc?
Drzwi nie zamykaly sie od wewnatrz. A noga krzesla, z ktorej Irena zrobila niezgrabny zamek, przewracala sie od najmniejszego ruchu drzwi.
Krzeslo z hukiem przewrocilo sie na podloge i w jego eleganckiej konstrukcji chyba cos peklo.
Semirol przez chwile stal w drzwiach. Potem przestapil przez zlamane krzeslo i zamknal drzwi.
– Zapalic swiatlo, Ireno?
– Tak.
Zmruzyla oczy i przyslonila je dlonia.
– Czy juz sie pani zdecydowala?
– Tak.
– Moglbym dac pani czas do jutra; ale prosze mi wierzyc, sam nie moge doczekac sie pani decyzji... co pani postanowila?
Irena odsunela dlon od twarzy.
Semirol usiadl na brzegu lozka. Niezwykle gladka skora, lsniace wlosy, gladko wygolone policzki. I znow przypomnial jej Andrzeja. On takze potrafil patrzec w taki sposob; spojrzeniem przewiercajacym na wylot.
– Przeciez zagnal mnie pan w kat – szepnela. – Nie zostawil mi pan zadnego wyjscia. Jesli powiem „nie', zabije mnie pan.
– Bez watpienia – odparl bez usmiechu.