– Bardzo pana prosze...
Ochroniarz sie wahal. Irena przypomniala sobie najlepsze chwile swego zycia – jak sie wtedy usmiechala i jak od tego usmiechu miekli najsurowsi profesorowie.
Wziac sie w garsc. Wszystko zalezy od tego jednego usmiechu.
Za jej plecami z piskiem opon zahamowal samochod. Zeby tylko nie drgnac... Malo kto sie moze spieszyc, malo kto moze tak gwaltownie hamowac?
Usmiechala sie. W tym usmiechu byl instytut, pierwsze opowiadania, mlody Andrzej, slonce, morze, szczeniak Sensej.
– Moze pani na chwile wejsc – powiedzial ochroniarz. I usunal sie z drogi.
Puste, zalane swiatlem pomieszczenie. Towary – sprawiajace dosc obrzydliwe wrazenie – lezaly pod szklem, na ladach, a pod sufitem byla nawet podwieszona kukla krokodyla.
Za kasa stala niezadowolona damulka.
– Juz skonczylismy prace.
– Tylko rzuce okiem.
– Nabrudzi pani, juz umylismy podloge... Odruchowo wytarla nogi. Zrobila krok – ostroznie, jakby naprawde bala sie nabrudzic.
O Boze!
Kartonowa brama, pokryta czarnym aksamitem. Zebate maski po obu stronach wejscia – „otworzymy dla was drzwi do nowego swiata'.
Czyjes spojrzenie wbilo jej sie w plecy jak noz. Odwrocila sie.
Semirol, bez czapki, w rozpietej kurtce, stal w drzwiach. Ciezko dyszal. W kacie probowal podniesc sie na nogi oszolomiony ochroniarz.
Semirol patrzyl.
Uwalniajac sie spod hipnotycznego wplywu przyzywajacego ja palca wampira, zrobila krok w kierunku teatralnej bramy.
– Wracaj, Ireno.
– Jestescie modelem... Jestescie tylko modelem. Jestescie...
Semirol zacisnal usta. Powoli ruszyl wzdluz regalu.
Rzucila sie do przodu.
Uswiadomila sobie, ze nie zdazy. Ze nadludzko szybki wampir przechwyci ja pol kroku od bramy.
A jesli sie pomylila? Jesli za czarnym aksamitem jest tylko sciana i na prozno bedzie bic w nia piesciami?
Jego dlonie zacisnely sie na jej nadgarstkach.
I jednoczesnie z krzykiem wpadla w brame – tylem, w aksamitna zaslone.
Ciemnosc.
Rozdzial 9
Po szerokim luku szosy...
Nie, nawet woznica nie nazwalby tej waskiej drogi z glebokimi koleinami szosa.
Bo to wlasnie woz toczy sie teraz po szerokim zakrecie drogi. A wlasciwie nie woz...
Irena otulila sie ramionami.
To kareta. W kazdym razie ludzie tak zwykli wyobrazac sobie karety. Pudlo na wielkich kolach, z drzwiami z boku i woznica w charakterze kierowcy.
Wiatr byl cieply.
Nieopodal, pod wzgorzem, bezmyslnie paslo sie dwadziescia krow o obwislych brzuchach. Irena przeniosla spojrzenie, zagajnik zielenil sie soczyscie i gesto, liscie jeszcze nie splowialy od kurzu i slonca. Czysta afirmacja zycia.
W dole, po lewej, ciemnialy dachy. Polnagie dzieciaki zwawo i halasliwie bawily sie w kaluzy.
Drgnela. Potrzasnela glowa.
Po lewej i prawej stronie staly na ziemi dwa wysokie, omszale kamienie. Jeszcze jeden plaski kamien lezal jak gigantyczna meduza nieco nizej na stoku; siedzial na nim odwrocony do Ireny plecami czlowiek.
Znow sie rozejrzala. Zagryzla warge, probujac ukryc rozczarowanie.
Oto jej dom. Niespodziewanie maly, za to z ogromnym podworzem i budynkami gospodarczymi, ktorych nigdy tam nie bylo. Byl to jednak jej dom i topola nie rosla z lewej strony bramy, jak w modelu, lecz z prawej, jak nalezy.
Co to takiego, Andrzeju? Co to za kolejny absurd?!
Ruszyla przed siebie. Spojrzala na kamienie; stoja tu od co najmniej stu lat i sa specjalnie ustawione. Brama...
Wstrzymujac oddech, znow weszla w omszale wrota.
Zadnego efektu.
Ale musiala sie o tym przekonac.
Przez chwile stala nieruchomo, po czym powoli, krok po kroku, podeszla do siedzacego czlowieka.
Podeszla i usiadla obok.
– Prosze nie siedziec na ziemi – Semirol nawet na nia nie spojrzal.
– To jest trawa.
Semirol odwrocil sie na chwile. Mial szklisty wzrok. Obok przeszlo stado krow. Glucho pobrzekiwal wielki dzwonek na szyi byka.
– Przepraszam, Janie... Ale czy naprawde myslales, ze mozna kogos zmusic do...
Zamilkla, nie wiedzac, jak dokonczyc zdanie.
– Gdzie jestesmy? – zapytal glucho Semirol.
Wzruszyla ramionami.
– Istnieje kilka wariantow... Najprostszy z nich – spadlismy z urwiska i mamy teraz przedsmiertne halucynacje...
– W porzadku. A inne warianty?
Irena westchnela.
– To kolejny model, Janie. To kolejny model.
Schodzili coraz wolniej, w koncu Irena potknela sie i Semirol odruchowo podtrzymal ja pod ramie.
Bawiace sie dzieci byly potwornie, niewyobrazalnie wrecz brudne. Jedno mialo na sobie tylko zgrzebna koszule do pepka, drugie podarte, plocienne spodnie. Wszystkie bez wyjatku biegaly boso; wszystkie probowaly trafic krowia koscia w cel – rogata, zolta czaszke.
Irena przelknela sline, poznajac Walka. Chlopak byl trzy lata starszy niz tego wieczoru, gdy na prosbe Ireny przyniosl jej sportowa gazete. Brudny i polnagi jak pozostali, z dlugimi, zmierzwionymi wlosami, wyraznie przewodzil zabawie – walil w tyl glowy kazdego, kto jego zdaniem nie przestrzegal regul.
A jednak byl to Walek. Z jakiegos powodu Irena byla o tym przekonana.
– Co za obyczaje – wymamrotal Semirol.
– Boje sie, Janie – rzekla ledwie slyszalnie.
– Naprawde? – zapytal z przekasem. – Spojrz tutaj...
Zbudowany z calych pni dom sprawial wrazenie muzealnego eksponatu stojacego pod golym niebem. Rzezbione zawijasy na bramie, starodawna klodka, drzwi na ogromnych zawiasach, dach pokryty zdaje sie czyms w rodzaju brazowej dachowki... Drewniane, zamkniete na glucho okiennice.
Cala ulica muzealnych, dziwacznych budowli, jak w skansenie. Dom sasiadow... Studnia z zurawiem i drewnianym wiadrem stojacym na skraju cembrowiny.
– Jak wejdziemy do srodka?
Najbardziej przygnebil ja fakt, ze brama jest zamknieta, a ona nie ma kluczy.
– Nie zblizaj sie – rzucil Semirol z rozdraznieniem. Odsunal ja i zlustrowal okragla klodke wielkosci dzieciecej glowy. Westchnal. Lekko – z pozorna latwoscia – wyrwal z drewna zardzewialy zawias wraz z ogromnym gwozdziem.
– System... na granicy fantastyki.
Brama przerazliwie zaskrzypiala. Nad sasiedzkim plotem pojawily sie glowy, jednak Semirol nie pozwolil sie Irenie odwrocic, wrecz wpychajac ja na podworze.
– Sensej?!
Smoliscie czarny pies wielkosci cielaka schowal obnazone zeby i zamerdal ogonem.
– Trzeba bylo uprzedzic – odezwal sie glucho Semirol za jej plecami.
– Sensejku...To ty?!
Pies zaskomlal. Rzucil sie, niemal zwalajac ja z nog, oparl jej na ramionach zaskorupiale od brudu, przednie lapy i ogromnym jak rozowe przescieradlo jezykiem polizal po twarzy.
W nozdrza uderzyl ja ostry, psi zapach.
– Kontynuujmy czesc teoretyczna... Wariant pierwszy – przedsmiertne halucynacje. Trzeba przyznac, ze dosc dlugie, a poza tym wspolne i zsynchronizowane. Co jest malo prawdopodobne. Drugi wariant?
Irena milczala. Przygladala sie tanczacym w kominku jezykom ognia.
– To ty zorganizowalas cala te pikantna sytuacje, Ireno. Orientujesz sie w tym wszystkim lepiej niz ja; jestes ekspertem. A wiec jaki jest drugi wariant? Albo trzeci?
– Lajdak – rzekla Irena znuzonym tonem. – Nie, to nie do ciebie... To do Andrzeja.
Wampir westchnal.
– Rozumiem... Uczestniczylem w tylu procesach rozwodowych, ze latwo mi zrozumiec...
Na podlodze przed kominkiem wiercil sie Sensej. Nowy wariant Senseja – hipertroficzny. Istny potwor, a nie pies.