* * *

Pomnik kolejarzy stal w samym centrum dworcowego budynku. Z prawej i lewej strony znajdowaly sie szerokie schody, po ktorych dwoma zauwazalnymi strumieniami przemieszczal sie tlum.

Ludzie. Nieprzeliczone tlumy odjezdzajacych, odprowadzajacych i wysiadajacych z pociagu. Kiwajace sie, zgodnie z rytmem krokow, glowy, dziesiatki nog, jednoczesnie opuszczajacych sie na kazdy ze schodkow. Wiezy nie lubia tlumow. Cala masa obcych ludzi, pograzonych na swoich sprawach, tysiace oczu, rzeka walizek, las kroczacych nog – to jedyna przeszkoda na drodze wiezow. Jedyna obrona, dzieki ktorej mozliwe stalo sie to dziwne spotkanie.

Na zewnatrz, w poczekalni, za szklana sciana bylo ciasno i duszno. Wlad widzial, jak trzy minuty przed szosta – strzalka okraglego dworcowego zegara dopiero co spazmatycznie poruszyla sie – do podnoza pomnika podeszla kobieta w dlugim, jasnym plaszczu.

Siedzial obok niej na wyciagniecie reki, z opuszczona glowa, w niczym nie odrozniajac sie od pozostalych pasazerow, czekajacych na odjazd swojego pociagu. Przykryl twarz dlonia, jakby ze zmeczenia i patrzyl przez palce. Stala w nieprzyjemnym miejscu, wokol spieszyli sie ludzie i stukaly koleczkami ogromne walizki. Nie czula sie najlepiej, ale stala prosto, dumnie podnoszac podbrodek i wpatrywala sie w twarze tych, ktorzy przechodzili obok.

Postarzala sie. Rzeczywiscie utyla, zmienil sie owal jej twarzy, krotkie wlosy byly teraz dlugie, delikatnie przyproszone siwizna.

Ale tak w ogole sie nie zmienila. Tak samo zarysowane byly kosci policzkowe, szerokie ramiona, cienka i gladka szyja. Profil – a Wlad zobaczyl jej profil, kiedy nagle odwrocila sie w slad za kims, pozostawal twarza z monety, moze juz nie taka mloda, ale niemniej delikatna i majestatyczna.

Odprowadzala kogos wzrokiem – i rozczarowana opuszczala glowe. Bez watpienia, wydawalo jej sie, ze to Wlad. Ile razy jemu samemu wydawalo sie, ze widzi ja w tlumie?!

Minelo siedem minut. Potem jeszcze siedem. Na tablicy z rozkladem jazdy drgnely, zmieniajac sie, zolte litery i cyfry. Jeden pociag odjechal, drugi byl gotowy do odjazdu. Mowil cos miekki glos przez megafon. Kobieta w jasnym plaszczu tak wyraznie szukala jego wzroku, ze Wlad musial odwrocic sie do niej plecami. Wyjal z kieszeni golarke z kwadratowym lusterkiem, zobaczyl wlasna twarz, zapadniete policzki, ramie, a za ramieniem – pomnik kolejarzy i jasna postac u jego podnoza.

Dwadziescia po szostej. Wlad wstal, zarzucil torbe na ramie i powoli zaczal isc w kierunku schodow.

Kobiete zmeczyly mijajace ja twarze, ale mimo wszystko, wpatrywala sie jeszcze. Przygladala sie pasazerom za szklana szyba, w poczekalni, patrzyla nawet w to miejsce, gdzie Wlad dopiero co...

Schodzil w dol w gestym tlumie zatroskanych, spokojnych, leniwych, zaleknionych, zmeczonych, zdenerwowanych, zadowolonych z siebie i obojetnych ludzi. Chwila – i zrownal sie z kobieta w jasnym plaszczu. Zobaczyl ja katem oka (jest wolna. Jednak udalo mu sie ja uchronic. Nigdy nie przyjdzie pod jego drzwi, w ponizeniu blagajac, zeby...) – i nie pozwolil sobie patrzec dalej, dlatego, ze wzrok jej drgnal i podazyl za nim, jakby przyciagany przez magnes. Znowu zatrzymal sie w miejscu, gdzie Wlad dopiero co byl, ale gdzie teraz majaczyly (zeby ja wpuscil. I ona nie umrze, jesli...) obce twarze.

Minute pozniej Wlad byl juz po drugiej stronie pomnika – teraz szedl w gore po schodach pod prad strumienia i Anna nie mogla (jesli przyjdzie mu nagle zginac. Jest wolna i szczesliwa kobieta, ma meza i dwoch...) go teraz widziec za torbami i plecami, za to on mogl patrzec odwazniej.

(Dwoch synow...)

I pomimo tego chce go zobaczyc.

Wszedl na sama gore. Prawie biegiem zrobil kolko w poczekalni, podszedl do szklanej sciany.

W miejscu, gdzie siedzial piec minut temu, rozsiadla sie jakas otyla ciotka, otoczona torbami i reklamowkami.

Wlad przycisnal policzek do szyby.

Anna podniosla wzrok, jakby ktos ja zawolal.

Wlad widzial, jak uniosly sie jej ramiona, jak szybko nabrala dusznego, dworcowego powietrza.

Sprobowala sie usmiechnac. Nie, usmiechnela sie. Podniosla reke...

Wskazowka zegara przeskoczyla. Szosta trzydziesci. Anna machala do niego...

(Przez szybe i przez tlum...)

Wlad patrzyl. Tak, jak kiedys – z dawien dawna – patrzyl na nia przez wielkie audytorium, po przekatnej.

Anna takze patrzyla. Jedna chwila... Druga...

Wlad pokazal reka na zegar dworcowy.

Anna popatrzyla w slad za jego gestem – i przestala sie usmiechac. Pomachal do niej reka, zegnajac sie. Patrzyla pytajaco. Kiwnal glowa. Nie ruszyla sie z miejsca, wtedy kiwnal glowa jeszcze raz – rozkazujaco.

Powoli odwrocila sie i skierowala ku wyjsciu.

* * *

Otworzyl oczy i dlugo nie mogl zorientowac sie, gdzie sie znajduje. Chyba restauracja, podpowiadal zdrowy rozsadek. McDonald obok Domu Slubow. Jakich slubow? Slubow. Krabow. Na sasiednim stole stala plastikowa figurka smiesznego, szczerzacego zeby, smoka. Jak nazywa sie ten material? Plastik...

– Pan juz wychodzi? – spytala kobieta z taca w rekach. Na tacy zebrane byly pstrokate, papierowe pudelka. Wokol kobiety harcowal chlopiec, majacy gdzies z osiem lat, z granatowa pileczka na druciku.

– Tak – powiedzial, sluchajac glosu zdrowego rozsadku. – Juz wychodze.

Wstal, niedbale wzial ze stolu dokladnie taka sama tace, jaka miala kobieta (z pudelek pozostaly tylko kolorowe papierki, pusty kubeczek lezal przewrocony) i wsunal ja w szczeline zelaznej maszyny, podobnej do ogromnej skrzynki pocztowej. We wnetrznosciach maszyny glucho grzmotnelo. Odwrocil sie, szukajac wyjscia. Wszyscy przezuwali, pociagali ze slomek, przy czym polowa z odwiedzajacych to byly dzieci. Kolorowe pileczki na drucikach blyskaly w jego strone, jakby przezroczyste, smocze oczy. Zdenerwowal sie. Zdrowy rozsadek podpowiadal mu, ze powinien wyjsc wlasnie tamtedy, przez szklane drzwi, ze nie grozi mu zadne niebezpieczenstwo. Po prostu wszedl do restauracji, zeby cos zjesc, juz sie najadl i teraz musi isc dalej...

Dokad – dalej?

Do kantora, podpowiadal zdrowy rozsadek. Do biura.

Wyszedl pod szare niebo, zlapal policzkiem kilka kropli chlodnego, wiosennego deszczu, dzisiaj szosty marca, mowil zdrowy rozsadek. Pojutrze – Miedzynarodowy Dzien Kobiet...

– Jaki dzien?!

– Ja... – powiedzial szeptem. – Powinienem byl uprowadzic... tych dwoje... uprowadzic... doprowadzic. Ale nie uchronilem?!

Dzieci, z halasem zjezdzajace ze stromej gorki, zerkaly na niego przelotnie, bez zainteresowania. Wlozyl rece w kieszenie kurtki i skrecil w lewo, w strone przemieszczajacego sie szeroka droga strumienia... „samochodow”, podpowiedzial zdrowy rozsadek. Szedl w kierunku mostu, przerzuconego nie przez rzeke, ale przez droge – zeby jedne samochody mogly rozminac sie z drugimi w powietrzu...

Deszcz padal coraz mocniej. Zdrowy rozsadek nalegal, zeby wyjal z torby zlozony na trzy czesci parasol, ale nie spieszylo mu sie sluchac zdrowego rozsadku. Przystrajaly go chlodne krople, sciekajace mu z glowy, ze skroni, z karku.

– Promocja – powiedziala starsza kobieta, handlujaca pierozkami. – W zwiazku z Dniem Kobiet – znaczne obnizki. Moze chce pan kupic jakis prezent?

Odmawiajac, pokiwal glowa.

Schodzil z mostu. Ostroznie przecial najpierw jedna ulice, potem druga. Przed wejsciem do sklepu, niedaleko Placu Zwyciestwa, podeszla do niego, poprawiajac slabo naciagniety kaptur, usmiechnieta dziewczyna:

– Moge zajac panu chwilke? Nie chcialby pan porozmawiac o Pismie Swietym?

– Wlasnie teraz? – powoli spytal Wlad i dziewczyna wycofala sie pod jego spojrzeniem. Sekunde pozniej uslyszal, jak zwraca sie do nastepnego przechodnia: „Moge zajac panu chwilke? Nie chcialby pan porozmawiac o Pismie Swietym?”

– Wolnosc – powiedzial policjant w mundurze, z gumowa palka przy boku – to zawsze samotnosc. Im pelniejsza wolnosc – tym wieksza samotnosc.

– Co? – zdziwil sie Wlad.

– Mowie, ze kazde przywiazanie to pierwszy krok do niewoli – z ochota wyjasnil policjant, opuszczajac swoj posterunek kolo straganu i podchodzac blizej.

– Czyzby? – niezdecydowanie zapytal.

– Tak-tak – dla pewnosci policjant dotknal kajdankow, wiszacych u niego przy boku razem z palka. – Wlasnie tak. Nawet jesli jest to przywiazanie do domowych pantofli. Albo do jednej marki papierosow. Czy do kraju. Zwlaszcza do kraju.

– Nie pale – powiedzial. – I nie mam domowych pantofli.

– To znaczy, ze jest pan samotny – powiedzial policjant. – Zazdroszcze panu.

– Chyba spoznie sie do pracy – powiedzial.

– Nie zatrzymuje pana – z powaga powiedzial policjant. – Moze pan isc.

I poszedl dalej. Zdrowy rozsadek, wydawalo sie, wstrzasniety byl spotkaniem z wlascicielem palki i teraz milczal, nie niepokojac podpowiedziami.

Wlad wszedl na prog z trzech betonowych stopni i, nawykowo pochylajac sie, wkroczyl do ciasnego, czysciutkiego biura. Wzdluz sciany znajdowaly sie oszklone witryny z wystawionymi na pokaz telefonami komorkowymi. Dobrze ubrana, dlugonoga dziewczyna, uwaznie studiowala modele i ceny. Przy biurku siedzial elegancki, mlody mezczyzna, a najbardziej widocznym detalem jego wygladu zewnetrznego byl zolto-pomaranczowy krawat, zawiazany wokol wielkiej, muskularnej szyi.

– Znowu sie spozniles – powiedzial mezczyzna z niechecia.

– Szef juz od pietnastu minut...

– TROLLU! Pomoz! TROLLU!

Odwrocil sie.

Dziewczyna, jeszcze chwile wczesniej ogladajaca telefony, teraz krzyczala, wciskajac sie plecami w witryne. Twarz miala biala, jak koszula eleganckiego mezczyzny, a usta otworzyly sie tak szeroko, ze bylo widac malenki, trzesacy sie w gardle jezyczek:

– Aaa! Trollu! Trollu! TROLLU!

I w szybie witryny za jej plecami Gran-Grem zobaczyl wlasne odbicie.

15. Katastrofa

Вы читаете Dolina Sumienia
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×