Wiadryk drgnal:

– I odpowiecie... Dlatego, ze wszystko, co robicie ze mna, jest niezgodne z prawem! To... was beda sadzic, nie mnie!

W kieszeni Bogorada zapiszczal telefon.

– Tak?

Na zewnatrz, za wielkimi oknami, szumial wiatr. Nizej mrugala, przykryta galeziami, biala zamglona latarnia. Pachnialo, zdaje sie, oliwa – i jeszcze czyms specyficznym. Wlad nigdy nie bywal w pracowniach malarzy, ale ten zapach byl mu dziwnie znajomy.

– Tak – znowu spytal Bogorad. – Aha... Aha. No, oczywiscie. Dziekuje, Soniu...

Promien latarki podniosl sie wyzej. Bialym palcem dotknal twarzy Wiadryka:

– To chyba wszystko, Frol. Przychodzi ci cos na mysl... Masz jakis pomysl.

– To brednie – szybko powiedzial Wiadryk. – Brednie.

Bogorad odwrocil sie do Wlada:

– Ostatnie prace Wiadryka wzrosly na wartosci do niewyobrazalnych rozmiarow. I dalej rosna... Dwa portreciki, ktore podarowal swoim znajomym, sprzedane zostaly na aukcji za dwadziescia tysiecy kazdy. A to – Bogorad podniosl reke, ogarniajac otaczajaca ich, ciemna przestrzen, sa jakies kopalnie zlota... Tak?

Frol sprobowal wyskoczyc ze swietlnej plamy, ale Bogorad dopedzil go promieniem latarki:

– Stoj... Stoj i nie ruszaj sie.

– Brednie – nudno powtorzyl Wiadryk.

Za jego plecami – Wlad drgnal – pojawila sie jakas twarz. Grube pociagniecia pedzla migotaly w bialym, glupim swietle latarki. Plotno przedstawialo szczuplego, mlodego czlowieka z malenka, ostro zakonczona, brodka.

– Kto to? – mimowolnie zapytal Wlad.

Wiadryk odwrocil sie calym cialem. Zakryl oczy przed oslepiajacym swiatlem:

– To ja... ale to nie wasza sprawa. To moj portret, nie widzicie? Moj portret tez nie nalezy do mnie, zgodnie z prawem?

W twarzy mlodego brodkarza bylo cos – nieuchwytnego – zupelnie niepodobnego do Frola Wiadryka o pulchnej, kwadratowej twarzy. Ten mlody mezczyzna moglby byc, na przyklad, jego siostrzencem.

– Nie dziwie sie – cicho powiedzial Wlad. – Nie dziwie sie, ze nie poznala...

– Nie poznala?!

Wiadryk dal nura pod promien latarki. Cos runelo na ziemie. Ciemna postac uskoczyla w bok. Zachwial sie promien. Upadla na podloge latarka. Wiadryk uwolnil sie od Bogorada, probujacego go zlapac i puscil sie w dol po schodach. Po chwili dalo sie slyszec jego rozpaczliwy krzyk i krotkie, niezrozumiale repliki jakichs meskich glosow.

– Kto tam jest? – szybko spytal Wlad.

– Policja – objasnil Bogorad, podnoszac latarke. – Nie ujdzie mu to na sucho. Moze pan spac spokojnie, panie Palacz... Zyciu pani Angeli Stach nic nie zagraza.

Wladowi wydawalo sie, ze wyczul ironie w jego glosie. Chcial odpowiedziec, podziekowac. Po drugie, prosic o przebaczenie za to, ze wygadywal takie glupie rzeczy. A po trzecie, wytlumaczyc sie. Wyjasnic, ze Angela... Ze ona...

Ale nie zdazyl.

Promien latarki dotarl do ciemnego plotna. Z plotna – z ciemnosci – patrzyla na nich zuchwala, wesola, zywa i silna kobieta. Wlad poznal ja od razu – chociaz byla o dziesiec lat mlodsza i odmieniona przez autorskie spojrzenie Sonika... Samsona Wiadryka, ktory kazde pociagniecie pedzla wykonywal w natchnieniu. Swiatlo, cien, ruch, oddech, zycie...

– No i co, calkiem niezle – powiedzial Bogorad za jego plecami. – Niezla robota, prawda?

Wlad nie odpowiedzial.

W dusznej pracowni przypomnial mu sie zapach lata i pomaranczy.

CZESC PIATA

16. Razem

Flesze licznych aparatow fotograficznych rozdrobnily ten wieczor na wiele kadrow. Nikt nie mial ani chwili dla siebie – wszyscy pozowali, nieprzymuszenie i z przyjemnoscia. Kobiety w wieczorowych sukniach. Zapachy drogich perfum, petlami klebiace sie w powietrzu. Brylanty na wysokich, upudrowanych szyjach, zupelna czern smokingow i obcislych marynarek, jaskrawe krawaty, staromodne, aksamitne muszki pod nakrochmalonymi, ostrymi kolnierzami, biale zeby, odbijajace swiatlo luster, setki blyszczacych oczu – wszystko to przebiegalo przed oczami Wlada, nie jak zwykla tasma filmowa, ale stop-klatkami, zastyglymi obrazkami, wychwyconymi z zycia przy pomocy bezlitosnych, bialych fleszy.

On byl zmeczony. Angela ani troche. W bordowej, wieczorowej sukni, odslaniajacej szyje i ramiona, czula sie tak lekko i naturalnie, jak we wlasnej skorze. Wlad widzial, jakimi spojrzeniami odprowadzaja ja mezczyzni i jakimi – kobiety. Nie, Angeli nie mozna bylo nie zauwazyc.

Przed rozpoczeciem filmu grupa fotoreporterow weszla na scene. Wlad nagle oslepl od blyskow fleszy i nie widzial nic, oprocz wzorow naczyn krwionosnych na wewnetrznej stronie wlasnych powiek. Klanial sie przed grzmiaca oklaskami pustka. Potem delikatnie zostal popchniety do mikrofonu, ktory przypominal, obciagnieta siatkowana rekawiczka, bokserska piesc. Wlad usmiechnal sie, nadal nic nie widzac i powiedzial gdzies prosto przed siebie, ze cieszy sie z dzisiejszej premiery, bedzie szczesliwy, jesli ekranowa wersja Gran-Grema zostanie dobrze przyjeta i jeszcze cos w tym rodzaju, przyjemnego, zyczliwego i o niczym.

Wchodzac do sali, Wlad nie od razu znalazl swoje miejsce. Po ataku fleszy na jego oczy, zwykle oswietlenie zrobilo sie czarne jak noc polarna. Angela w koncu zlapala go doslownie za reke. Wlad usiadl obok. Wszystkie swiatla na sali pogasly i w tej ciemnosci pojawil sie – jak piekna kobieta, z jedwabnym szelestem – ekran.

– Czego ty sie boisz? – spytala Angela, zblizajac usta do samego ucha Wlada. – Uspokoj sie...

Wlad siedzial, sciskajac ze wszystkich sil porecze fotela, czujac sie jak kosmonauta podczas probnego lotu.

Zaczal sie film.

Pojawily sie pejzaze, gory we mgle, spowite dymem lasy. Nieruchomo stojace wielkie postaci przed ogromnymi ogniskami barbarzyncow, glebokie, charakterystyczne twarze, z wypisanymi na nich surowymi biografiami, historia malego polkrwi-trolla, podrzuconego do miasta-jaskini...

Wlad bylby wdzieczny, gdyby pokazali mu ten film – po raz pierwszy w calosci – nie w tej sali. Z dala od tlumu w smokingach i wieczorowych strojach. Po prostu zostawiliby go razem z jakims dzieckiem, podrzutkiem, podobnym – i nie podobnym zarazem do wyobrazenia Wlada o tym, jak nalezy krecic Gran-Grema. Na sali nie czul sie najlepiej. Wydawalo mu sie, ze przyjmuje zaklady na gieldzie, ze cala sala patrzy mu w kolnierz.

W jakims momencie nawet sie odwrocil. Na wszystkie twarze padal blask ekranu, we wszystkich oczach odbijal sie poltroll i tylko najblizsi sasiedzi, siedzacy tuz za Wlada plecami, dziwnie na niego popatrzyli, nie rozumiejac, dlaczego to pan scenarzysta obraca glowe w srodku filmu.

– A ty co? – spytala Angela, laskoczac ucho Wlada cieplym, delikatnym oddechem.

Nie odpowiedzial.

Po koncowych napisach zaczely sie oklaski. Wlad pamietal, jak szli z Angela szerokim korytarzem, wsrod klaskajacych, usmiechajacych sie, zadowolonych z zycia ludzi i od czasu do czasu czyjas reka dotykala jego lokcia, jakby w gescie przyjazni, ale w istocie pragnaca chwycic, oderwac kawalek gestej, klebiacej sie aury powszechnej uwagi, ktora bez watpienia nazywa sie „slawa”. W kazdym badz razie, wielu ludzi wlasnie tak ja widzi – morze zainteresowanych, zachwyconych, chciwych spojrzen, dotkniecia, flesze, usmiechy...

Faldy na miekkich dywanach. Wlad potknal sie – blysnely flesze. Jutro wszystkie najwazniejsze gazety rozpoczna wojne na recenzje, polowa z nich bedzie rozowa, polowa zolta. Gdzieniegdzie zobaczy siebie na zdjeciu – prostego, jak patyk, stojacego na scenie, oslepionego aparatami albo w niezgrabnej pozycji, potykajacego sie, w zaleznosci od tresci recenzji.

Ich droga z Angela prowadzila teraz do sali przyjec – gdzie juz klebili sie dziennikarze, gdzie za kilka minut mial byc wzniesiony pierwszy toast. Wlad nie lubil bankietow, wiedzial, ze po drugim kieliszku wycofa sie i juz wczesniej uprzedzil o tym organizatorow – ale pewnie mimo wszystko beda go prosili, zeby zostal, zaczna robic miny, udajac wielce pokrzywdzonych, mowic cos o przyjazni, podsuwac mikrofon pod usta, wypytywac, przezuwac, popijac, wypytywac, zachwycac sie, wymyslac, syczec, przezuwac, wypytywac...

Angela – oto, kto czuje sie jak ryba w wodzie. Oto, kto lubi uwage skierowana na sobie, kto gadalby z dziennikarzami do samego rana – tym niemniej wycofa sie juz po drugim toascie, pokornie idac w slad za Wladem. Ale poki co – poki ma czas, smieje sie, pije, kiwa glowa w odpowiedzi na pozdrowienia...

– Myslisz, ze podoba mi sie to wszystko? – spytala Angela, jakby czytajac w jego myslach.

– Tak wlasnie mysle – odparl Wlad uczciwie.

Angela usmiechnela sie.

– Oni sa zachwyceni – wybakala Angela w zadumie. – Wziales. Ich. W obroty.

– Nie mam zadnego zdania na temat tego filmu – odezwal sie Wlad.

– Nie o to chodzi – powiedziala Angela. – Film, ksiazka... czy jeszcze cos. Zmusiles ich do tego, zeby cie dzisiaj pokochali. Zmusiles do mowienia o tobie. Rozkochales ich. Bez udzialu... slynnego mechanizmu. Naleza teraz do ciebie. A przeciez wcale ich nie przywiazales.

– Nie chcialem, zeby nalezeli do mnie – powiedzial Wlad.

– Chciales – odparla Angela. – Chciales. Moze akurat nie ci – ale w ogole... Chciales, zeby cie rozumieli. Zeby wszyscy na swiecie cie rozumieli. I pamietali, kiedy juz ciebie nie bedzie.

Usmiechniety kelner pojawil sie nie wiedziec skad i wyciagnal do Wlada tace z ustawionymi na niej, napelnionymi kieliszkami. Kieliszki, kiedy bralo sie je od dolu, przypominaly noworoczna girlande biegajacych ognikow.

Wlad wzial jeden z nich, popatrzyl przez swiatlo. Cieple, zolciejace akwarium, wypelnione mieniacymi sie rybkami. Euforia.

– Nie istniejemy – powiedziala Angela. – W tym wlasnie bieda, ze my, tak naprawde, nie istniejemy. Nikt z nas. Niby sobie zyjemy, czegos pragniemy... Ale kazdy wie, ze tak naprawde, nie istnieje. Sonik... to znaczy Samson... rozumial to az za dobrze. Czlowiek moze istniec tylko wowczas, gdy polowa ludzkosci pamieta go przez sto lat po jego smierci. Nienawidzi, na przyklad. Albo czyta jego nazwisko na kasetach i plytach. Albo na grzbietach ksiazek. Samych ksiazek mozna wtedy nie czytac. Wystarcza grzbiety... ale musi ich byc duzo.

Вы читаете Dolina Sumienia
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×