- Znaczy... wyszla pani za maz za Slawika? I do tej pory nie macie...

Lidka ostrym ruchem uniosla podbrodek.

- Nie uwazam, zeby te sprawe nalezalo omawiac akurat tu i teraz...

- To dobrze - niespodziewanie zakonkludowal Kostia, nie odrywajac spojrzenia od jej twarzy. - Jest pani wolna, zachowala pani swobode ruchu, zadnych obciazen czy zobowiazan. A tak, przy okazji, czy to pani pracowala z archiwami Zarudnego?

- Owszem... I co z tego? - zapytala Lida nieco lagodniejszym tonem.

Szary Kostia kiwnal glowa:

- Tak... rozumiem. Masz racje, Nikolaju. Osoba mloda, stanowcza... w pewnym stopniu zainteresowana osobiscie. Przyszly specjalista. I kontynuacja dziela... Pieknie.

Lidka milczala.

- Lida... - odezwal sie lagodnie Nikolaj Iwanowicz. - Mam nadzieje, ze zrozumialas, iz Konstantin Ignatiewicz ustala sklad ekspedycji...

Przez pewien czas stala, patrzac tepo na pomaranczowe teczki.

A potem nagle sie usmiechnela - tak radosnie i szeroko, ze mozna by przysiac, iz jej uszy zetknely sie z tylu glowy.

* * *

Poklocili sie w przeddzien wyjazdu. Lidka byla podniecona, Klaudia Wasiliewna wygladala na smutna i wczesnie sie polozyla. Ledwo za matka zamknely sie drzwi, Slawek przysiadl sie na tapczanie do Lidki i powiedzial, patrzac gdzies w bok:

- Lid... nie jest dobrze. Jutro jedziesz... Posluchaj, jestes moja zona czy nie?!

Lidka miala glowe zajeta innymi sprawami i dlatego nie od razu zrozumiala, do czego Slawek pije. A potem ogarnelo ja szczerze zdumienie:

- A tobie co? Nie wystarcza ci dziewczeta z Parku Kwietniowego?

Odsunal sie nagle i popatrzyl, jakby go smagnela pejczem. Uznala za konieczne podjac probe usprawiedliwienia:

- No przeciez. Slaw... umowilismy sie, pamietasz? Dzentelmenska umowa.

Podniosl sie i wyszedl.

Nie wiadomo, jakby sie ta sprawa zakonczyla, gdyby wszystko potoczylo sie codziennym torem. Ale rankiem mieli oboje wyjechac, a Slawek byl wewnetrznie znacznie bardziej zdyscyplinowany i sklonny do kompromisow niz - na przyklad - Lidka. Dlatego tez malzonkowie rankiem pozegnali domownikow i krewnych, jakby nic sie nie stalo i wsiedli do autobusu - Lidka przy oknie, a Slawek tez przy oknie, tylko ze za nia. Pola, pasma lasow, rzeczki i od czasu do czasu niewysokie, splaszczone wzgorza.

Na miejsce dotarli po uplywie doby.

Byla mgla. Na punkcie kontrolnym wszystkich wyproszono z autobusu i dlugo trzymano na wietrze, sprawdzajac przepustki i porownujac fotografie z twarzami ludzi, a potem poddajac ogledzinom aparature i pojazdy. Zolnierze byli rowiesnikami Lidki, wszyscy smagli, czarnoocy, oficerowie starsi o pokolenie. Pomiedzy oficerami byl jeden rudzielec, ktory wbrew oczekiwaniom mowil z silnym akcentem.

- Zarudny? - zapytal Slawka. - Krewny?

- Syn - odpowiedzial Slawek, ale najwyrazniej bezsenna noc i kiepski nastroj stlumily dume, z jaka zwykle sie do tego przyznawal.

- O-o-o - stwierdzil oficer z szacunkiem.

Slawek obojetnie kiwnal glowa.

- Zarudna? - zapytal z kolei rudy Lidke. - Corka?

- Synowa - odpowiedziala Lidka, drzac z zimna i wilgoci.

- Synowa? - oficer nie zrozumial i spojrzal pytajaco na Slawka.

- Zona - oznajmil Slawek z krzywym usmiechem na ustach.

Oficer i tak niczego nie zrozumial.

* * *

Osiedle nosilo nazwe Rassmort. Kiedys mieszkalo tu prawie dwa tysiace ludzi, zajmujacych sie glownie rybactwem, a turysci, ktorzy latem pokrywali brzeg niczym barwny dywan, w Rassmorcie jakos sie nie zatrzymywali. Zdarzaly sie tu braki w dostawach wody i energii elektrycznej, nie bylo ani jednego przyzwoitego hotelu, na brzegu mizerny kemping, romantyka dla gardzacych wygodami, ktorzy sie nie irytuja, gdy za potrzeba trzeba po prostu chodzic w nabrzezne krzaki.

Podczas apokalipsy w Rassmorcie nie bylo ani jednego turysty. Wszystko zdarzylo sie poza sezonem; dwa tysiace miejscowych uciekalo od brzegu, jak zwykle obawiajac sie najazdu glef, ktorych w tych wodach bylo w istocie sporo. Ludzie nie czekali na rekomendacje OP, tylko powsiadali na rowery i pognali w strone najblizszego wiekszego miasta - tam, gdzie mapa demograficzna pokrywala sie gestymi kropkami oznaczajacymi wieksza gestosc zaludnienia, nalezalo sie spodziewac pojawienia sie Wrot.

W polowie drogi uciekinierzy uslyszeli meldunek OP. Jak sie tego nalezalo spodziewac. Wrota otworzyly sie nieopodal osrodka, do ktorego zmierzali, ale tez w Rassmorcie pojawily sie niewielkie Wrota, ustawione nad samym brzegiem morza.

Uslyszawszy to, Lidka pomyslala z krzywym usmieszkiem, ze Wrota staly juz otworem od pol godziny.

Mieszkancy Rassmortu podzielili sie. Niektorzy kontynuowali ucieczke w obranym wczesniej kierunku, inni zas postanowili wrocic, liczac na to, ze zwiekszaja swoje szanse na spokojna i udana ewakuacje.

Lidka zamknela oczy i wyobrazila sobie ten gigantyczny peleton. Poskrzypywanie starych siodelek, ciezkie sapanie podczas podjazdow, chrzest opon i gwizd wiatru przy zjazdach; wszyscy z pewnoscia jechali w milczeniu, katem oka starajac sie utrzymac w polu widzenia ojca, siostre, zone czy syna...

Nad Rassmortem wisial smiglowiec OP i odpedzal seriami natarczywe glefy. Ludzie tymczasem przemykali uliczkami miasteczka, ktore czesciowo bylo juz zniszczone przez pierwsze podziemne wstrzasy. Kola porzuconych rowerow dlugo jeszcze sie obracaly; ludzie wkraczali we Wrota, a kola sie obracaly, migoczac szprychami.

Pilot helikoptera byl rowiesnikiem Lidki. To byla jego pierwsza apokalipsa; podobno chlopak trzymal sie meznie. Dopilnowawszy wejscia uchodzcow we Wrota, zlozyl meldunek do bazy i otrzymal pozwolenie na powrot...

A potem lacznosc z helikopterem sie urwala. Resztki maszyny znaleziono znacznie pozniej, posrod ruin Rassmortu.

Trzesienie ziemi zniszczylo brzeg na przestrzeni wielu kilometrow, ale Rassmortowi dostalo sie najgorzej. Dwie gigantyczne fale, nadplywajace jedna za druga, zlizaly polowe osiedla swoim jezorem; ziemia popekala jak powierzchnia przypieczonego placka, a w szczeliny runelo morze. Nic dziwnego, ze nad tym pieklem przepadl i smiglowiec - choc bezposrednia przyczyna jego zaglady pozostala tajemnica.

Na powracajacych po apokalipsie mieszkancow czekaly ruiny prawie kompletnie zniszczonego miasteczka - na domiar nieszczescia wrocila polowa.

Komisja OP zjawila sie w kilka tygodni po kataklizmie razem z inspektorami spolecznych ubezpieczen. Rejestracja ocalalych potwierdzila, ze wszyscy ewakuowali sie przez Wrota w wiekszym miescie.

Z tych, ktorzy zawrocili w polowie drogi, nie ostal sie wsrod zywych ani jeden czlowiek. Mimo tego, ze w rejonowej bazie OP zachowala sie informacja, ze okolo osmiuset mieszkancow miasteczka prawie bez strat weszlo do Malych Wrot na brzegu morza!

Ktos z czlonkow komisji wpadl na pomysl, zeby zbadac poszarpany przez trzesienie ziemi brzeg.

Wrota znaleziono niemal od razu. Szczyt kamiennego portalu utrzymywal sie nad powierzchnia wody i dosc latwo mozna go bylo wziac za resztki jakiejs skalnej formacji. Wrota zostaly - oczywiscie opustoszale i bez Zwierciadla. Wrota, ktore wchlonely prawie osmiuset ludzi, nie wypuszczajac zadnego z nich.

Wszyscy przezyli ogromny wstrzas psychiczny. Czlonkowie komisji postapili tak, jak im podyktowala obronna reakcja - ktora kazala wszystko utajnic. Resztki miejscowej ludnosci ewakuowano z Rassmortu pod pozorem „fatalnych zniszczen, uniemozliwiajacych dalsze istnienie ludzkich siedzib w tej okolicy”. Gdzies tam, w odleglosci wielu kilometrow od miejsc rodzinnych, szczesliwcom poprzydzielano nowe mieszkania (w barakach) i wyplacono odszkodowania (w wysokosci zaleznej od dawnej pozycji spolecznej kazdego z osobna). Resztki Rassmortu zamknieto przed zwiedzajacymi i ciekawskimi, na dwoch miejscowych drogach ustawiono kontrolne punkty, a w samym osiedlu od czasu do czasu pojawialy sie patrole, z morza zas strzegl wszystkiego jacht obrony wybrzeza.

Oficjalna wersja byla nastepujaca: Ludzie, ktorzy skierowali sie do Wrot Rassmortu, nie dotarli do nich i zgineli pochlonieci przez trzesienie ziemi. Ich nazwiska wpisano do list poleglych podczas piecdziesiatej trzeciej apokalipsy; straty byly ogromne, ale - „Z kazdym nowym cyklem zaczyna sie nowe zycie...”. I to wszystko.

Lidka stala na miejscu, na ktorym kiedys bylo centrum niezbyt pieknej i bogatej, ale tetniacej zyciem osady. Stala i otulala sie polami wiatrowki; za jej plecami pomrukiwal silnik autobusu. Jakis chlopiec w polowym mundurze pokazywal kierowcy, jak skrecic w zaulek, zeby nie zawadzic bokiem o zwisajacy kawal betonu.

Pozostali czlonkowie grupy stali obok, instynktownie zbiwszy sie w ciasna grupke.

Piotr Olegowicz, oficjalnie kierownik grupy, archeolog. Witalij Aleksiejewicz, prawdziwy kierownik, oper, pracujacy pod przykrywka pracy kandydackiej z biologii kryzysow. Szczuply mezczyzna imieniem Sasza o niewiadomej specjalizacji, ktorego roli Lidka do tej pory nie zdolala odgadnac. Walentyna, zaopatrzeniowiec. Siergiej, technik i kierowca zmiennik. Byl jeszcze kierowca ciezarowki, zdaje sie Walery... ktoz go, jezeli juz o tym mowa zmienial w drodze? I ona ze Slawkiem, laboranci. W drodze Wala wprost jej powiedziala, ze dwoje laborantow to o jednego za duzo i w zwiazku z tym mobilizuje Lidke „do potrzeb technicznych”, znaczy „do kambuza”.

Autobus wreszcie jakos sie przecisnal pomiedzy rumowiskiem a rozwalinami ceglastego muru. Wojskowy z satysfakcja zatarl dlonie, pogrzebal po kieszeniach, wyjal papierosa i podszedl do Slawka po ogien. Slawek bezradnie rozlozyl rece.

- Masz - palaca Wala trzasnela zapalniczka.

Wojskowy zapalil. Byl ni to sierzantem, ni to kapralem - Lidka do tej pory nie nauczyla sie rozrozniania wojskowych stopni.

- Co zamierzacie ogladac? - usmiechnal sie lekko. Pachnial jak kazdy zolnierz, ktory rzadko ma sie okazje wykapac, ale mial sympatyczny usmiech i wesole, lekko kpiace spojrzenie.

- Jak to, co? - zapytala Wala.

Sierzant-kapral przez chwile wodzil w powietrzu papierosem, szukajac odpowiednich slow. - No... badac...

- Morze - odpowiedzial oper, ktory podszedl zupelnie bezglosnie.- Dalfiny.

- A-aa... - sierzant-kapral pokiwal glowa. - Dalfiny... niedobrze. Badac. To dobrze.

* * *

Baze umieszczono na skraju bylego miasteczka, w jedynym budynku, ktory zostal odbudowany - wczesniej znajdowal sie w nim magazyn zywnosciowy. Osiedlac sie wsrod ruin nie probowali z powodow bezpieczenstwa i po czesci kierujac sie przesadami. Tymczasem rozstawili namioty.

Malzonkowie Zarudni przywiezli swoj namiot, turystyczny, wyswiechtany i sterany, ktory niejednej wycieczki bywal swiadkiem. Slawek twierdzil, ze w tym namiociku jego rodzice spedzili razem niejeden sezon; brezentowy domek byl czescia pamieci o Andrieju Igorowiczu - ale mimo wszystko Lidce niezbyt podobala sie mysl o tym, ze kazda noc przyjdzie jej spedzac u boku prawnie poslubionego.

Podczas pierwszej nocy oboje prawie nie zmruzyli oka; Slawek lezal, demonstracyjnie odwrociwszy sie do zony plecami i udawal absolutny brak zainteresowania - choc zdradzal go oddech. A

Вы читаете Armaged-dom
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату