Motor zagral sprawnie, scigacz uniosl dziob i targnal ciazaca mu kotwica. Sasza puscil pistolet i ruszyl ku Lidce - dziewczyna wcale by sie nie zdziwila, gdyby i ja teraz zastrzelil. Ale zamiast tego szczuply oper przestapil przez nia jak przez worek smieci i podskoczywszy do burty, zrobil cos z lina kotwiczna.
Motorowka skoczyla przed siebie tak, ze Sasza omal nie wlecial do wody.
Dalfiny odplywaly w morze, uprowadzajac ze soba rannych towarzyszy. Dwoch, trzech? Lidka nie miala pojecia, ilu postrzelil Sasza.
Patrzyla z tylu na jego opalone plecy, na ktorych wyraznie widac bylo lancuch kregow kregoslupa.
Pistoletu nie odlozyl. Trzymal go w opuszczonej prawej rece.
* * *
D. - jedyne stworzenia wyzszego rzedu, ktore zaadaptowaly sie do apokalips. Zgodnie z fizjologia i anatomia dorosle osobniki nalezaloby zaliczyc do ssakow, ale D. sa - choc moze sie to wydac dziwne - jajorodne. Cykl rozwoju D. dokladnie przypomina cykl rozwojowy owada; raz na dwadziescia lat samice D. skladaja jaja, w przeddzien apokalipsy. Kryzysowe zmiany w otaczajacym srodowisku, a niekiedy ich zwiastuny, powoduja, ze z jaj wykluwaja sie larwy D. - glefy. W najgoretszym okresie kryzysu glefy opuszczaja rodzime srodowisko i wychodza na lad. Larwy D. sa smiertelnym zagrozeniem dla wszystkiego, co zyje. Niezwykle odporne na obrazenia i rany, nieczule na wysokie temperatury, nie potrzebuja sie ukryc i przezywaja apokalipsy na zewnatrz. Do morza wracaja po ustaniu aktywnosci sejsmicznej. Kolejny stopien rozwoju, to poczwarka, wewnatrz ktorej D. przebywa okolo dwoch miesiecy, po czym na swiat wylania sie osobnik dojrzaly.
D. pozostaje jednym z najbardziej tajemniczych mieszkancow naszej planety. Pochodzenie D. i natura jego mechanizmow adaptacyjnych do tej pory nie sa jasne. Brak informacji rodzi najrozmaitsze domysly. I tak D. staly sie prawdziwym skarbem dla pisarzy fantastow, ktorzy w najbardziej nieprawdopodobnych domyslach przypisywali tym stworzeniom to rozum, to pochodzenie z kosmosu, to wreszcie mistyczna wiez z Wrotami... a niekiedy wszystko to naraz.
Wieczorem wyszly na brzeg kraby. Wygladalo to tak, jakby same kamienie zyskaly nagle zdolnosc ruchu, podniosly sie na czloniaste nogi, wywalily na wierzch wypukle, bezmyslne slepia i gromadnie polazly tam, gdzie na brzegu lezal wyrzucony przez fale trup dalfina.
Archeolog Piotr Olegowicz pil czysty medyczny spirytus i plakal. Okazal sie dzis tchorzem, porzucil towarzyszy w wodzie i utopil przydzialowa kamere z cennymi zapisami. Archeolog byl bliski popelnienia samobojstwa, choc nikt nawet nan nie spojrzal z nagana we wzroku, nie mowiac juz o ustnych wymowkach.
Zabojca Sasza byl trzezwy. Siedzac przed hangarem, demonstracyjnie czyscil pistolet. Rozebrana bron, lezaca na pokrytej plamami oliwy ziemi, budzila w Lidce odruch sprzeciwu. W precyzyjnie rozlozonych czesciach bylo cos z anatomicznej patologii; wieczory nad morzem zawsze ja uspokajaly, ale teraz nie mozna bylo sie skryc przed gniewnie krazacymi w oddali mewami, ani przed Sasza z jego pistoletem.
Wrociwszy do sztabu, zajela sie sprawami obojetnymi; sprzatajac w laboratorium, probowala zaprowadzic porzadek w swoich myslach.
Obok, za azurowa scianka, smiala sie Walentyna. Wolala kogos na wieczorne posiedzenie - odpowiadaly jej glosy Siergieja i Walerki. Slawka nie uslyszala.
Potem bezglosnie otworzyly sie drzwi. Odwrocila sie, oczekujac, ze zobaczy meza, ale okazalo sie, ze zamiast niego na progu stoi Witalij. Zolta mysz na jego podkoszulku wyliniala do barwy blado cytrynowej.
- Pisz. - Witalij usiadl bez zaproszenia, wyciagnal przed siebie nogi i polozyl na stoliku przed Lidka kartke papieru, pokrytego linijkami nieczytelnego druku. Podal jej tez dlugopis.
- Co mam pisac? - zapytala Lidka.
- Kronike wydarzen - ponurym glosem stwierdzil Witalij. - Od momentu zanurzenia. Konczac na chwili, w ktorej wyszlismy na pomost.
- I jak mam to zatytulowac: „Zapiski objasniajace”? - spytala Lidka jadowicie.
Witalij podniosl na nia spojrzenie oczu ponurych, jak reflektory karawanu. Pod naporem jego wzroku Lidka kiwnela glowa, usiadla na krzesle i przysunela kartke do siebie.
- Takiego to a takiego, o takiej i takiej godzinie - zaczal jej dyktowac Witalij - wykonujac takie to a takie zadanie, ja, taka a taka, razem z takimi to a takimi czlonkami ekspedycji...
- Wyszlam tam i tam, i zrobilam to i to - wymamrotala przez zeby.
- Pisz - stwierdzil Witalij, bez cienia usmiechu w glosie.
Przez jakis czas w laboratorium panowala cisza. Ciagnelo papierosowym dymem, przy czym papierosy byly, co Lidka stwierdzila nosem, mentolowe. Wala.
Doszla do momentu, w ktorym „wykonujac zadanie przyblizylam sie do obiektu i zatrzymawszy sie w przeswicie przejscia, dotknelam obiema dlonmi...”
Przerwala pisanie i ostroznie odlozyla dlugopis.
- Witaliju Aleksiejewiczu... przeciez to brednie. Za taki meldunek wsadza mnie na zamkniety oddzial w szpitalu psychiatrycznym.
- To nie meldunek ani raport - Witalij lekko zmarszczyl czolo. - To... mniejsza, niczym sie nie przejmuj. Po prostu opisz wszystko, dokladnie i ze szczegolami.
Lidka opuscila glowe.
Wspominanie tego, co zdarzylo sie we Wrotach, nie nalezalo do przyjemnosci. I nielatwo bylo uporzadkowac wspomnienia, by przeniesc je na papier.
- Musze cos pokreslic - stwierdzila, jakby sie usprawiedliwiajac.
- Wybacza ci to - stwierdzil Witalij rzeczowo. - Pisz. Kilka nastepnych minut minelo w milczeniu. „Potem stracilam orientacje... pogubilam sie.”
Ponownie odlozyla dlugopis.
- No, a o dalfinach... tez trzeba napisac?
- Trzeba - stwierdzil surowo Witalij. - Wszystko. Kto gdzie plynal i kto w co strzelal...
Lidce wydalo sie, ze na ustach Witalija pojawil sie nikly usmieszek. Nie wiadomo, czy Sasze przedstawia do nagrody, czy za te strzaly wsadza go do paki. Ale Witalij wie na ten temat cos, o czym Lidka nie ma pojecia.
Westchnela. Na kartce nie bylo juz wiele miejsca, wiec kolejne wiersze musiala pisac coraz drobniejszym pismem.
- Podpisz sie z data.
Wziawszy z jej rak ciasno zapisana kartke, Witalij przez chwile wodzil po niej wzrokiem. Zadowolony z siebie i z niej, wstal i ruszyl ku wyjsciu, nawet sie nie pozegnawszy.
- Wiec to nie bzdury? - zapytala Lidka, patrzac na jego plecy.
- Twoim zadaniem - rzucil Witalij juz z korytarza - jest wszystko dokladnie opisac. A ocena i klasyfikacja, to juz nie twoja sprawa. Ale mozesz uwazac, ze jestem z ciebie zadowolony.
- A ja gwizdze na panskie zadowolenie - stwierdzila juz w pustke.
Przez pewien czas siedziala, patrzac tepo w pokryty zaciekami sufit. Potem pod oknem zaplakalo dziecko.
Halucynacja, pomyslala Lidka, oblewajac sie potem. Teraz juz na jawie...
I z calej sily walnela piescia w stol. Laboratoryjne szklo w stojakach jeknelo zalosnie; a dzieciak rozdarl sie z nowa sila, przy czym nie bylo to dzieciece bezmyslne gaworzenie, ale solidny basowy wrzask przynajmniej rocznego berbecia.
Lidka podeszla do okna, pchnela zapylona rame i wpuscila do izby cieple, wieczorne powietrze.
Z technikiem Siergiejem rozmawial przyjaznie jakis oficer w polowym mundurze. W pewnej odleglosci stal wojskowy gazik, a gruba kobieta kolysala na poly golego, urazonego czyms dzieciaka. Kobieta miala na sobie obcisla dzinsowa suknie, z ktorej przy odrobinie staran daloby sie uszyc spodnie dla wszystkich czlonkow ekspedycji.
Dzieciak jakos sie uspokoil - przed chwila darl sie gniewnie, a teraz smial sie i radosnie kiwal glowka. Matka opuscila go na ziemie, on zas ruszyl dziarsko przed siebie chwiejnymi kroczkami, depczac piasek rozowymi pietusiami.
Lidka zamknela okno, az jeknely zakurzone szyby.
* * *
Dopiero teraz pomyslala o tym, ze wszyscy osobnicy sa bardzo mlodzi. Jeszcze niedawno lezeli spowici w swoje „larwalne” pokrywy, gdzies gleboko na dnie, gdzie nie dotrze zaden czlowiek. A potem urodzili sie po raz trzeci, rowiesnicy i czlonkowie jednego pokolenia, pozbawieni zyciowego doswiadczenia i wiedzy innej poza ta, ktora zawieraja instynkty.
A gdyby ludzkosc umiala to samo? Gdyby wszyscy dorosli gineli podczas apokalipsy, a przezywaliby jedynie jeszcze nieurodzeni - jak larwy? Poczynania takich dzieci bylyby z pewnoscia straszne. Niczym zwierzeta, caly dany im okres walczyliby o przezycie. Przez cale dwadziescia lat - do kolejnej apokalipsy. Uwienczeniem ich wysilkow bylyby nowe inkubatory. Potomstwo, ktoremu nie dane byloby zobaczyc swoich rodzicow.
A gdyby jednak?!
Lidka zagryzla wargi.
Ze swojego miejsca na sciezce widziala tylko obwisly juz czarny bok. I niespieszno jej bylo podchodzic blizej, wiedziala, ze kraby robia swoje, a mewy wyzeraja dalfinie oczy, tak niedawno jeszcze patrzace na nia ze szczerym zdziwieniem. Nie wiedziala, skad bierze te niemal pewnosc, ale czula, ze tam, na kamieniach, lezy wlasnie
A moze to byla
Wrota. Dalfiny. Wrota. Glefy. Przerazajace ludzi wszystkozerne stwory, ktore mozna zatrzymac tylko huraganowym ogniem z broni maszynowej wielkiego kalibru. A jezeli pod reka nie ma cekaemu? „Glefy rozprawiaja sie z mieszkancami wioski. Plotno, olej. Nie pokazywac niepelnoletnim”.
A jezeli one juz wtedy byly rozumne? A co, jezeli byly po prostu nigdy nie majacymi rodzicow dziecmi, ktore przyszly popatrzec sobie na obcych? Wielkimi, silnymi, niemadrymi i zbitymi w gromade dziecmi!
Stwierdzila, ze powoli cofa sie po sciezce. A mewy, ktore sploszyla, szybko wracaja do darmowego posilku. A przed hangarem jak przedtem na skladanym stoleczku siedzi Sasza, trzymajacy na kolanach niedawno wyczyszczony pistolet.
Zatrzymala sie piec metrow od niego.
Nie wiadomo dlaczego, morderce ciagnie na miejsce przestepstwa, a motyle do ognia. Powinna przejsc, nie zatrzymujac sie, nie patrzac w jego strone i wrocic do martwego osiedla, do sztabu. Zamiast tego przystanela i sprobowala wsunac rece do kieszeni - ta poza zawsze dodawala jej pewnosci siebie. Zapomniala, ze ma na sobie bedace kiedys dzinsami szorty, w ktorych po kieszeniach zostaly tylko mizerne zaszywki.
W pewnej odleglosci lazily po piasku mewy. Lidka nagle zrozumiala, ze az do zgrzytu zaciska zeby i zaraz mu powie, zeby... Zaraz mu powie...
Sasza podniosl glowe. Bez zadnego wyrazu twarzy spojrzal na Lidke, potem na pistolet. I znow popatrzyl na Lidke.
- Wybacz - powiedzial bezbarwnym glosem. - W sztabie... mowilem, co mi slina na jezyk przyniosla. Ze zlosci. Nie trzeba tak bylo. Wiec... wybacz mi.
Gdyby podniosl pistolet i strzelil jej w czolo, zdziwilaby sie znacznie mniej.
* * *
Poranny wyjazd na obiekt skonczyl sie po niecalej godzinie. Lidka byla w laboratorium, gdy od brzegu nadlecial podniecony do granic mozliwosci Slawek; po chwili oboje gnali po sciezce w dol - Lidka przyciskala do brzucha apteczke, ktora wedle wszelkich zasad bezpieczenstwa powinna sie znajdowac na motorowce, ale ze wzgledu na upal zostawiono ja gdzie indziej.
Na cale szczescie obeszlo sie bez apteczki.