Przy ognisku lezal pusty kanister po winie. Kiedy oni zdazyli to wszystko wytrabic?

Walery zachwial sie i szerzej rozstawil nogi. Lufa automatu opisala polokrag. Lidka instynktownie dala nura i juz pod woda uslyszala ciche - ta-ta-ta.

Blady Siergiej wciaz siedzial, obejmujac blada Wale.

Zolnierzyki przez caly czas trzymali puszki.

Ale Walery lezal na plecach. Automat trzymal zas Sasza, ktorego stopa gniotla szyje Walerego.

- Cicho - syknal Sasza szeptem, ale tak, ze i Lidka go uslyszala. - Cicho!

Nikt nie wydal jednego dzwieku. Sasza, nie puszczajac spod stopy szyi Walerego, odwrocil sie do oficera i powiedzial cos przez zeby w jezyku, z ktorego Lidka zrozumiala tylko pojedyncze slowa. Oficer sluchal przez chwile, a jego twarz najpierw zrobila sie biala, jak u Wali, potem purpurowa, a w polmroku wydala sie ceglasta. Oficer tez byl z pokolenia Lidki, choc nie miala pojecia o jego stopniu.

Potem zabrzeczaly puste puszki. Zolnierze wstali i wzieli swoje automaty, przy czym niewiele braklo, zeby ten, co odbieral bron z rak Saszy, zemdlal z przejecia. Cala trojka klusem znikla w mroku, skad natychmiast rozlegly sie gniewne krzyki oficera i odglosy mordobicia.

- Ale pasztet - stwierdzil kierowca Pasza.

Pozostali milczeli.

Milczal Siergiej, ktory zdazyl juz cofnac reke z bioder Wali. Milczala Wala, zagryzajac spuchniete lekko wargi. Milczal kierowca Pasza, systematycznie zbierajacy poprzewracane szklane lampki. Milczal Slawek - Boze, oby nic mu sie nie stalo! I oper Sasza, wokol ktorego zawsze cos sie dzialo.

Wreszcie ruszyl sie Walery, przyduszony stopa Saszy.

- ...usz...czaj!

Sasza cofnal noge i pozwolil mu wstac. Gdy Walery sie podniosl, wszyscy zobaczyli, ze ma wargi pokryte krwia z rozbitego o kamienie nosa.

Sasza zlapal Walerego za koszule. Poprowadzil wokol ogniska ku morzu i tu precyzyjnym, oszczednym ruchem strzelil go pod mostek. Walery steknal i zwalil sie do wody; Sasza podniosl wzrok i zobaczyl wysunieta z wody twarz Lidki.

- Wylaz.

- Jestem naga - szepnela ledwo slyszalnie.

- Wyjdz i ubierz sie.

Na poly plynac, na poly podskakujac w wodzie, Lidka dotarla do miejsca, gdzie zostawila ubranie. Wylazlszy na czworakach na brzeg, dlugo szukala szortow. W wodzie szamotal sie Walery, wydajac roznorodne dzwieki, jeki i przeklenstwa.

- Ale pasztet - powtorzyl kierowca Pasza. - Ale widok... pewnie mu ktos pieprzu sypnal.

- Co teraz? - ochryplym glosem zapytal Siergiej.

- Teraz oczysc sobie portki - niespodziewanie wrogo odezwala sie Wala. - Tez mi... mezczyzni. Jeden kretyn zlapal pukawke i wszyscy naraz sie posrali.

- Spojrz na siebie - odcial sie Siergiej.

- Cisza - rozkazal Sasza. - Jeden wypil za wiele. Dluuugo teraz bedzie szukal pracy, juz moja w tym glowa. A jak ktos otworzy gebe i chlapnie cos z glupoty albo po pijaku, tez bedzie szukal roboty. Dlugo. Zrozumiano?

Wszyscy milczeli. Pasza dorzucil do ogniska trawe i chrust. Walery sie uspokoil i wyczolgal na brzeg, usiadl zwrocony twarza do morza i objal glowe rekoma.

Potem wstala Wala - wyzywajaco zuchwala, oblana jaskrawym blaskiem ogniska. Jakby przezyty niedawno strach przerodzil sie nagle w podniecenie. Nie na prozno drapieznie polyskiwaly jej lekko zmruzone, drapiezne, wilgotne oczy.

- Czy moglby mi ktos pomoc odtaszczyc te skrzynie na miejsce? Slaw, ty chyba jestes mniej podchmielony od innych?

I usmiechnela sie. Lidka zobaczyla jej usmiech, poniewaz akurat zdazyla sie w tym czasie ubrac i szla ku ognisku, ogrzac sie.

Zapadla chwila ciszy. Ognisko plonelo wysoko i rowno. Na policzkach Siergieja drgaly miesnie. Pasza usmiechnal sie z aprobata. Nawet Sasza sie odwrocil i zmierzyl Slawka taksujacym spojrzeniem.

Zatrzeszczala plonaca trawa. To, co bylo wodorostami i zylo w glebinie, w krolestwie ciszy i ryb, potem zostalo wyrzucone na brzeg i wyschlo w palacych promieniach slonca, teraz znikalo w ogniu, nie zostawiajac po sobie nawet popiolu. Lidka gleboko westchnela.

- Nie - odezwal sie Slawek, patrzac w bok.

Ognisko zaczelo przygasac. Morska trawa plonie krotko. Wala usmiechnela sie ponownie, ale zupelnie innym usmiechem.

- Popatrzcie, co robi z ludzmi trwala spermotoksykoza...

Slawek poderwal sie z miejsca - i na chwilke upodobnil sie do Saszy. Szybko i bezlitosnie, zaciskajac piesci, zatrzymal sie przed Wala, ktora usmiechnela sie po raz trzeci - tak, ze Lidce zwarlo szczeki z wscieklosci.

- Co, Slaw? Chciales cos powiedziec?

Pomiedzy nich wcisnal sie Siergiej, ktoremu zachcialo sie odegrac role golabka pokoju:

- Slaw, nie mozna tak do kobiety... Ona nie jest winna. Powiedz swojej laborantce, zeby sie nie wypindrzala, a dala ci jak nale...

Lidka nie miala pojecia, czy Slawek kiedykolwiek w zyciu sie bil. Pamietala, ze w liceum nigdy nikomu sie nie stawial; a teraz Siergiej odlecial dwa kroki w tyl i niewiele brakowalo, a runalby w piach. Wsciekly, zlapal sie za szczeke:

- Ach ty, gadzie...

Sasza przejal wymierzony w Slawka cios i bez najmniejszego wysilku wykrecil kierowcy reke za plecy. A potem pchnal go na ziemie:

- Malo ci? Chcesz nagane z wpisem do akt?

Siergiej zaklal. Lidka, mokra i w przylepionej do ciala koszulce, weszla w krag swiatla i zwrocila sie do Slawka, wkladajac sporo wysilku w to, zeby nie drzaly jej wargi:

- Slawa... Plun na nich wszystkich. Chodzmy, co?

Slawek wbil w nia metne spojrzenie zaszczutego czlowieka.

- Slaw... no, chodzmy? Prosze... niech ich wszystkich... Jego dlon byla zimna niczym ryba. I drzala, nieznacznie, ale szybko... drzala.

* * *

Rankiem Lidka wykradla sie z namiotu, ciagnac za soba spiwor.

Obejrzawszy sie i nie zobaczywszy nikogo, pospieszcie zwinela spiwor i wsunawszy go pod pache, pobiegla ku morzu. Wlazlszy na przybrzezne kamienie, opuscila worek w wode.

Spiwor wchlonawszy mnostwo wody zrobil sie diablo ciezki, nie mozna go bylo prawie ruszyc z miejsca. Lidka wciagnela go z trudem na nieco glebsza wode i stojac po kolana w kipieli, zaczela zmywac slona woda slady pierwszej nocy poslubnej.

Nie wiedziala, ze ze szczytu urwiska patrzy na nia, zagryzajac pelne wargi, intendentka Wala.

Rozdzial 7

Dwiescie piatemu kombinatowi dzieciecemu przywracano dzis dumne miano szkoly. Polowa sypialni odzyskiwala nazwy klas; pietrowe lozeczka porozbierano i wyniesiono do magazynu, a na swoje uswiecone tradycja miejsca wrocily stare szkolne lawki, przy ktorych uczyli sie jeszcze rowiesnicy Lidki. Miejsca byly tak tradycyjne, ze metalowe nozki trafialy kazda na swoje wyzlobienie w linoleum. Oczywiscie, z wyjatkiem tych pomieszczen, ktore podczas apokalipsy splonely do cna - tam linoleum bylo prawie nowe.

Janeczka, corka Timura i Sani, przepadla w tlumie bukietow i wstazek, ktory zgromadzil sie pod tabliczka „Pierwsza K”. Rozlegly dziedziniec pelen byl ludzi, maluchy ze sredniej i mlodszej grupy poprzyklejaly sie do okien, rozplaszczajac noski o szyby i z zawiscia w oczach gapily sie na starszych braci i siostry, ktorzy wlasnie dzis zaczynali nowe, dorosle zycie. Lidka przypomniala sobie, jak wlazlszy na parapet, w takim samym tlumie szukala wzrokiem Timura i Jany.

Wszyscy oni - i sama Lidka tez - swego czasu zaczynali pierwsza klase wlasnie tutaj, w szkole numer dwiescie piec. Potem, u szczytu ojcowskiej kariery, zostali przeniesieni do liceum. Jana z Timurem byli wtedy w szostej klasie, a Lidka w czwartej. Janeczke chcieli od razu oddac do liceum, Timur jednak nie mial dosc pieniedzy, a ojciec wplywow.

- Sluchaj, co mowi nauczycielka - po raz dwudziesty piaty powtorzyla Sania.

Janeczka kaprysnie wydela warge:

- Wychowawczyni? Tamara Michalina?

- Byla wychowawczynia, teraz jest nauczycielka! Masz sie do niej odnosic z szacunkiem, zrozumialas?

- Aha - odpowiedziala Janeczka obojetnym glosem.

Chudziutka i ladniutka kuzynka Lidki byla ponad wiek rozwinieta i ponad wiek uparta. Lidka serdecznie wspolczula nieznanej jej blizej Tamarze Michalinie, ktora przez cztery lata meczyla sie z Janeczka w przedszkolu, a teraz jeszcze bedzie musiala sie z nia mordowac przynajmniej rok, dopoki Sania z Timurem nie znajda sposobu, by przeniesc dziewczynke do liceum.

Mama usmiechala sie z roztargnieniem. Papa na przemian strzelal jezykiem i migawka aparatu fotograficznego. Szescioletni Pasza zazdrosnik marszczyl ponuro czolko, poniewaz byl o pol roku mlodszy od swej bratanicy i dlatego trafil do sredniej grupy. Lidka zobaczyla, ze skryta w tlumie Janeczka odwraca sie i pokazuje jezyk wujkowi.

- Jak ten czas leci - placzliwym tonem stwierdzila stojaca obok gruba dama.

- Rodzice pierwszoklasistow! Prosze sie cofnac za biala linie! - ryknal glosnik stanowczym glosem zawodowego nauczyciela.

Lidka pozegnala sie z Timurem i Sania, pomachala Janeczce i wydostala sie z tlumu. Na tym swiecie jest dostateczny tlok i bez dalszych krewnych.

Ulice byly puste; w miescie trwalo ciche szalenstwo otwarcia roku szkolnego. Na wszystkich tablicach reklamowych proponowano jak nie zeszyty albo tornistry, to puszki na drugie sniadania albo same racje sniadaniowe „dla podtrzymania sil malenkiego prymusa”. Gdzieniegdzie poustawiano glosniki, z ktorych plynely budzace nostalgie szkolne, proste piosenki. „Jak ten czas leci” - wzdychali spikerzy prowadzacy transmisje ze szkol.

Lidka podeszla do automatu telefonicznego i zadzwonila do znajdujacego sie w pracy Slawka. Nikt nie podnosil sluchawki, co w zasadzie nie bylo dziwne - pierwszy dzien nauki uwazano powszechnie za dzien wolny od pracy - nawet w Instytucie Historii Kryzysow.

Tylko po co bylo Slawkowi klamstwo, ze dzis o dwunastej ma narade?

Ciekawe, do jakiej szkoly poslal tego swojego szczeniaka? Jeszcze bardziej ciekawa byla, jak dzieciak zwraca sie do ojca: tato? wujku? Jaroslawie Andriejewiczu?

Wysluchala kilku dlugich sygnalow, westchnela i wybrala krotki numer, ktory dawno juz chciala wyrzucic z pamieci.

Вы читаете Armaged-dom
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату