sie, ze tak wlasnie powinno byc. Niech sobie lezy.
W lazience nadal wisial czysty, frotowy recznik, z ktorego gosc skorzystal. Recznik dawno wysechl, Lidce jednak wcale sie nie spieszylo, zeby go zabrac. Niech sobie wisi.
Czasami, gdy budzila sie okolo czwartej nad ranem, oblewal ja pot na mysl o tym, ze wszystko skonczone i Maksymowa nie da sie odzyskac. Ze wrociwszy do zdrowia po chorobie, chlopak po cichutku przeniesie sie do innej szkoly. Ze z bolesnym wstydem wspomina wszystko, co miedzy nimi zaszlo, ze pograzyl sie w depresji, ze ja nienawidzi, stara idiotke, zdzire od biologii, ze drwi z niej i gardzi sam soba.
Po godzinie lub dwu takich rozmyslan wstawala, po ciemku lazla do kuchni i lykala przygotowane wieczorem tabletki. Czasami udawalo jej sie nawet ponownie zasnac.
Wracajac o zmierzchu ze szkoly, podnosila glowe i spogladala w swoje czarne, nieoswietlone od srodka okno. Doskonale zdawala sobie sprawe z glupoty tego zwyczaju - ale mimo wszystko patrzyla - wydawalo jej sie, ze ktoregos dnia zobaczy w nim swiatlo.
- Na mnie juz czas - mowila kolegom i znajomym. - Ktos na mnie czeka.
Koledzy i znajomi patrzyli na siebie znaczaco, Lidka zas wierzyla w takich chwilach, ze to, co mowi, jest prawda. Ze na nia w istocie ktos czeka; spieszyla wiec do domu, wspinala sie na piate pietro po waskiej, niezbyt przyjemnie pachnacej klatce schodowej, wchodzila do mieszkania i spogladala na niedbale rzucony szalik, ktory zachowal jeszcze resztki mlodzienczego zapachu i dwie filizanki po kawie, z zastygnietymi na dnie fusami.
Potem siadala na brzegu kanapy, wbijala wzrok w sufit i usmiechala sie radosnie.
Wymyslala powody, ktore by wytlumaczyly jej telefon do domu Maksymowa. Tych akurat nie brakowalo - zblizala sie wiosna, a z nia koncowe egzaminy. Stan zdrowia chlopaka moglby wzbudzic w troskliwym pedagogu spore obawy; Lidka kilka razy odtwarzala w pamieci wyimaginowana rozmowe i przewijala jej rozmaite warianty. Mozna byloby zadzwonic z pokoju nauczycielskiego, mozna i z automatu. Mozna zadzwonic wieczorem, kiedy w domu beda brat i matka chlopaka. A mozna i rano, zwiekszajac szanse, ze do telefonu podejdzie on sam.
Numer jego telefonu znala juz na pamiec.
Ale nie zadzwonila ani razu. Pod koniec zimy nasilily sie zachorowania tez wsrod nauczycieli. Lidce dorzucili ponadplanowe zajecia. Lekcje lecialy jedna za druga, a klasy - grupy starsza i srednia - zmienialy sie w jej gabinecie niczym obrazki kalejdoskopu. Chlopak albo dziewczyna, ktorzy usiedli na miejscu Maksymowa, bardzo ja irytowali - co uznala za zrozumiale - i musiala mocno sie starac, by sie z ta irytacja nie zdradzic.
Niekiedy musiala mocno brac sie w garsc, coraz czesciej bowiem przychodzila jej ochota, by bez widocznej przyczyny glupio sie usmiechac. Czesciej tez niz zwykle spacerowala pomiedzy lawkami, bo rozeschniete krzeslo kwitowalo kazdy jej ruch przerazliwym jekiem, a usiedziec spokojnie nijak sie jej nie udawalo.
Wszyscy tez na nia patrzyli. Ogladali sie za nia na ulicy zupelnie jej nieznani mezczyzni i wlepiali w nia galy uczniowie ze starszych klas. Jakby promieniowala cieplem. Albo jakby bil od niej mily zapach. Lub niewidoczne fale, drgania, jak kregi na wodzie.
Ktoregos dnia - Maksymow byl juz nieobecny ponad trzy tygodnie - postanowila porozmawiac z matematyczka, ktora byla wychowawczynia jego klasy.
- Rozmawialam z jego matka - niezbyt skoro odpowiedziala zabiegana, zaniedbana kobieta. - Juz niedlugo powinien wrocic do zajec... A wy, Lidio Anatoliewna, dajcie mu mozliwosc dogonic z programem reszte grupy. Glupio jakos - chlopak byl prymusem.
Lidka zacisnela wargi i sama sie zdumiala, jak naturalnie ulozyly sie w pogardliwy, wredny grymasik. Co znaczy przyzwyczajenie. Maska przyrasta do twarzy.
A Maksymow po tygodniu pojawil sie w klasie.
Zobaczyla go przelotnie na przerwie i dlugo siedziala w pokoju nauczycielskim, uspokajajac walace jak szalone serce i utrzymujac w ryzach rozjezdzajace sie ku uszom wargi. Idiotka, idiotka, stara idiotka...
Do klasy weszla piec minut po dzwonku - uczniowie niemal juz uwierzyli, ze biologice nareszcie zmogla jakas choroba.
Gdy weszla, na ich twarzach pojawilo sie rozczarowanie; umyslnie nie patrzyla w strone lawki Maksymowa i dopiero usiadlszy za stolem, pozwolila sobie na „zauwazenie” jego obecnosci:
- A-aaa... Maksymow! Nareszcie! Jak sie czujesz?
Natychmiast pozalowala tego pytania. Dlatego, ze teraz musiala wysluchac odpowiedzi.
Maksymow wstal i zobaczyla, ze schudl. On tez sie zmienil - resztki dziecinstwa, niezgrabna figura w workowatym mundurku, pyzate policzki - wszystko zostalo w przeszlosci.
- Dziekuje, dobrze - odpowiedzial cicho. -
Od tego „prawie zupelnie” Lidce zaplonely uszy, na szczescie ukryte pod luznymi wlosami. Nerwowo poprawila uczesanie; wydalo jej sie, ze uwaznie obserwuje ja cala klasa, od przenikliwej Antoniny Drozd do glupawego milczka Charczenki - i wszyscy sie domyslaja, co sie dzieje.
- Bedziesz musial poswiecic sporo czasu na uzupelnienie brakow - stwierdzila, patrzac w dziennik. - Siadaj... Zaczniemy dzis nowy temat. „Panstwowe rezerwaty i ich rola w zachowaniu biologicznego rytmu przyrody zywej”.
Maksymow siedzial, nisko spusciwszy glowe.
Na przerwie co chwila wychodzila z pokoju nauczycielskiego. Przechodzila korytarzem do toalety, do biblioteki albo wloczyla sie bez celu.
On stal przed wysoka sciana i udawal, ze wkuwa na pamiec uczniowski regulamin. Stal, nie ruszajac sie z miejsca, przez caly czas trwania przerwy, dwadziescia minut.
Tez sie bal.
Bal sie i sledzac ja po lekcjach. Dopiero potem zrozumiala, jak trudno mu bylo zrobic ten pierwszy krok: a nuz ona go wysmieje i przegoni? Albo, co bardziej prawdopodobne, spojrzy nan zimnym, odpychajacym wzrokiem: „Maksymow? O co chodzi?”
Zerknela na niego i szybko uciekla spojrzeniem w bok. Odeszla na dziesiec metrow i zwolnila kroku.
Poszedl za nia. Jak ogon.
I tak przemierzyli kilka dzielnic.
Potem Lidka, ni z tego, ni z owego skrecila w wysoka, waska i pachnaca kotami brame.
Przez dlugie jak wiecznosc dziesiec minut - do chwili, kiedy na gorze skrzypnely czyjes drzwi - stali objeci, bez ruchu i bez slow.
* * *
Jej zycie nabralo sensu. Ponownie i - jak jej sie wydawalo - juz na zawsze.
Szybko sie wyjasnilo, ze Maksymow jest fatalnie opozniony, jesli idzie o szkolny program. Oczywiscie, i przedtem zdarzaly mu sie troje; Lidka doskonale wiedziala, co o niej mysla koledzy nauczyciele. „Przycisnela” chlopaka, zeby zarobic na korepetycjach, rodzice Maksymowa nie powinni isc wrednej babie na reke. Chlopak ma tylko matke...
Wracala ze szkoly, stawiala czajnik na plycie kuchenki, brala prysznic i wyjmowala z szafki flakonik drogich, wariacko drogich jak na nauczycielska kieszen perfum.
I czekala - zwykle nie dluzej niz pol godziny.
Najpierw w korytarzyku slychac bylo kroki, ona jednak wstrzymywala sie, nie biegla na zlamanie karku, tylko czekala, az rozlegnie sie dzwonek u drzwi.
Nie mogli spotykac sie codziennie. Nawet dziedziczny idiota zaczalby cos podejrzewac. Maksymow przychodzil do niej w poniedzialki, srody i piatki, ona jednak czekala na niego codziennie - i bardzo czesto nie na prozno, poniewaz okazywalo sie, ze zapomnial o zeszycie albo nie zrozumial dobrze jakiegos zadania, albo znajdowal inny powod.
Ona zas nigdy nie znajdowala w sobie sil, zeby go przepedzic.
- ...uwazasz, ze tak byc powinno? Ze wszystko sie zamyka w wyrobieniu bezwarunkowego odruchu do przechodzenia przez Wrota? Ze dlatego nalezy przeksztalcic spoleczenstwo w wytresowane stado?
- Nie wiem. A mozna inaczej?
- Ale przeciez ludzie dawali sobie rade i bez tego! Twoi rodzice, ty sama, moi rodzice, brat... wszyscy...
- Wszyscy... Faktycznie, przezyli wszyscy, ktorych widzisz. Ale nie widzisz tych, co zostali
- Wybacz...
- Artiomku, rzecz nie w tym, ilu z nas zostanie przy podejsciu do Wrot. Rzecz w tym, ze jezeli kogos stratuja, zadepcza, wgniota w ziemie...
- Rozumiem. Mozesz nie konczyc. Ale przeciez po nas depcza juz teraz!
Lezeli, obejmujac sie ramionami. W pokoiku panowal mrok, od czasu do czasu po suficie przeplywaly odblaski odleglych swiatel przejezdzajacych samochodow.
- Nie. Wcale nie jestesmy tratowani. I nikomu nie damy po sobie deptac. My tylko udajemy pokorne bydlo.
Usmiechal sie zimno, jak doswiadczony zyciem, czterdziestoletni przynajmniej mezczyzna. Nie zobaczyla jego usmiechu, ale go wyczula i ucichla.
- Nie, Lido, nic z tego nie wyjdzie. Nikomu. Moj ojciec... nie chcialem ci tego mowic, ale on nie umarl ot, tak sobie. Wyslali go na roboty spoleczne... stamtad zabrali do szpitala... i przyslali zawiadomienie... ze umarl na zawal. A ten gosc z jego gazety, ktorego zabrali razem z nim - do jego zony tez przyszla depesza - zawal... Ich zabito. Oni zabijaja i dalej beda zabijac. Dlatego, ze inaczej juz nie da sie tego utrzymac... same zapewnienia, ze to konieczne, same wycieczki do kostnicy nie wystarcza. Juz nie wystarcza. Myslelismy, ze takie z nas madrale... udamy, ze na wszystko sie zgadzamy i nic nie bedzie. Ale ja juz nie mam sil. Tacy, jak Tonka Drozd i jej tatunio... wiesz, im sie podoba, kiedy jestesmy mierzwa. Lido, ja juz nie moge. Nie moge...
Po szarym suficie przemknela smuga swiatla. Blask odbil sie w szeroko otwartych i pelnych wilgoci oczach mlodzienca.
Lidka objela go i przykryla swoim cialem.
- Artiomku... Nie mam nikogo, oprocz ciebie. Posluchaj... Wytrzymaj, wszystko minie. Przyjdzie
- Nature Wrot? - spytal szeptem.
- Tak! - potwierdzila radosnie. - Zorganizujemy przemyslowa produkcje tych Wrot, ludzie beda je stawiac sami, tak jak teraz stawiaja cwiczebne atrapy. Bedziemy niezalezni od nikogo i niczego...
- To nie jest rozwiazanie - odparl Maksymow cichym glosem. - To tak samo, jakby szczury w labiryncie nauczyly sie wygryzac dodatkowe wyjscia.
W szyby powoli i cichutko zastukaly pierwsze krople deszczu. Po chwili zaczely uderzac coraz mocnej i szybciej, az wreszcie zabebnily monotonnie.
- Artiom... Przytul mnie.
Dotyk. Jeszcze jeden. Spokoj. I pelne pokory szczescie.
Snila jej sie tamta dawna ekspedycja, bezglosny zielony swiat i zatopione przez morze, nierozebrane w pore Wrota. We snie zamiast Slawka byl z nia Maksymow.
Snil jej sie tez Andriej Zarudny, mlody, mlodszy nawet od niej samej. Nie wiadomo dlaczego mial zielone oczy - i ze zrenic Andrieja usmiechal sie do niej mlodziutki Artiom.
Snily jej sie uniwersyteckie korytarze, czerwone dywaniki na podlogach biur OP i czerwone, nieskonczenie rozlegle pola makow. I zamiast mnostwa nierozpoznawalnych i niepotrzebnych w jej zyciu ludzi wszedzie pojawial sie Maksymow. Nie widziala go, ale czula jego obecnosc.
Caly poprzedni jej swiat, cale jej niegdysiejsze zycie pokrywala zaslona, jaka powleka sie meble dla ochrony przed kurzem. W niektorych miejscach zaslona byla przejrzysta - i prawie niewidoczna. Dopiero teraz, kiedy ja zdarla, Lidka zrozumiala, ze zycie pod nia bylo nie do wytrzymania. Pod ta szara, przenikajaca wszystko blonka braku milosci.
Stracila pol zycia.
A moglaby stracic je cale, do ostatka. I nawet by sie nic dowiedziala, co tak naprawde stracila.