...puste powloki. Istoty bezmozgie i bezduszne. Z taka opinia zgodzi sie kazdy, kto je widzial... Ale oto apokalipsa sie konczy. Ludzie ze ssakami i ptakami skryli sie we Wrotach, a zwierzeta z nizszych szczebli ewolucyjnej drabiny przyczaily sie, gdzie ktore moglo i jakos przezyty pieklo na ziemi... A glefy, te ktore zostaly przy zyciu i zdolaly sie nasycic, wracaja we wzburzone fale morza. Pokrywaja sie blonami i przemieniaja w poczwarki, o ktorych nie wiadomo nam doslownie niczego.
Mowi sie, ze glefy to puste istoty, gotowe przyjac w siebie czlowieka. I ze na poczatku nowego cyklu przeistaczaja sie nie tylko fizycznie, ale i wewnetrznie. Powiada sie, ze ciala dalfinow zasiedlaja dusze ludzi, ktorzy zgineli podczas apokalipsy. Dusze te jakby spia i tylko czasami przypominaja sobie minione dzieje. Dalfiny widza ludzi i wtedy przypominaja sobie, ze same tez kiedys byly ludzmi. Czesto szukaja wtedy kontaktu, ludzie jednak widza w nich tylko zabojcow i ludojadow, witaja ich wiec kulami i grotami harpunow...
* * *
Piasek na brzegu poryly opony wywrotek. Zdumiewajace, ale ktos jeszcze staral sie cos uporzadkowac i odbudowac, ktos tam mial wywrotki, komus potrzebny byl piasek i zwir, skoro zaczal je wydobywac prosto z miejskiej plazy. W sumie bylo to tez swojego rodzaju lupiestwo.
Lidka przeszla dalej.
Plazowe parasole, powtykane w piach na ukos, przypominaly las nieksztaltnych, koslawych drzewek. Na wietrze trzepotaly obrywki popekanego plotna i na wszystkie strony sterczaly pordzewiale druty, niczym promienie wybrakowanych, zelaznych slonc. Powiadaja, ze na jednej z plaz poryw wichury uniosl w gore wszystkie parasole jednoczesnie; polecialy, kolyszac sie, koziolkujac i opadly gdzies w glebi miasta, raniac przy tym kilka osob.
Lidka szla, grzeznac po kostki. Jej stare traperki dawno juz napelnily sie piaskiem, piasek przesypywal jej sie pomiedzy palcami, Lidka najpierw gniewnie posykiwala, ale potem dala spokoj jalowym protestom. Rytm krokow ja wciagnal; niektorzy ludzie walcza tak z bolem zebow - cztery kroki przed siebie i cztery w tyl, z kata w kat ciasnej kuchenki.
Lidka szla, patrzac przed siebie tepym wzrokiem.
Tuz przy brzegu lezal na boku jacht spacerowy. Na resztkach takielunku wisialy jakies szmatki, od jachtu ciagnelo dymem - widac bylo, ze i tam ktos mieszka.
Lidka obeszla kadlub bokiem. Szlo jej sie coraz trudniej - zamiast piasku byly tu kamienie. W pewnej chwili potknela sie, upadla, potlukla sobie i rozciela kolano; podniosla sie jednak i syczac przez zeby, poszla dalej.
Prawdziwa milosc prawdopodobnie musi byc slepa. Prawdziwa milosc musi widziec potencjalnego wielkiego uczonego tam, gdzie go nie ma, i byc nie moze...
Lidka usmiechnela sie krzywo.
Male, biale slonce pieklo coraz dokuczliwiej. Lidka w koncu stracila sily do cna i usiadlszy na pierwszym lepszym nadajacym sie do tego kamieniu, przymknela oczy. Przez zmruzone rzesy morze wydawalo jej sie kaluza roztopionego olowiu. A gdy w tej kaluzy zobaczyla czarne grzbiety, wydalo jej sie, ze to przywidzenie.
Dalfiny plynely w trojke.
Byly mlode. Z pewnoscia byly jeszcze dziecmi, prawie oseskami; w tej lsniacej czarnej skorze istnialy nie dluzej niz od miesiaca. Przedtem byly jajami w glebokowodnych skladach, pozniej - potwornymi glefami, pozerajacymi wszystko co zywe i martwe... A potem, przez krotki okres czasu - spiacymi, nieruchomymi poczwarkami. Teraz zas oto na pelnej szybkosci plynely ku brzegowi, nie wiedzac, ile kul i harpunow spi, sniac jak by tu pograzyc sie w ich czarnym boku. Co prawda, teraz brzeg jest niemal calkowicie pusty. Nikt nie zacznie polowac na wzglednie spokojne teraz ludojady, ktore niedawno zmienily skore.
Lidka siedziala, poddawszy sie osobliwej niemocy. Dalfiny to ledwo pokazywaly sie nad falami, to wyskakiwaly wysoko, az Lidce zaczelo sie wydawac, ze potrafi rozroznic ich pyski. I ze ja obserwuja, i podplywaja do brzegu specjalnie, zeby sie znalezc obok niej.
Przypomniala sobie, jak na nia kiedys spogladalo malenkie, zdziwione oko. I jak potem wyzarly je mewy.
Nie wiadomo czemu, wszyscy strzelajacy w jej obecnosci do dalfinow wydawali jej sie odrazajacymi ludzmi. Oper Sasza. Prezydent Mroz. Mozliwe, ze to zbieg okolicznosci. Prawie na pewno tak wlasnie bylo.
Dalfiny podplynely jeszcze blizej. Znacznie blizej, niz sie to zwykle zdarzalo. Lidka siedziala, nie ruszajac sie z miejsca.
Dalfiny zachowywaly sie teraz tak, jakby jej tu w ogole nie bylo. Upodobaly sobie nieco glebsze miejsce przy brzegu i zaczely cos w rodzaju zabawy. Goniac jeden za drugim, to zanurzaly sie w glab, to wyskakiwaly nad powierzchnie; Lidka obejrzala sie, czy gdzies na kamieniach nie bylo jakichs strzelcow. Zabawiajace sie stworzenia same prosily sie o kule.
Brzeg byl pusty.
Lidka zawahala sie przez sekunde, a potem zdjela koszulke. Zrzucila pelne piasku buty, zdjela sportowe spodenki, zmiela i wsunela w jakas szczeline sprana bielizne. Stluczenie i rana na kolanie bolesnie reagowaly na kazdy ruch noga.
Gdy weszla do wody, zbolale kolano najpierw mocno ja zapieklo, ale bol szybko sie usmierzyl.
Woda.
Rytm fal.
Lidce wydawalo sie, ze w ogole niczego nie czuje. Ani siniaka i ranki, ani klujacego bolu z lewej strony pod mostkiem, ani przezytych trzydziestu siedmiu lat. I dwoch apokalips. Ani smierci Zarudnego. Ani odejscia Maksymowa. Ani rak, czy nog.
Rozpuscila sie jak grudka cukru. Cichutko i nie bez zadowolenia. Wydawalo jej sie teraz, ze promienie slonca przenikaja przez nia na wylot.
Usmiechnela sie.
Zanurzyla twarz pod wode. Bez maski niezbyt dobrze sie patrzylo; rozmazany czarny cien przeplynal tuz pod nia i wynurzyl sie piec metrow od niej.
- Czesc - powiedziala Lidka bez strachu i bez radosci. Dalfin miekko zanurzyl sie pod wode. Tuz obok wylonil sie drugi; patrzacej na jego pysk Lidce wydalo sie, ze to samica.
- Jak tam u was z podwodnymi problemami? Co, tez macie tarlo?
Trzeci dalfin podplynal calkiem blisko. Lidka zobaczyla go dwa metry od siebie i nawet zdazyla sie przestraszyc.
Sprezysty grzbiet wygial sie w luk. Dalfin znikl i pojawil sie za jej plecami.
Zezra mnie, pomyslala Lidka. Zezra, spodobalam im sie i pachne krwia.
Dalfin odwrocil sie bokiem, nie spuszczajac z Lidki ostrego spojrzenia. Oko mial siwe, jak Timur.
Lidka wyciagnela reke i dotknela jego boku.
Na mgnienie oka przypomniala jej sie wizja z przeswitu martwych Wrot. Ta, w ktorej jej rece nagle sie wydluzyly, nie tracac nic ze swej wrazliwosci; dalfin byl chyba oddalony o dwa metry od niej, ona jednak bez wysilku dotknela go wskazujacym palcem. I jej dlon mimowolnie sie cofnela.
Nic sie nie stalo.
Dalfin zanurzyl sie ponownie. Przeplynal prosto pod Lidka; poczula, jak zakolysal nia, niczym lekkim piorkiem, nurt roztracanej przez czarne wrzeciono wody.
Nagle poczula skrepowanie z powodu wlasnego ciala. Bezwstydnie nagiego, nie pierwszej mlodosci i swiezosci, nieopalonego, szybko juz wiotczejacego...
- Przyjaciele - odezwala sie ochryple. - Przyjaciele... wy...
- A-a-a!
Ktos wrzeszczal od brzegu. Lidka szybko sie obejrzala; ta mlodziutka grubaska, pewnie z porzuconego jachtu. Teraz krzyczala i machala rekami, miala na sobie luzna koszulke do kolan.
- A-a-a! Dalfiny! Wowka! Wo-oow-kaaa!
Od niewidocznego za skalkami jachtu biegl, przeskakujac z kamienia na kamien, polnagi chlopak z karabinem w dloni.
Dalfiny gnaly juz w morze, byly juz z piecdziesiat metrow od brzegu. I oddalaly sie coraz szybciej.
* * *
Pierwsze noworodki pojawily sie na swiecie z wiosna. W ocalalych domach okna byly juz w tym czasie nie tylko oszklone, ale pozaslaniane frywolnymi nieraz firaneczkami. Dzieciaki rodzily sie i rodzily, i bylo ich wiele; na kazdej tablicy reklamowej wisial wszechobecny, nieco sztywno i gornolotnie brzmiacy plakat: „Narodziny - to jedyne, co mozemy przeciwstawic Smierci”. Z plakatu przenikliwym wzrokiem patrzyla kobieta z ogromnie rozdetym brzuchem. Za jej plecami widac bylo cos jak zarys Wrot, ruiny i zgliszcza.
Przed bramami staly cale szeregi starych dzieciecych wozkow. Tajal snieg na nieodbudowanych ruinach. Dzieciece wrzaski i placze nadawaly osobliwa barwe atmosferze zatloczonych mieszkan.
Corka Timura, Janeczka, urodzila Lidce krewniaka, prawie wnuczka (oby go kaczki skopaly); choc dzieki temu mizernemu wczesniakowi udalo sie jakos odsunac wiszaca nad nimi grozbe dokwaterowania. Mieszkanie Sotowych na razie zostawiono w spokoju - choc do calkowitej pewnosci przydaliby sie jeszcze ze dwaj nowi czlonkowie rodziny.
- Niedlugo wyjde za maz - terkotala Janeczka. - Oczywiscie, nie za tego, co mi zrobil malucha. To dupek... Znajde sobie dobrego chlopaka, takiego, na ktorym bedzie mozna polegac. Sami zobaczycie.
- I bardzo dobrze - glosem, pelnym udawanej dziarskosci wtracal ojciec. - Zameldujemy twojego meza, a wy sie juz postaracie o jeszcze jednego baka... albo pszczolke. Przeciez zdazycie?
- Zdazymy - uspokajala go Janeczka. - Od razu beda blizniaki.
- Oby tak bylo - wzdychal ojciec. - Na Paszke nie ma co liczyc... caly czas gdzies baletuje, pasozyt jeden.
- Nie martwcie sie - ponurym glosem obiecywal wtedy Paszka. - Juz niedlugo taka babe przyprowadze, ze wam szczeki poopadaja. Ale z pewnoscia was to nie pocieszy.
Lidka starala sie unikac takich rozmow; jej dawny dzieciecy pokoj nalezal teraz niemal niepodzielnie do niej. Na stole, pamietajacym jeszcze zeszyciki licealistki Sotowej, lezala zwykle fotografia Zarudnego. Mama starala sie nic zagladac do jej pokoiku bez naglej i pilnej potrzeby.
Ze wszystkich szczelin wyrastala mloda trawa. Zakwitla topola na bulwarze, w jeden z cieplejszych dni Lidka dlugo siedziala, spogladajac w okno i gladzac palcami portret Zarudnego pod szklem.
Potem wstala, wyjela z szafy plastykowe pudelko samochodowej apteczki i wysypala jego zawartosc na kanape.
Z pudelka powypadaly fiolki i kapsulki. Byly wsrod nich i takie, za ktore na czarnym rynku mozna byloby dostac pieniadze wystarczajace na kupno magnetofonu albo drogiej wieczorowej sukni, Lidka jednak nie sluchala muzyki i obywala sie bez eleganckich sukni. Zreszta termin przydatnosci tych lekow dawno juz z pewnoscia minal, Lidka je kupowala, gdy Rysiuk byl u szczytu kariery.
Na fiolce ze srodkiem nasennym wybito umowny termin „24”. Czyli dwudziesty czwarty rok od poczatku cyklu, w ktorym wyprodukowano lekarstwo; teraz zas zaczynal sie drugi rok nowego cyklu, apokalipsa zdarzyla sie w dwudziestym pierwszym roku cyklu minionego - wiec lek jest jeszcze calkowicie przydatny.
Na twarzy Lidki pojawil sie usmiech. Pozostale leki stracila na podloge i polozywszy sie na kanapie, zalozyla rece pod glowe. A fiolke ze srodkiem uspokajajacym umiescila sobie na piersiach.
Zycie jest piekne. Nowy cykl - nowe zycie.
* * *
Padal deszcz. W parku szybko sie sciemnialo; zapalaly sie zolte latarnie, otoczone migotliwymi kregami spadajacych kropli. Ktos smial sie przytlumionym smiechem. Pod kruchym daszkiem pawilonu grali uliczni muzykanci - gitarzysta i skrzypek. Sluchacze zbili sie w przykryty parasolami krag; przechodzac mimo, Lidka zatrzymala sie na chwile... ktora niespodziewanie dla niej samej