- Oczywiscie, ze sie rozstalam - stwierdzila Lidka tak cieplym i milym glosem, ze dla dopelnienia obrazu nalezaloby dodac: „moj gluptasku”. - Znacznie wczesniej sie z nim rozstalam. Pretensje tej kobiety sa... lagodnie mowiac, smieszne.
- No tak - stwierdzil sledczy z widoczna ulga. - Wedle wszelkiego prawdopodobienstwa, potrzebna by jej byla pomoc psychiatry... dziekuje pani, Lidio Anatoliewna. Wiecej pytan juz nie mam.
* * *
Okazalo sie, ze kobieta w czerni jest wdowa po Dmitriju Aleksandrowiczu Werwerowie, glownym przeciwniku politycznym generala Mroza. Martwym juz przeciwniku. Co prawda i sam Mroz tez byl martwy - we wszelkich znaczeniach. Jego zycie zakonczylo sie podczas apokalipsy i to, co z niego zostalo, przywalily tony ziemi, kamieni i piasku. To zas, co zostalo z pamieci po nim, zostalo przywalone tysiecznymi przeklenstwami - a te sa ciezsze od najwiekszego chocby glazu.
A o Werwerowie po prostu zapomniano. Zapomnieli wszyscy, oprocz wdowy po nim. Jego dzieci, jak sie okazalo, tez nie przezyly ostatniej apokalipsy.
Gdy Lidka zadzwonila do drzwi mieszkania, otworzyla jej Janeczka. Malutki Timurek siedzial posrodku przedpokoju w kartonowym pudle po jakichs produktach z pomocy spolecznej.
- Och, ciociu, nareszcie... Andriejek zjadl i wszystko zwymiotowal. Nie spi i jest glodny... a Timurowi znow sie zrobil wysiek, wiec chcialabym skoczyc do apteki.
Janeczka mowila i juz wkladala trzewiki. Lidka postawila swoja torbe na poleczce dla butow. W poprzek dlugiego, ciemnego korytarza polozyla sie pochyla smuga swiatla, w ktorej, niczym ameby, wirowaly powoli pylki kurzu.
- Ciociu, ja tylko na pol godziny...
Lidka zamknela za soba drzwi. W pokoju coraz glosniej darl sie dzieciak.
- Lusia sie nie slucha - orzekl Timur ze swojego kartonu. - A Tima sie zlal...
Lidka zobaczyla, ze boki pudla pociemnialy od wchlonietej wilgoci. Timur siedzial i patrzyl na nia szczerze i z powaga. Oczy mial nie wiadomo po kim - nie po Timurze starszym, nie po Sani i nie po Janeczce. Pewnie po swoim, nieznanym ojcu.
- Poczekaj, Tima... trzeba bylo poprosic. Jestes juz duzym chlopczykiem.
Pospiesznie umyla dlonie i narzucila na bluzke domowy szlafrok.
- Andriuszka, co ty... No, chodz tutaj...
Pieluszki byly mokre, a koszulka brudna. Lidka zabrala sie za przewijanie synka, mruczac jakies uspokajajace bzdury i starajac sie nie sluchac gniewnych wrzaskow rozjuszonego brakiem uwagi Timura. Tymczasem Andriej sie uspokoil. Polozony na brzuszku podciagnal raczki pod siebie i bez wysilku podniosl glowke. Wodzac oczkami za gumowa papuzka, usmiechnal sie od ucha do ucha.
Jasne loki niemowlecych wloskow opadaly na wypukle, rozowe czolko. Synek Lidki usmiechal sie szczesliwie i nawet odrobine szelmowsko.
* * *
Nie mogla sie obudzic. Nawet w tych rzadkich chwilach, kiedy spiacy doskonale zdaje sobie sprawe z tego, ze sni.
Czekali na cos... wydaje sie, ze na jakies swieto. Byl dom, bardzo wysoki, szesnastopietrowy. Lidka doskonale rozumiala, ze z punktu widzenia sejsmologii taki dom do niczego sie nie nadaje - powinien sie rozpasc podczas pierwszej
Byl tez balkon. Bardzo obszerny. Na balkonie stol, taborety i jacys ludzie - znajomi i nieznajomi. Mama, Janeczka i chyba nawet Maksymow.
Balkon nie byl ogrodzony barierka. Prawie nie byl. Balustrada miala polamane albo przegnile slupki; ze wszystkich stron zialy w niej dziury, a goscie ze smiechem uprzedzali jeden drugiego: uwazaj, bo polecisz na pysk...
A pod nogami gosci krecil sie Andriusza. Byl juz sporym chlopczykiem, mial dwa, moze trzy latka. Biegal, smial sie radosnie, a gdy mijal jakas dziure, Lidka czula, ze jej serce zamiera ze strachu.
- Chodz tutaj... Nie laz tam... Daj raczke...
I syn poslusznie siadal obok niej - na cala minute. A potem Lidka odwracala oden wzrok - i wszystko zaczynalo sie od nowa. Wesoly dzwoneczek biegajacy po krawedzi przepasci.
Lidka stawala w wylomach i starala sie zagrodzic je wlasnym cialem, dziury jednak byly zbyt liczne i nie mogla ich zamknac wszystkich. Nad stolem i rozweselonymi goscmi wisialo jakies fatum.
- Andriej!
Obudzila sie.
Nieprzenikniony mrok. Duchota. I miarowe posapywanie. Wsunela drzaca dlon pomiedzy prety poreczy lozeczka.
* * *
Wypadek z Werwerowa zajmowal towarzystwo odpoczywajacych i spacerujacych mam przez caly miesiac. Centralna miejska gazeta nie pozalowala az dwudziestu wierszy w rubryce „Kronika kryminalna”, na szczescie bez fotografii. Mlody, dlugowlosy korespondent przez dwa dni dyzurowal przy bramie, czekajac, az Lidka wyjdzie z wozeczkiem; Lidka jednak nie wychodzila i adept dziennikarstwa znalazl sobie ciekawsze zajecie.
Przyszedl list od Maksymowa. Pomiety, wyswiechtany, opozniony o caly tydzien. Lidka dlugo nie mogla sie zdecydowac na otworzenie koperty, a gdy wreszcie przeczytala list - okazalo sie, ze nie ma w nim niczego strasznego. Ani histerycznych przeprosin, ani uprzejmych usprawiedliwien, ani nawet resztek dawnego ciepla. Zwykle szkolne wypracowanie na temat: „Jak spedzilem lato”. Niegrozne, nie psujace psychicznego komfortu, choc prowokujace bezsenna noc.
Telefon zadzwonil o siodmej trzydziesci rano.
Janeczka z Timurem stali juz ubrani na progu mieszkania, szykujac sie do wyjscia. Wybierali sie do polikliniki. Za scianka porykiwal miarowo przybrany syn Paszy, malenki Andriej dopiero co zjadl sniadanko i Lidka przytulala go do siebie, spokojnie czekajac, az mu sie odbije.
- Mamo! Podnies sluchawke.
W lazience szumiala woda. Mama, nawet gdyby uslyszala, to przeciez naga spod prysznica nie wyskoczy. Ojciec chyba jeszcze spi.
- Ciociu, odbierz wreszcie... - nie bez rozdraznienia w glosie odezwala sie Janeczka. - My i tak juz jestesmy spoznieni...
I trzasnela drzwiami.
Jedna reka podtrzymujac dziecko, Lidka poczlapala do telefonu. Podniosla sluchawke:
- Halo...
Cisza. Jakies trzaski. Lidka gotowa byla z rozdraznieniem odlozyc sluchawke, kiedy z tamtej strony z trzaskow wylonil sie glos:
- Czy moglaby pani poprosic do telefonu Lidie Anatoliewne?
- Przy telefonie - odpowiedziala, mocniej przytulajac Andrieja.
- Tu Sasza - oznajmila sluchawka. - Kiedys razem schodzilismy pod wode. W Rassmorcie. Pamietasz?
Andriejowi bylo niezbyt wygodnie. Energicznym ruchem uwolnil raczki. I cichutko zakwilil.
- Pamietam - odpowiedziala Lidka gluchym glosem. Ale przypomniala sobie nie morze, nie zatopione Wrota i drzewo ze sprezystych, bulgoczacych pecherzykow - tylko obite skora drzwi i matowo polyskujaca szpilke w krawacie: „Masz racje. Uczony z ciebie, jak z koziej dupy traba”.
- Stara Werwerowa w koncu cie dopadla? Dostalo ci sie?
- Nie - odparla Lidka przez zeby. - Tylko dzinsy musialam wyrzucic.
Malenki Andriej wreszcie sie zdecydowal. Coz... koszulke trzeba bedzie jednak zmienic.
- Lido, trzeba nam sie spotkac. Musimy porozmawiac.
- Nie chce! - odparla ze zloscia w glosie. - To wszystko juz mnie nie dotyczy. I nie mam czasu... Mam za to malenkiego synka.
Chwila milczenia.
- Taaa-ak?! Winszuje... Ale to jeszcze jedna przeslanka do tego, zebysmy sie spotkali. Chcesz przeciez dalej zyc w spokoju? I z pewnoscia chcialabys w koncu wiedziec, kto zabil Zarudnego?
Malec kwilil coraz glosniej.
- Czemu nie odpowiadasz. Lido?
- Poczekaj...
Niezbyt zrecznie sie wygiawszy, polozyla sluchawke na stoliku. Odniosla placzacego juz synka do pokoju, ulozyla w lozeczku, musnela dlonia lancuch grzechotek; ale malca wcale to nie wzruszylo. Nadal plakal.
Lidka zamknela za soba drzwi. I wrocila do telefonu.
- Sasza?
- Owszem.
- Czego ty ode mnie chcesz?
- To TY chcesz, Lido. Koniec koncow, tyle lat minelo i oboje zyjemy... Co jest dziwne i zachwycajace. Wiaza nas pewne wspolne wspomnienia. Co, nie chcesz juz niczego wyjasniac?
Lidka milczala. Przedtem Sasza nigdy nie pozwalal sobie na epitety, tym bardziej na epitety sentymentalne. „Dziwne i zachwycajace”. Zestarzal sie, czy co?
- Znaczy tak, Zarudna, spotkajmy sie gdzies za godzinke w jakims spokojnym miejscu, na przyklad w parku... Chcesz sie przeciez dowiedziec, kto go zabil?
Lidka zagryzla warge.
Czy dobrze zrobila, nadajac synkowi imie po Andrieju? To imie szlo za nia niczym cien i nie zawsze przynosilo ze soba tylko radosc. Ostatnimi czasami bylo raczej przeciwnie.
- Owszem - odpowiedziala jakby wbrew samej sobie. - w Parku Slominskim. Pasuje ci?
Do Slominskiego Parku od jej domu szlo sie okolo dwudziestu minut. A niespiesznym krokiem i z wozeczkiem - pol godziny.
- Pasuje - odpowiedzial Sasza. - Wiec... za godzine. Jak sie spoznisz, poczekam.
Odlozyla sluchawke.
- No, nie drzyj sie. Przeciez masz pelen brzuszek. A, juz walnales kupke. Zaraz to zalatwimy. A potem pojdziemy na spacerek, no popatrz, jakie cacko...
Drzwi na korytarz byly uchylone. Lidka zobaczyla, ze z pokoiku Paszki na paluszkach wymknela sie jego zona. Znikla szybko w wolnej juz lazience; biedaczce nielatwo sie zylo. Znacznie trudniej, niz kiedys Lidce w mieszkaniu Zarudnych. Nie bez powodu byla taka blada i nerwowa. Nie bez powodu za scianka coraz czesciej zdarzaly sie ciche, ale doskonale slyszalne klotnie.
- Kto dzwonil, Lido? - zapytala z kuchni mama.
- Niewazne - odpowiedziala z roztargnieniem. - Jeden taki... znajomy. Idziemy na spacerek.
- Lido, ale ty przeciez nie jadlas?!