Rozmaite testy wsrod studentow konserwatorium - i pelne namyslu obserwacje muszek owocowych na laboratoryjnych szkielkach. Praca palila sie wprost w rekach, dysertacje sypaly sie jak z rekawa. O zwiazku zdolnosci muzycznych z grupa krwi, i druga, o braku takiego zwiazku. O muzykantach chorujacych na hemofilie, o wplywie rytmu bebna na mozgowe neurony, o szkodliwosci mlodziezowych dyskotek, o rozkladzie okreslonych typow charakterystyk sluchowych zwiazanym z przynaleznoscia etniczna. - I tak dalej...

Wydzial Lidki zasadniczo nie byl wydzialem w pelnym tego slowa znaczeniu - bylo to zbiorowisko pracowitych kretow, ryjacych na wszystkie strony od dosc dowolnie wybranego kopca centralnego. Podczas rycia krety natykaly sie na bardziej lub mniej pozyteczne kopaliny czy inne znaleziska, resztki dawnych tunelow, studnie artezyjskie i - czasami - czyjes rozkladajace sie zwloki; slowa o niezwyklej uzytecznosci i wspanialych perspektywach takiej pracy dawno juz utracily poczatkowy sens i przeksztalcily sie w cos podobnego do modlitewnych zaklec.

Lidka dawno temu zdazyla juz poznac rozmiary bagniska, ktore ja wciagnelo i przestalo jej to doskwierac. Kilku pracownikow, ktorzy podlegali bezposrednio jej i nikomu innemu, prowadzilo oddzielne, scisle utajnione badania. Swoi nazywali je: „Praca scisle eksperymentalna”. Jadrem zagadnienia bylo przebadanie wszystkich mlodych ludzi na okolicznosc braku lub posiadania „zdolnosci M”. Nie chodzilo wiec o muzykalnosc nabyta na nudnych lekcjach muzyki albo wtloczona w dzieciece glowki dla zaspokojenia proznosci rodzicow - poszukiwano czystej, wrodzonej „zdolnosci M”, nie dajacej sie jak wiadomo zmierzyc zadnymi przyrzadami, ale doskonale rozpoznawalnej przez kazdego, kto ma uszy.

Koordynatorem prac tej grupy byl doktor nauk Konstantin Woronow. Podczas minionych lat Kostia niewiele sie zmienil - pozostal takim samym zywiolowo reagujacym, nieprzejmujacym sie zyciowymi trudnosciami i wierzacym w lepsza przyszlosc geniuszem domowego chowu. W jego mieszkaniu - ktore dostal dzieki staraniom Lidki - jedna za druga zmienialy sie zony; podczas minionych lat Kostia piec albo szesc razy dawal sie zlowic. Ani jedna nie utrzymala sie na dluzej - co nie bylo niczym dziwnym, bo zadne malzenskie wiezy nie mogly zmusic Kostii do tego, zeby nocowal w domu. Noce spedzal w towarzystwie maszyny obliczeniowej, i wszystkie zaniedbywane systematycznie malzonki ciskaly pod adresem Kostii i jego machin jedno i to samo, kompletnie sie nienadajace do druku zyczenie, czym Kostia wcale sie nie przejmowal.

Decydujacy etap „scislego eksperymentu” wyznaczono na pierwsze lata kolejnego cyklu. Wtedy zostanie tylko postawienie krzyzykow na wczesniej przygotowanych spisach. I rozdzielenie calej tej mlodziezy na dwie nierowne grupy - szczesliwie ocalala wiekszosc i polegla tragicznie mniejszosc. I zestawic te spisy z opracowanymi przez Kostie „schematami cech”. Co mialo byc wspanialym potwierdzeniem „hipotezy Sotowej”.

- Lidio Anatoliewna, niech pani tylko popatrzy, co za pieknisia!

Mloda laborantka poczerwieniala, jak na schadzce. W jej rozkoszne, dlugie wlosy tez wplataly sie muszki drozofile, ale byl to widok raczej wzruszajacy niz niemily.

- Jaka pieknisia! - powtorzyla laborantka z uczuciem. - Oczka, niech pani spojrzy, jak rubinki.

Lidka zajrzala w okular mikroskopu. W jasnym krazku zobaczyla przepiekna drozofile („piekna, jak zaglowiec” - mowil szef tutejszego oddzialu, ktorego z Lidka laczyla stara i dobra znajomosc). Cieniutkie, wygiete skrzydelka, dwubarwne cialo („mozaika”) i ogromne, zaciagniete spokojnym smutkiem oczy.

- Mamo, moga popatrzec?

Andriej widzial muszki nie jeden i nie dwa razy, ale nigdy nie przepuszczal okazji, zeby wetknac w mikroskop swoj nos (a raczej oko). Lidka dawno juz przestala mu tego zabraniac - a moze chlopak zostanie uczonym?

- Mucha domowa to paskudne swinstwo, gruba, umazana tluszczem i brudem. A drozofila - stwor bozy, leciutki, roznoraki. Czarne muchy tluke butem, a drozofile kocham z calego serca!

Laborantka zachichotala. Andriej oderwal sie od mikroskopu - bez cienia usmiechu, tylko w kacikach zmruzonych oczu igraly mu diabelskie ogniki.

Ostatnio zaczeto go uznawac za swego nie tylko w wydziale Lidki, ale i w calym Instytucie. Otoczony nimbem ksiecia nastepcy tronu chlopak o szerokich ustach i jeszcze szerszym usmiechu, uzbrojony w nieodparty czar i od dawna znajacy sile swej broni, potrafil wzbudzac sympatie, nie wywolujac w nikim zawisci. Jakze zreszta mogliby dorosli ludzie - uczeni! - zazdroscic czegokolwiek wyrostkowi z mlodszej grupy.

Lidka wiedziala, ze w szkole zawistnicy byli. Nieliczni, ale zawzieci. Dwoja ze sprawowania w minionym okresie, ktora postawila pod znakiem zapytania dalsza mozliwosc nauki syna w tej szkole, byla w szescdziesieciu procentach rezultatem zawilych intryg - ale w czterdziestu procentach nalezala sie Andriejowi, jak chlopu ziemia.

- Andriej, chcesz jesc?

- Jesc? Co jesc? Gdzie jesc? Jasne, ze chce!

Chudy byl tak, ze mozna by go ukryc za grzebieniem, ale jesc lubil duzo i smacznie. Ci, ktorzy go znali, dziwili sie, „gdzie on to wszystko podziewa”. Najpewniej w rezultacie reakcji chemicznych pochloniete pozywienie przeksztalcalo sie w nieposkromiona energie.

Przed wizyta w kawiarence Lidka zajrzala do swojego gabinetu. Andriej zostal na korytarzu - wolal poskakac na sprezynujacej pod stopami bardzo drogiej, importowanej wykladzinie; sekretarka przymknela drzwi i nie wiadomo dlaczego wymamrotala zmieszanym glosem:

- Lidio Anatoliewna, dzwonili z Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych...

Podczas minionych lat Lidka doskonale przecwiczyla sztuke panowania nad swoimi reakcjami, teraz jednak dla zachowania niewzruszonej miny musiala sie zdobyc na dodatkowy wysilek.

- Co powiedzieli?

- Wyznaczyli spotkanie... przyjecie u ministra. Umowilam termin z waszym planem zajec. W poniedzialek o dwunastej.

Za dwa dni. Lidka bezglosnie odetchnela.

- Dziekuje, Lenoczko. Pojdziemy z Andriejem cos zjesc. Jezeli zadzwoni Igor Wiktorowicz, powiedz mu, zeby zadzwonil jeszcze raz za pol godziny.

- Mamo, co z toba? - zapytal Andriej, ktory zobaczywszy twarz Lidki, natychmiast dal spokoj wariackim podskokom.

- Nic, nic... mam wazne spotkanie, w poniedzialek. Chodzmy.

Uspokojony syn ruszyl przodem, ona zas patrzac w jego kosmaty tyl glowy, niepostrzezenie wyjela z kieszeni niewielka fiolke z malenkimi bezbarwnymi kapsulkami.

Im bardziej niewzruszona twarz, tym ciezej pracowac musza serce i naczynia wiencowe. A Lidka dawno minela wiek, w ktorym mozna bylo nie zwracac uwagi na niemile uklucia w lewej stronie klatki piersiowej.

No prosze, jak ten czas leci. Ma sie juz ku koncowi szesnasty rok.

W wieku pieciu, szesciu lat dzieci dowiaduja sie prawdy o czekajacej wszystkich apokalipsie. Reaguja na te wiedze kazde inaczej: jedne nie wierza, inne natychmiast o tym zapominaja, niektore odsuwaja strach na przyszlosc - przeciez „to” sie zdarzy, kiedy bede dorosly, dzieli mnie jeszcze od „tego” cale zycie.

Niektore przezywaja to bardzo gleboko i bolesnie. Tak jak Andriej. „Mamusiu, ale przeciez TOBIE nic sie nie stanie?!”

Kilka tygodni chodzil nieswoj, zle spal, krzyczal przez sen i prawie niczego nie jadl. Rozmaite proby tlumaczen i pocieszen - nie przejmuj sie, nic sie nikomu nie stanie - nie dawaly rezultatow w ogole albo dawaly rezultaty bardzo mizerne. Z czasem strach sie przytepil, ale ostatecznie znikl po wypadku ze sliwkami.

Byl lipiec. Wedle skierowania znajomego lekarza Lidka wziela urlop w akademickim osrodku wypoczynkowym - daleko od wybrzeza, w stepie. Pogoda byla srednia, Andriejowi osrodek sie nie spodobal, wszystko bylo zle, dopoki w pewien piekny wieczor, spacerujac po wiejskiej, biegnacej obok osrodka drodze, matka i syn nie natkneli sie na ogrodzony sad sliwkowy.

- Sliwy - stwierdzil chlopak glosem lakomca. - Mamo, moze troche natrzese?

Lidka, solidna dama w wieku... no, przekraczajacym znacznie czterdziestke, okazala slabosc i ustapila przestepczemu pragnieniu synka, ktorego dawno juz nie widziala w stanie takiego pobudzenia i zapalu.

- No dobrze - zgodzila sie. - Tylko szybciutko i nie za wiele.

Andriejowi nie trzeba bylo powtarzac dwa razy. Lidka nie zdazyla nawet mrugnac okiem, kiedy chlopak znikl posrod listowia - mialo sie ku wieczorowi i jego obecnosc mogla poznac tylko po szelescie galezi i lisci, a takze gluchych pacnieciach spadajacych na ziemie sliwek.

- Dosyc, Andriusza - stwierdzila w pewnej chwili z niepokojem w glosie. - Potem nie znajdziemy ich w trawie... Zlaz, dopoki choc cokolwiek widac!

W tej chwili od strony drogi dolecial basowy ryk znajdujacego sie jeszcze dosc daleko motocykla. Halas sie przyblizal; Lidka okazala dosc zimnej krwi, by nie wpasc w panike i nie sciagac syna z drzewa w trybie awaryjnym.

- Ani mru mm - polecila Andriejowi. - Oni pojada dalej, wtedy zejdziesz na ziemie.

„Oni” zatrzymali sie w odleglosci moze dwudziestu metrow od pechowej sliwy. Silnik motocykla sie zakrztusil, ryknal ostatni raz i umilkl; zaraz potem sypnely sie przeklenstwa, wzglednie lagodne, gdyz - jak sie wyjasnilo zaraz potem - z mlodym entuzjasta motoryzacji jechala jego dama.

- Kur...cze pieczone! Nie boj sie, Swietka, zaraodpalim. - Swietka chichotala glupawo, motor pochrapywal miarowo, ale nie zamierzal zapalic, mozliwe dlatego, ze motocyklista byl mocno podchmielony.

- O, sliwa - stwierdzila Swietka, ktorej wzrok nie utracil bystrosci nawet w gestym juz mroku. - Paszka, chodz, natrzesiemy...

- Entuzjasta motoryzacji porzucil swoje beznadziejne zajecie i pospieszyl na pomoc przyjaciolce. Lidka, ktora ukryla sie w odleglym o kilka krokow lanie kukurydzy, zdazyla tylko otworzyc usta.

Pasza podszedl do sliwy i zadarl glowe. W nastepnej sekundzie sypnal sie na niego deszcz owocow. Nie, nie deszcz - grad. Lagodna sliwa trzesla galeziami i niewiele brakowalo, a bylaby je polamala; opary alkoholu splataly milosnikowi motoryzacji niemilego figla. Nie wiadomo, co mu sie tam przywidzialo, ale Pasza i Swieta nie zwlekajac, skoczyli do swego motocykla, ten zas, dzielac widac mistyczna groze, jaka ogarnela jego wlasciciela, odpalil od jednego kopa. Buczac groznie i zataczajac sie na wykrotach, motor pomknal ku wiosce. Lidka zdazyla w sama pore, by schwytac spadajacego z drzewa Andrieja. Chlopak zlecial, bo targany smiechem nie mogl sie utrzymac posrod galezi.

Powiadaja, ze obawe przed groznym przelozonym mozna w sobie zwalczyc, wyobraziwszy sobie szefa bez gaci i na sedesie. Dlatego chyba Andriej tego wieczoru przestal sie bac mrygi. Potwor strachu pokazal mu sie z nieprzyzwoitej i komicznej strony. Bez gaci.

Teraz chlopak konczy szesnascie lat, a do apokalipsy zostalo piec albo cztery. Andriej jak przedtem niczego sie nie boi, dzielac bledy swoich rowiesnikow, ktorzy gotowi sa pokonywac morza wplaw; Lidka zas ma sie spotkac w poniedzialek z waznym oficjelem, ministrem sytuacji nadzwyczajnych. Czyli bedzie mowa o miejscu na liscie, bardzo waznej liscie, wielu ludzi daloby jeszcze wiecej, zeby sie na niej znalezc.

Mowa bedzie o prawie do odrobiny „opoznienia umowionego”.

* * *

- Tak jest, Lidio Anatoliewna, bez dwoch zdan. Pani zaslugi dla nauki trudno przecenic... Ale kazda zbedna minuta „umowionego opoznienia” oznacza mozliwe straty wsrod ludnosci. Czy zgodzi sie pani skorzystac ze swego prawa za taka cene?

Minister byl jegomosciem wzrostu zgola nikczemnego, chudym jak szczapa i w grubych okularach. Ich mocne, czarne oprawy wygladaly jak obwodki zalobnej klepsydry.

- Niezupelnie pana rozumiem - odezwala sie Lidka ostroznie. - Wszyscy wiemy, ze czasu „umowionego opoznienia” nie da sie zmienic. Czy wiec warto skladac odpowiedzialnosc...

- Odpowiedzialnosc zawsze jest ciezkim brzemieniem - niezbyt uprzejmie przerwal jej minister. - Ale niechze pani dobrze mnie zrozumie, „umowione opoznienie” nie jest nagroda za zaslugi. To instrument. Niezbedny dla zachowania struktury panstwa i skarbow cywilizacji. Podczas pierwszych godzin po apokalipsie potrzeba jest wladza, system ubezpieczen, koordynacja odtwarzania ekonomiki. Nauka - bezwarunkowo tak, ale tylko te jej galezie, ktore moga miec bezposrednie znaczenie strategiczne.

- Co moze byc wazniejsze strategicznie od rozwiazania zagadki przeznaczenia Wrot? - zapytala Lidka cichym glosem.

Minister wzruszyl ramionami:

- O ile mi wiadomo, do rozwiazania tej zagadki jeszcze daleko. Na dodatek, skoro mowa o projekcie tak szeroko znanym, wymagajacym ogromnego nakladu prac badawczych, angazujacym tak wielu ludzi... ilu pracownikow trzeba bedzie wpisac na liste? Jednego? Dwoch? Czy to rozwiaze problem? A ich rodziny? Wydaje mi sie, Lidio Anatoliewna, ze nie w pelni zdaje sobie pani sprawe z wagi zagadnienia. Nie jest tak, ze sprawa „opoznienia” jest w centrum uwagi calego swiata. Zreszta, jestem gleboko przekonany, ze caly wasz wydzial szczesliwie przetrwa nadciagajaca apokalipse i

Вы читаете Armaged-dom
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату