- Andriej!!

Przybiegl z kuchni. Przestraszony tak, ze niewiele braklo, a oczy wypadlyby mu z orbit.

- Co?!

Lidka dlugo patrzyla na jego blada, wymizerowana i zupelnie jeszcze dziecieca twarz.

- Wiesz co... Kladzmy sie spac.

* * *

Nadanie instytutowi imienia Zarudnego odbylo sie z niewielka tylko pompa. Zaproszeni goscie oczywiscie sie zjawili, posiedzenie Akademii przeszlo raczej w odswietnej niz roboczej atmosferze, a nieformalna „wieczorna kawa” okazala sie faktycznie sutym i niezle zaprawionym trunkami bankietem - ale wszystko odbylo sie bez ostentacji i w waskim gronie znajomych. Z korespondentow zaproszono tylko „swoich” z „Akademickich Nowosci”. Zadnej telewizji. Skromna tablica pamiatkowa, przypominajaca nieco ta, ktora kiedys wisiala na fasadzie domu Zarudnych. Poniewaz artysta nie posluzyl sie oficjalnymi fotografiami, ale skorzystal z materialow dostarczonych mu przez Lidke, brazowy Andriej Igorowicz bardzo przypominal zywego.

Takim wlasnie byl - o ile Lidki nie zawodzila pamiec.

Mlody, niemal chlopiec. Kiedy go zabito, nie mial jeszcze czterdziestu lat. Bylo to prawie trzydziesci osiem lat temu...

Trzydziesci osiem?!

Na Lidke patrzono z szacunkiem albo z jawnym niedowierzaniem w oczach. Do samego ostatniego posiedzenia nie milkly watpliwosci: „ale po co wam to potrzebne?! To wyscie wyznaczyli glowny kierunek badan, wy, a nie Zarudny! Dobrowolnie odstepujecie mu czesc slawy, a to przeciez wcale nie jego zaslugi, tylko wasze”. „Lidio Anatoliewna, przeciez to imie otacza ponura slawa. Czy bedzie to z pozytkiem dla Instytutu?” „Lidio Anatoliewna, moga was zle zrozumiec”. „.Zeby potem nie musiala pani zalowac”.

Ostateczna decyzje podjela po kilku bezsennych nocach. I prosze... jednak dopiela swego.

Gdy bankiet rozkrecil sie juz na caly gwizdek, Lidka zeszla do niedawno wyremontowanej toalety. Dlugo patrzyla w wielkie zwierciadlo na swoje piecdziesiat cztery lata - na ktore rzeczywiscie wygladala. Lekki welniany kostium lezal calkiem niezle, kosmetyka dobrze kryla zmarszczki i kregi pod oczami, ale - moj Boze! - jakimze mlodzikiem okazalby sie Andriej Igorowicz, gdyby teraz stanal obok niej?! Moglaby mu mowic - jak synkowi - „Andriuszka”...

Cofajac sie po schodach do dali bankietowej, omal nie zderzyla sie ze staruszkiem, ktory schodzil w dol. Staruszek trzymal sie balustrady jak tramwaj przewodu - widocznie schodzenie po schodach bez oparcia bylo dlan zbyt wielkim wysilkiem. Lidka ustapila w bok, zwalniajac miejsce przy balustradzie; starcem byl Slawek Zarudny.

Nieuniknione zaproszenie Slawka bylo lyzka dziegciu w calym radosnym dla Lidki przedsiewzieciu. Obejsc sie bez syna patrona Instytutu nijak nie bylo mozna; co prawda, Lidka liczyla w glebi ducha na to, iz nekany artretyzmem Slawek podziekuje za zaproszenie i odmowi.

Stalo sie jednak inaczej. Zazadal, zeby przyslano po niego samochod. Zjawil sie, a jakze... wyglada kiepsko. Oboje z Lidka udaja, ze jedno drugiego nie dostrzega - co z boku doskonale jest widoczne, tym bardziej, ze posadzono ich w prezydium obok siebie...

Minal ja w odleglosci pol metra. Ciagnelo od niego mocna, tania woda kolonska; rzadziutka, siwawa brodka postarzala go przynajmniej o dziesiec lat.

I oczy. Po raz pierwszy od poczatku bankietu mlodszy Zarudny spojrzal wprost na byla zone; od jego spojrzenia Lidce zrobilo sie niedobrze.

Nie byl podobny do ojca - ani troche... W jego spojrzeniu rozpierala sie wredna tesciowa Lidki, ale nie zajmowala go calkowicie; Lidce przypomnial sie ponury chlopak, ktoremu kiedys powiedziala, ze chce wyjsc za niego za maz. Z powodu nazwiska.

Slawku, Slawku, co oni z toba zrobili.

Jacy „oni”?

Poczucie winy nie bylo wielkie, choc meczace - ale na szczescie szybko minelo.

Ciezkie kroki Slawka oddalily sie w glab korytarza. Tymczasem Lidka weszla do stolowki, ktora czasowo przeksztalcono w sale bankietowa i natychmiast poszukala wzrokiem syna.

Andriej jadl. Pochlanial potrawy ze skupieniem i zapalem czlowieka, ktory jeszcze niedawno byl na krawedzi glodowej smierci. Na jego talerzu lezala czarna, zalobna obwodka ogonkow pozartych przezen oliwek.

* * *

- Niedobrze sie czujesz?

- Nie, mamo, wszystko w porzadku.

- To dlaczego jestes taki skwaszony?

- Ja, skwaszony?

Metamorfoza nastapila w kilka dni po bankiecie. Andriej nigdy przedtem nie mial przed Lidka tajemnic - tym bardziej takich. Zatruwajacych chlopaka dniami i nocami.

Ktorejs nocy o czwartej nad ranem uslyszala, jak wierci sie na swoim tapczanie i tlumi westchnienia. Nie wytrzymala - wstala i podeszla blizej:

- Zab cie boli, czy co?

- Nie...

- Zakochales sie?

Smiech:

- Tego by jeszcze brakowalo...

- Ktos cie urazil? W szkole? Grozono ci? Zadano pieniedzy? Grozili wydaleniem?

- Nie.

- Andriuszka, cokolwiek by sie nie stalo, mozesz na mnie liczyc.

- Nie zawsze mozesz pomoc, mamo...

Na chwile odjelo jej mowe.

- Mamo, sam sobie poradze... nic strasznego sie nie dzieje. Nikt mnie nie bije, nie grozi i nie zamierza wydalic ze szkoly.

I zamknal oczy.

Kwoka. Przerazona kwoka w jej sercu domagala sie, zeby natychmiast chwycic chlopaka i dowolnymi srodkami wydusic zen zeznanie - co mu dolega? A jezeli cos jest nie tak - to trzeba go zabrac z liceum. Rzucic wszystko i wyjechac z miasta. Zakopac sie w jakiejs gluchej wsi, pic rankami kozie mleko i zyc tak, zeby ani na chwile nie tracic go z oczu.

Glupia kwoka. Ale walka z nia pochlania wiele psychicznych sil.

Lidka gleboko westchnela. I podniosla powieki:

- Niech ci bedzie. I tak mi sie kleja oczy. Rano trzeba ci do szkoly, a mnie do Instytutu...

Wrocila do poscieli, ktora zdazyla juz ostygnac.

I nakryla glowe poduszka.

I tak sie dowie. Nie wprost, to posrednio. No, nic. Nie ma czego zazdroscic temu, kto nie daje zyc jej synowi. Jezeli to dziewczyna - biada jej... Jezeli nauczyciel albo jakis tepy osilek... Juz z gory wspolczuje. Biedacy.

Wszystko to bzdury. Wszystko, oprocz apokalipsy; ale jeszcze jest troche czasu. Andriej musi przezyc, chocby z nieba walilo kalem i pierogami. Trafi na liste uprzywilejowanych, chocby jego niemlodej juz matce przyszlo sobie odciac reke. Albo, na przyklad, pojsc na wspolprace...

Usmiechnela sie krzywo.

W listopadzie dzien budzi sie dosc pozno.

* * *

Pisarz Wielikow dorobil sie wlasnego kregu wielbicieli. Fan klub powstal przed czterema laty, zupelnie bez jego udzialu. Przepelnieni uwielbieniem milosnicy i czytelnicy jego ksiazek, czternaste i pietnastoletni chlopcy dyzurowali czasem na jego podworku - liczac na autograf albo zwykle kiwniecie glowy idola, a jezeli sie uda, to moze trafi sie okazja do rozmowy; najbardziej zagorzalych Wielikow zapraszal niekiedy na herbate. Lidka zartowala, ze wymieniwszy z mistrzem uscisk dloni, chlopaki calymi tygodniami nie myja rak.

Andriej byl w tym klubie czyms posrednim pomiedzy guru, maskotka a czcigodnym przewodniczacym. Dzielil sie z wielbicielami informacja, kiedy Wielikow zamierza sie pojawic w domu, gdzie i dokad sie udal, co pisze i ile stron juz wystukal, kiedy wyjezdza w delegacje i kiedy wraca, a takze - jakie nowe pomysly holubi w sercu. Wszystko to oczywiscie odbywalo sie za zgoda i autoryzacja „wujka Witalika” - Wielikow dawno juz i jak najbardziej serio wyznaczyl Andriejowi role „rzecznika i lacznika ze spoleczenstwem”.

- Mowiac pokrotce, Lideczko... w dziecinstwie ten chlopak slyszal bajke o tym, jak pewna dziewczynka wabila dalfiny, grajac na ustnej harmonijce. I jak potem, podczas mrygi, ta sama harmonijka zahipnotyzowala wielka glefe. Bajka i nieprawda. Ale oto nasz bohater zaczyna zajmowac sie badaniem muzykalnych zdolnosci dalfinow. Idzie na brzeg... nie, nie z organkami... wymyslil takie urzadzenie, „podwodna orkiestre”. Czyli do wody opuszcza sie wielka membrane, ktora zaczyna przekazywac dzwieki poprzez drgania wody. I oto... Andriuszka, nalej mi jeszcze kawy... nasz bohater nawiazuje stosunki z dalfinami, dosc osobliwe i niejednoznaczne. Tymczasem zbliza sie mryga, on zas przekazuje dalfinom wciaz te sama melodie, bo zauwazyl, ze im sie spodobala. Czemu sie smiejesz, Lido? I z morza wylaza, sami rozumiecie, glefy...

- A on zaczyna im grac na organkach, one zas gesiego ida za nim - dlawiac sie chichotem, dokonczyla Lidka. - Bardzo widowiskowe... Filmowe nawet... A przy okazji, co z twoim filmem?

Wielikow skrzywil sie:

- Lideczko, tani film, to tani film i tyle. Bedziesz sie smiala, ale prawdziwe, dokumentalne filmy robione podczas apokalipsy - wygladaja ubogo i mizernie w porownaniu z tym, co mozna zrobic w studio. Ale za pol roku trafimy na ekrany... Tfu, tfu! Andriej, czemu ty mi cukru zalujesz?

- I tak jestes gruby, wujku.

- Ja? Ja jestem gruby?!

Smiech i sprzeczki; w obecnosci Wielikowa, Andriej wyraznie sie odprezal. Jakby ciezar lezacy mu na duszy robil sie lzejszy.

Lidka z sympatia obserwowala przyjacielskie wiezy, od dawna laczace znanego pisarza z jej synem. Byla to namiastka milosci ojcowskiej, przyjazn z doroslym czlowiekiem, na dodatek niezwyklym i szeroko znanym. No i dobrze.

Nieco pozniej, gdy Andriej demonstrujac swoja krzywde, zabral sie do odrabiania lekcji, Lidka wlaczyla telewizor i przy halasie wytwarzanym przez jakas piesniarke estradowa wylozyla przed Wielikowem historie synowskiej depresji.

- W liceum bylas? - natychmiast zainteresowal sie gosc.

Lidka kiwnela glowa:

- A jakze, przede wszystkim... szpiegowac wlasnego syna. Musialam wymyslic jakis cel wizyty, zeby nikt, Boze bron, nie domyslil sie, po co naprawde tam poszlam. Ale na szczescie czesto tam bywalam wczesniej, wiec moja wizyta w nikim nie wzbudzila podejrzen, nawet Andriej sie nie zorientowal...

- I czegos sie dowiedziala?

Вы читаете Armaged-dom
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату