Arab zacisnal petle jeszcze mocniej.
Idiota chwycil go w pasie.
Potezne miesnie ramion Skrytobojcy wybrzuszyly sie. Pot mieszal sie z krwia na jego twarzy.
Trup wstal unoszac ze soba Hasana, ktory jeszcze bardziej zacisnal petle.
Kiedy idiota unosil Hasana z ziemi, jego twarz juz nie byla biala, lecz pocetkowana, a zyly, ktore mu wystapily na czole i specznialy na karku, przypominaly sznurki.
Tak jak ja kiedys unioslem golenia, tak Trup podniosl teraz Hasana. Kiedy wytezal wszystkie swoje nieludzkie sily, pnacze zatopilo sie jeszcze glebiej w jego szyi.
Tlum lamentowal i spiewal chaotycznie jakas piesn. Bebnienie, ktore doszlo do poziomu histerycznego pulsowania, rozbrzmiewalo z maksymalnym natezeniem i ani na chwile nie ustawalo. I wtedy znow uslyszalem wycie, nadal bardzo odlegle.
Flara zaczela gasnac.
Trup zatoczyl sie, a potem, kiedy wstrzasnal nim gwaltowny skurcz, odrzucil Araba na bok.
Wyrwane z rak Hasana pnacze poluznilo sie na gardle idioty.
Hasan wzial ukemi i przekulnal sie na kolana. Pozostal w tej pozycji.
Trup ruszyl w jego kierunku, ale po chwili zachwial sie na nogach.
Calym jego cialem zaczely wstrzasac dreszcze. Zacharczal i zlapal sie za gardlo. Twarz mu pociemniala. Podszedl chwiejnym krokiem do drzewa i wyciagnal reke. Oparl sie i sapal. Przez chwile dyszal halasliwie. Reka zeslizgnela mu sie po pniu i upadl na ziemie. Dzwignal sie do pozycji kucznej.
Hasan wstal i poszedl po pnacze, ktore wczesniej spadlo z szyi Trupa.
Zblizyl sie do idioty.
Tym razem jego uscisk byl nie do rozwarcia.
Trup upadl i juz wiecej nie wstal.
To bylo jak wylaczenie radia, ktore gralo rozkrecone na pelen regulator.
Pstryk…
Nastala gleboka cisza — to wszystko zdarzylo sie tak szybko. I czula byla noc, zaprawde czula, kiedy wyciagnalem reke, zlamalem kark stojacemu obok mnie straznikowi i wzialem jego szable. Potem obrocilem sie w lewo i rozlupalem ostrzem czaszke nastepnego.
Nastapilo kolejne „pstryk” i radio znow zostalo rozkrecone na caly regulator, ale tym razem byly same zaklocenia. Spokoj nocy zostal zburzony.
Myshtigo powalil jednego straznika pelnym nienawisci ciosem w kark i kopnal innego w golen. George zdolal blyskawicznie kopnac najblizej stojacego ludozerce w krocze.
Dos Santos, troche powolniejszy — lub po prostu pechowy — otrzymal dwa dotkliwe ciecia, w ramie i klatke piersiowa.
Tlum powstal z ziemi i wygladalo to, jak przyspieszo-ny film pokazujacy rozrost kielkow fasoli.
Ludozercy ruszyli na nas.
Ellen zarzucila burnus Hasana na glowe straznika z szabla, ktory zamierzal wypruc wnetrznosci z jej meza, a nadworny poeta Ziemi spuscil duzy kamien na czubek plachty — z pewnoscia zaszkodzil tym uczynkiem swoim zasadom, ale nie wygladal na bardzo zmartwionego tym faktem.
Hasan dolaczyl do naszej grupki. Uderzajac reka w plaska powierzchnie ostrza szabli, wedlug starej, samu-rajskiej techniki, ktora uwazalem za calkowicie zapomniana, odparowal cios, a po kolejnym szybkim ruchu mial juz szable w reku i bardzo sprawnie sie nia poslugiwal.
Zanim tlum znalazl sie w polowie drogi do nas, zabilismy lub okaleczylismy wszystkich naszych straznikow.
Biorac przyklad z Ellen, Diane rzucila wysokim lukiem trzy flary magnezjowe w kierunku motlochu. Nastepnie zaczelismy uciekac. Ellen i Ruda Peruka podtrzymywaly Dos Santosa, ktory mial trudnosci z utrzymaniem rownowagi.
Koureci jednak odcieli nam droge i bieglismy na pol-noc, w kierunku przeciwnym do naszego celu.
— Nie damy rady, Karagee — zawolal Hasan.
— Wiem.
— Chyba ze ty i ja powstrzymamy ich, podczas gdy reszta popedzi naprzod.
— Dobrze. W ktorym miejscu?
— Przy dole z roznem, gdzie sciezka jest otoczona gestym lasem. To waskie gardlo. Nie beda mogli zaatakowac nas wszyscy naraz.
— Racja! — Odwrocilem sie do pozostalych. — Slyszeliscie? Biegnijcie do koni! Phil was poprowadzi! Hasan i ja powstrzymamy ich tak dlugo, jak tylko zdolamy! Ruda Peruka odwrocila glowe i zamierzala cos powiedziec.
— Nie spierajcie sie! Idzcie! Przeciez chcecie zyc, prawda?
Chcieli zyc. Poszli.
Przy dole z roznem Hasan i ja odwrocilismy sie i czekalismy. Pozostali znow zmienili kierunek i zaczeli przedzierac sie przez las, zmierzajac do wioski i wybiegu dla koni. Motloch byl coraz blizej.
Nastapil atak pierwszej fali i rozpoczela sie rzez. Bylismy w miejscu, gdzie sciezka wychodzila z lasu na rownine. Teren uksztaltowany tu byl podobnie do litery V. Po lewej stronie mielismy dol, w ktorym tlil sie ogien, a po prawej gesty las. Zabilismy trzech, a kilku innych krwawilo, kiedy cofneli sie, przystaneli na chwile, a potem zaczeli nas oskrzydlac.
Wtedy stanelismy plecami do siebie i cielismy ich, gdy do nas podchodzili.
— Jezeli chocby jeden z nich ma bron palna, to jestesmy skonczeni, Karagee.
— Wiem.
Kolejny polczlowiek padl od ciecia mojego ostrza. Jeden napastnik trafiony przez Hasana wlecial z krzykiem do jamy.
Wtedy ruszyli na nas ze wszystkich stron. Jedno ostrze przedostalo sie przez moja oslone i przecielo mi ramie. Inne drasnelo mnie w udo.
— Cofnijcie sie, glupcy! Wycofajcie sie, pokraki!
Wykonali rozkaz, uchodzac poza zasieg razenia.
Czlowiek, ktory wydal rozkaz, mial mniej wiecej metr siedemdziesiat wzrostu. Jego dolna szczeka poruszala sie jak u kukielki, jakby byla na zawiasach, a jego zeby przypominaly dwa rzedy kostek do gry w domino — wszystkie mialy ciemne plamki i szczekaly przy otwieraniu i zamykaniu ust.
— Tak, Prokrustesie — powiedzial ktos w tlumie.
— Przyniescie sieci! Wezcie ich zywcem! Nie podchodzcie do nich! Juz i tak zadali nam zbyt duze straty! Obok niego stal Moreby, ktory skomlal jak pies.
— …Nie wiedzialem, panie.
— Milcz! Ty fabrykancie obrzydliwych brei! Przez ciebie stracilismy boga i wielu ludzi!
— Atakujemy? — zapytal Hasan.
— Nie, ale przygotuj sie do przecinania sieci, kiedy je przyniosa.
— To dobrze, ze chca nas wziac zywcem — doszedl do wniosku.
— Poslalismy wielu do piekla, zeby utorowac sobie droge — powiedzialem — i nadal stoimy i trzymamy szable w reku. Coz jeszcze mozemy zrobic?
— Jezeli zaatakujemy ich, wezmiemy ze soba jeszcze dwoch, moze czterech. Jesli bedziemy czekac, zarzuca na nas sieci i umrzemy bez nich.
— Jakie to ma znaczenie, kiedy czlowiek jest martwy? Poczekajmy. Dopoki zyjemy, kazda nastepna chwila niesie z soba rozne szanse ocalenia.
— Jak sobie zyczysz.
I znalezli sieci, i zarzucili je. Porozcinalismy trzy z nich, nim spetali nas w czwarta. Zacisneli ja i podeszli do nas.
Poczulem, jak ktos wyrywa mi szable z reki. Ktos in-ny wymierzyl mi kopniaka — byl to Moreby.
— Teraz umrzecie tak, jak bardzo niewielu umiera — powiedzial.
— Czy pozostali uciekli?
— Nie na dlugo — odparl. — Wytropimy ich, znaj-dziemy i sprowadzimy z powrotem. Wybuchnalem