smiechem.
— Przegrales — powiedzialem. — Nie dadza sie zlapac. Znow mnie kopnal.
— A wiec tak przestrzegasz swoich zasad? — spyta-lem. Przeciez Hasan pokonal Trupa.
— Oszukiwal. Kobieta rzucila flare.
Kiedy zwiazywano nas w sieci, Prokrustes podszedl do Moreby'ego.
— Zabierzmy ich do Doliny Snu — zaproponowal szaman — i tam postapmy z nimi wedle naszej woli i pozostawmy zakonserwowanych na przyszle ucztowanie.
— To dobry pomysl — zgodzil sie Prokrustes. — Tak sie stanie.
Przez caly ten czas Hasan musial wyplatywac lewa reke z sieci, bo wysunal ja szybko i drapnal Prokrustesa w noge.
Prokrustes kopnal go kilka razy, a na dodatek i mnie wymierzyl kopniaka. Pomasowal tez zadrapania na lydce.
— Czemu to zrobiles, Hasan? — zapytalem, gdy Prokrustes odwrocil sie i rozkazal, zeby nas przywiazano do pali od rozna w celu przeniesienia.
— Byc moze na moich paznokciach pozostalo troche meta-cyjanu — wyjasnil.
— Skad on sie tam wzial?
— Z pociskow na moim pasie, Karagee, ktorych mi nie zabrali. Po naostrzeniu paznokci, pokrylem je dzisiaj trucizna.
— Aha! Na poczatku walki zadrasnales Trupa…
— Tak, Karagee. Potem to byla tylko kwestia przetrwania przy zyciu do chwili, az idiota padnie.
— Jestes wzorowym skrytobojca, Hasan.
— Dziekuje, Karagee.
Nadal skrepowani w sieci, zostalismy przywiazani do pali. Na rozkaz Prokrustesa czterech ludzi podnioslo nas z ziemi.
Z Moreby'm i Prokrustesem kroczacymi na czele, poniesiono nas w ciemnosciach nocy.
Kiedy posuwalismy sie nierownym szlakiem, teren wokol nas zaczal sie zmieniac. Zawsze tak sie dzieje, kiedy czlowiek zbliza sie do Napromieniowanego Miejsca. Przypomina to piesza wedrowke wstecz przez ery geologiczne.
Mijane po drodze drzewa byly inne niz przedtem. W koncu szlismy zawilgoconym przejsciem miedzy ciemnymi, strzelistymi pniami porosnietymi liscmi podobnymi do paproci; sposrod tego listowia zerkaly na nas rozne stwory o skosnych, zoltych oczach. Wysoko nad glowa noc przypominala brezentowy namiot rozciagniety na szczytach drzew, pocetkowany bladymi kropkami gwiazd i z rozdarciem w ksztalcie polkola. Z gestego lasu dochodzily odglosy podobne do ptasich krzykow, ktore konczyly sie parsknieciami. Jakas ciemna sylwetka przebiegla kawalek przed nami w poprzek sciezki.
Drzewa byly coraz mniejsze, a odleglosci miedzy nimi coraz wieksze. Roznily sie one od drzew, ktore napotkalismy po wyjsciu z wioski. Byly poskrecane (i skrecaly sie przez caly czas!) i mialy galezie podobne do wodorostow, sekate pnie oraz odkryte korzenie, ktore pelzly powoli po powierzchni ziemi. Malenkie, niewidoczne stworki wydawaly z siebie odglosy podobne do drapania, uciekajac od swiatla elektrycznej latarni Moreby'ego.
Odwracajac glowe odkrylem slaby, pulsujacy blask imitujacy swiatlo na granicy widzialnego widma. Dochodzil z naprzeciwka.
Pod stopami pojawila sie obfitosc ciemnych pnaczy, ktore wily sie, gdy tylko ktorys z naszych tragarzy nadepnal na nie.
Drzewa zmienily sie w zwykle paprocie, a potem te tez zniknely. Zastapila je mnogosc kosmatych porostow w kolorze krwi. Dostrzec je mozna bylo na wszystkich glazach. Lekko fosforyzowaly.
Nie slychac bylo juz zwierzecych odglosow. Nie bylo juz zreszta zadnych odglosow z wyjatkiem sapania naszych czterech tragarzy, odglosu krokow oraz sporadycznych przytlumionych trzaskow, kiedy Prokrustes uderzal karabinem maszynowym w glazy pokryte wysciolka. Nasi tragarze mieli noze za pasami. Moreby niosl kilka nozy, jak rowniez maly pistolet.
Szlak wznosil sie teraz stromo pod gore. Jeden z naszych tragarzy zaklal. Namiot nocy gwaltownie opadl na poprzedniej krawedzi; zetknal sie z horyzontem i wypelnila go blada mgielka w kolorze fioletowym, bledsza od wydmuchnietego dymu papierosowego. Powoli, bardzo wysoko i z trzepotem skrzydel przypominajacym odglos fal morza wzburzonego przez diabla morskiego, przemknela na tle tarczy ksiezyca ciemna sylwetka nietoperza pajakowatego.
Prokrustes upadl.
Moreby pomogl mu wstac, ale Prokrustes zatoczyl sie i wsparl na jego ramieniu.
— Co ci dolega, panie?
— Nagle zawroty glowy, odretwienie ciala… Wez moj karabin. Ciazy mi.
Hasan zachichotal.
Prokrustes odwrocil sie w kierunku wieznia, a jego kukielkowata dolna szczeka opadla.
A potem sam upadl.
Moreby dopiero co wzial od niego karabin i mial zajete rece. Straznicy pospiesznie polozyli nas na ziemi i podbiegli do Prokrustesa.
— Macie wode? — zapytal wodz i zamknal oczy.
Juz ich nie otworzyl.
Moreby przystawil ucho do jego klatki piersiowej, podsunal mu pioro swojej rozdzki pod nozdrza.
— Nie zyje — oznajmil w koncu.
— Niczyje?
Tragarz pokryty rybia luska zaczal plakac.
— Byl dobrym wodzemlkal. Byl wielkim Wodzem Wojny. Co teraz zrobimy?
— Nie zyje — powtorzyl Moreby — i dopoki nie zostanie wybrany nowy Wodz Wojny, ja jestem waszym przywodca. Owincie go w swoje okrycia. Polozcie na tamtym plaskim glazie przed nami. Zadne zwierzeta tu nie przychodza, wiec nic mu sie nie stanie. Zabierzemy go w drodze powrotnej. Teraz jednak musimy sie zemscic na tych dwoch. — Wskazal na nas rozdzka. — Dolina Snu jest juz niedaleko. Czy zabraliscie ze soba pigulki, ktore wam dalem?
— Tak.
— Tak.
— Tak.
— Tak.
— Bardzo dobrze. Zdejmijcie teraz swoje okrycia i owincie go.
Spelnili jego polecenie i wkrotce znow nas dzwigneli. Niebawem znalezlismy sie na szczycie wzniesienia, z ktorego sciezka wiodla w dol do fluorescencyjnej jamy, jakby poznaczonej bliznami po ospie. Wydawalo sie, iz lezace tam wielkie glazy plona.
— Moj syn — powiedzialem do Hasana — opisal mi to otoczenie jako miejsce, gdzie niteczka mojego zycia lezy na plonacym glazie. Ujrzal we snie, jak jestem zagrozony przez Trupa, ale los odwrocil grozbe w twoim kierunku. Kiedy bylem jeszcze tylko snem w jazni Smierci, ta okolica zostala wybrana na jedno z miejsc, gdzie moge umrzec.
— Spasc z Shinwatu oznacza upiec sie — powiedzial Hasan.
Zniesli nas do rozpadliny i rzucili na glazy. Moreby odbezpieczyl karabin i cofnal sie.
— Uwolnijcie Greka i przywiazcie go do tamtego slupa. — Wskazal bronia.
Wykonali polecenie, krepujac mocno moje rece i nogi. Glaz byl gladki, wilgotny i przynosil smierc znienacka.
To samo zrobili z Hasanem, w odleglosci mniej wiecej dwoch i pol metra po mojej prawej stronie.
Moreby postawil latarnie na ziemi. Swiatlo zataczalo zolte polkole wokol nas. Czterej Koureci wygladali jak posagi demonow przy jego boku.
Usmiechnal sie. Oparl karabin o skalna sciane za swoimi plecami.
— To Dolina Snu — powiedzial. — Ci, ktorzy tu spia, nie budza sie. Mieso jednak konserwuje sie i dzieki temu jestesmy zabezpieczeni przed chudymi latami. Zanim was jednak opuscimy… — Skierowal na mnie swoj