Zwrocil sie w strone chlopca, ktory spogladal na niego z rogu pokoju szeroko rozwartymi oczyma.

— No to chodz — powiedzial Gordon, wyciagajac reke. — Lepiej juz stad znikajmy.

4. HARRISBURG

Trzymajac dziecko na siodle przed soba, Gordon oddalal sie od przerazajacych wydarzen tak szybko, jak tylko mogl go poniesc ukradziony wierzchowiec. W przelocie dojrzal, ze gonia go na piechote. Jeden z lupiezcow przykleknal, by dokladniej wycelowac.

Gordon pochylil sie, szarpnal wodze i kopnal konia. Ten parsknal i skrecil blyskawicznie za stojacy na rogu obrabowany sklep Rexall, w tej samej chwili, gdy pociski o wysokiej predkosci roztrzaskaly granitowa oblicowke tuz za nimi. Odlamki kamienia pomknely ze swistem wzdluz Szostej Alei.

Gordon gratulowal sobie juz przedtem tego, ze poswiecil troche czasu, by rozpedzic pozostale konie, zanim oddalil sie galopem. Gdy jednak obejrzal sie w tej ostatniej chwili za siebie, ujrzal, ze pojawil sie kolejny bandyta, na jego wlasnym kucyku!

Na chwile ogarnal go nierozumny strach. Jesli mieli jego konia, mogli tez zabrac albo uszkodzic worki z korespondencja.

Odegnal niedorzeczna mysl i skierowal rozpedzonego wierzchowca w boczna ulice. Do diabla z listami! To byly tylko rekwizyty. Liczyl sie fakt, ze w tej chwili mogl go scigac tylko jeden z surwiwalistow. To wyrownywalo szanse.

Prawie.

Szarpnal wodze i uderzyl pietami w boki zwierzecia. Kon pogalopowal ze wszystkich sil jedna z milczacych, pustych ulic srodmiescia Eugene. Gordon uslyszal tetent innych kopyt. “Za blisko”. Nie zadajac sobie trudu, by spojrzec za siebie, skrecil w zaulek. Kon przebiegl ostroznie obszar pokryty rozbitym szklem, po czym minal nastepna przecznice i droge dojazdowa, by pomknac kolejna, zawalona odpadkami uliczka.

Gordon skierowal zwierze ku enklawie zieleni. Przemkneli cwalem przez otwarty plac i zatrzymali sie za wybujalym debowym gaszczem w malym parku.

Powietrze wypelnial swist i lomot. Po chwili Gordon zdal sobie sprawe, ze to jego wlasny oddech i puls.

— Czy… czy nic ci nie jest? — zapytal, spogladajac na chlopca.

Dziewieciolatek przelknal sline i pokrecil glowa, nie marnujac tchu na slowa. Chlopaka dzis sterroryzowano i byl swiadkiem okropnych rzeczy, mial jednak tyle rozsadku, by nie spuszczac spokojnych, brazowych oczu z Gordona.

Ow stanal w strzemionach, by wyjrzec zza parkowych krzewow, ktore rozrastaly sie przez siedemnascie lat. Wydawalo sie, ze przynajmniej na razie zgubili scigajacego.

Oczywiscie mogl on sie znajdowac w odleglosci niespelna piecdziesieciu metrow i rowniez nasluchiwac w ciszy.

Palce Gordona drzaly jeszcze, zdolal jednak wyciagnac z kabury oprozniona trzydziestkeosemke i naladowac ja ponownie, probujac jednoczesnie zastanowic sie nad sytuacja.

Jesli mieli do czynienia tylko z jednym jezdzcem, niewykluczone, ze lepiej bedzie, jak sie ukryja i przeczekaja. Niech bandyta ich szuka. Predzej czy pozniej sie oddali.

Niestety, pozostali holnisci wkrotce tez go dognaja. Zapewne lepiej bylo zaryzykowac odrobine halasu teraz, niz pozwolic, by ci mistrzowie tropienia i polowania z okolic Rogue River odzyskali rezon i zabrali sie do dokladnego przeszukiwania okolicy.

Poglaskal konska szyje, pozwalajac, by zwierze odpoczywalo jeszcze przez chwile.

— Jak masz na imie? — zapytal chlopca.

— M… Mark.

Zamrugal powiekami.

— A ja Gordon. Czy to twoja siostra uratowala nam zycie tam przy kominku?

Mark potrzasnal glowa. Jako dziecko ciemnego wieku zachowal lzy na pozniej.

— N… nie, prosze pana… Moja mama.

Gordon chrzaknal zaskoczony. W dzisiejszych czasach rzadko sie zdarzalo, by majace dzieci kobiety wygladaly tak mlodo. Matka Marka musiala zyc w niezwyklych warunkach. Kolejna wskazowka mowiaca, ze w polnocnym Oregonie dzieje sie cos tajemniczego.

Zmrok zapadal szybko. Nadal nic nie bylo slychac, wiec Gordon tracil konia, by ruszyl z miejsca. Kierowal nim kolanami. Gdy tylko bylo to mozliwe, pozwalal mu wybierac miekki grunt. Trzymal oczy szeroko otwarte i czesto zatrzymywal sie, by nasluchiwac.

W kilka minut pozniej uslyszeli krzyk. Chlopiec naprezyl miesnie. Dzwiek z pewnoscia jednak dobiegal z odleglosci kilku przecznic. Gordon skierowal sie w przeciwna strone z mysla o znajdujacych sie na polnocnym krancu miasta mostach na Willamette.

Dlugi zmierzch dobiegl konca, nim dotarli do mostu na Szosie 105. Z chmur przestal siapic deszcz, nadal jednak rzucaly one gleboki cien na widoczne wszedzie wokol ruiny, nie dopuszczajac nawet swiatla gwiazd. Gordon wytrzeszczal oczy, starajac sie przeniknac mrok. Pogloski, ktore slyszal na poludniu, mowily, ze most stoi jeszcze. Nie bylo widac zadnych wyraznych oznak zasadzki.

A jednak w tej masie ciemnych dzwigarow moglo kryc sie wszystko, w tym rowniez doswiadczony bandyta z karabinem.

Gordon potrzasnal glowa. Nie po to zachowal zycie tak dlugo, aby teraz decydowac sie na podejmowanie glupiego ryzyka. Nie wtedy, gdy mial inne mozliwosci. Zamierzal ruszyc stara autostrada miedzystanowa wiodaca wprost do Corvallis i tajemniczej krainy Cyklopa, lecz wiodly tam takze inne drogi. Zawrocil konia i skierowal sie na zachod, oddalajac sie od ciemnych, sterczacych groznie wiez.

Potem nastapila pospieszna, kreta jazda bocznymi uliczkami. Kilkakrotnie omal nie zgubil drogi i musial pomagac sobie nawigacja obliczeniowa. Na koniec dzieki szumowi wody odnalazl stara Autostrade 99.

Ten most byl plaska, otwarta konstrukcja, ktora sprawiala wrazenie wolnej od zagrozenia. Zreszta byla to ostatnia znana mu droga. Pochylony nisko nad chlopcem, przestrzen miedzy przeslami pokonal galopem. Zmuszal wierzchowca do maksymalnego wysilku, dopoki sie nie upewnil, ze wszelki mozliwy poscig zostal daleko z tylu.

Wreszcie zsiadl z konia i prowadzil go przez chwile, pozwalajac wyczerpanemu zwierzeciu odzyskac oddech.

Gdy wdrapal sie z powrotem na siodlo, Mark zasnal juz. Gordon rozlozyl ponczo, by okryc ich obu, kiedy z trudem posuwali sie na polnoc w poszukiwaniu swiatla.

Na jakas godzine przed switem dotarli wreszcie do otoczonej palisada wioski Harrisburg.

Zaslyszane przez Gordona opowiesci o dostatnim polnocnym Oregonie musialy byc nieporozumieniem. Osada najwyrazniej zbyt dlugo cieszyla sie pokojem. Geste podszycie porastalo chroniaca przed ogniem strefe az do samej palisady, a na wiezach nie bylo straznikow. Gordon musial nawolywac cale piec minut, nim pojawil sie ktos, by otworzyc brame.

— Chce porozmawiac z waszymi przywodcami — oznajmil im na zadaszonym ganku miejscowego sklepu. — Grozi wam niebezpieczenstwo, z jakim nie spotkaliscie sie od lat.

Opowiedzial o grupie szabrownikow, ktorzy wpadli w zasadzke, o bandzie twardych, zlych ludzi oraz ich zadaniu rozpoznania bezbronnej, polnocnej czesci doliny Willamette w celu pozniejszego spladrowania. Czas mial wielkie znaczenie. Musieli wyruszyc natychmiast, by zlikwidowac holnistow, nim zakoncza swa misje.

Ku jego przerazeniu, tubylcy o zaspanych spojrzeniach nie mieli jednak wielkiej ochoty uwierzyc w jego opowiesc, jeszcze mniejsza zas urzadzac wypad podczas deszczowej pogody. Gapili sie podejrzliwie na Gordona i potrzasali z niechecia glowami, gdy domagal sie zwolania zbrojnego oddzialu.

Mark spal, doszczetnie wyczerpany, i nie mogl posluzyc jako swiadek potwierdzajacy jego relacje. Tubylcy najwyrazniej woleli wierzyc, ze Gordon przesadza. Kilku mezczyzn stwierdzilo bez ogrodek, ze musial sie natknac na miejscowych bandytow, ktorych garstka grasowala wciaz na poludnie od Eugene, gdzie wplywy Cyklopa byly jeszcze niewielkie. W tych okolicach od wielu lat nikt nie widzial holnisty. Podobno wszyscy juz dawno powybijali

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату