blyskawica. Jeden cios wielkiej jak szynka i twardej jak kamien piesci wystarczyl, by Gordon runal na ziemie.
Swiat zamienil sie w wir gwiazd i bolu. “Jak ktokolwiek moze sie ruszac tak szybko?” — zastanowil sie w przeblysku gasnacej swiadomosci.
Byla to jego ostatnia jasna mysl.
10
Lodowata mzawka zamienila grzaski szlak w bagnisko wciagajace stopy wiezniow, ktorzy wlekli sie z trudem. Walczyli z blotem ze spuszczonymi glowami, usilujac dotrzymac kroku jezdzcom na koniach. Po trzech dniach tym, co liczylo sie w ograniczonym swiecie jencow, bylo nie zostac z tylu i uniknac dalszego bicia.
Zwyciezcy nie mieli juz barw wojennych na twarzach, lecz wygladali prawie tak samo straszliwie. Jechali jak wielcy panowie na wierzchowcach zagarnietych z doliny Camas, odziani w zimowe maskujace parki. Ostatni, najmlodszy z holnistow — z jego ucha zwisal tylko jeden zloty pierscien — odwracal sie od czasu do czasu, by warknac na wiezniow i pociagnac za postronek owiazany wokol nadgarstka pierwszego z nich, po czym przez pewien czas caly szereg wlokl sie naprzod szybciej.
Wzdluz calego szlaku lezaly smieci pozostawione przez kolejne fale uchodzcow. Po niezliczonych malych bitwach i masakrach na tym terytorium przewaga nalezala do najsilniejszych. Byl to raj Nathana Holna.
Kilkakrotnie karawana mijala niewielkie skupiska chat, brudnych nor zbudowanych z kawalkow przedwojennych materialow. W kazdej nedznej wioszczynie zamieszkujacy ja nieszczesnicy, powloczac nogami, wychodzili na zewnatrz, by zlozyc ze spuszczonymi oczyma hold. Od czasu do czasu jakis pechowiec kulil sie pod kilkoma leniwymi ciosami wymierzanymi bez widocznego powodu przez tych, ktorzy jechali konno.
Dopiero gdy wojownicy juz przejechali, wiesniacy podnosili wzrok. W ich zmeczonych oczach nie bylo nienawisci, tylko glod, z ktorym spogladali na oddalajace sie zady dobrze odzywionych koni.
Poddani prawie wcale nie patrzyli na nowych wiezniow. Ci odwzajemniali ich brak uwagi.
Wedrowka zajmowala caly dzien, z nielicznymi przerwami. Noca jencow oddzielano od siebie, by uniemozliwic im rozmowy. Kazdego z nich przywiazywano do spetanego konia, aby zapewnic mu cieplo bez rozpalania ognia. O swicie i po posilku z rzadkiej kaszy dlugi marsz zaczynal sie na nowo.
Czwartego dnia dwoch wiezniow juz nie zylo. Dwoch innych, ktorzy byli zbyt slabi, by isc dalej, zostawiono holnistowskiemu baronowi, wlascicielowi malenkiego dworku o pokrytych bazgrolami scianach. Mieli zastapic poddanych, ktorych ukrzyzowane zwloki wciaz wisialy nad szlakiem jako lekcja pokazowa dla kazdego, kto zechcialby okazac nieposluszenstwo.
Przez caly ten czas Gordon widzial niewiele wiecej od plecow wlokacego sie przed nim mezczyzny. Zaczal nienawidzic wieznia przywiazanego z tylu do jego nadgarstka. Za kazdym razem, gdy tamten sie potykal, nagle szarpniecie przeszywalo umeczone miesnie jego ramion i plecow. Mimo to niemal nie zauwazyl chwili, gdy ow mezczyzna rowniez zniknal i za ciezko stapajacymi konmi szlo juz tylko dwoch jencow. Zazdroscil temu, ktorego zostawiono, nie wiedzac nawet, czy umarl.
Podroz zdawala sie ciagnac bez konca. Ocknal sie po kilku dniach jej trwania i od tego czasu wlasciwie nie odzyskal pelnej swiadomosci. Mimo odczuwanego cierpienia drobna czesc jego jazni cieszyla sie z otepienia i monotonii. Nie niepokoily go tu zadne duchy. Nie bylo zadnych komplikacji ani poczucia winy. Wszystko stalo sie calkiem proste. Stawialo sie jedna noge za druga, jadlo odrobine, ktora dawali, i trzymalo glowe spuszczona.
W pewnej chwili zauwazyl, ze jego towarzysz niedoli pomaga mu, przejmuje czesc jego ciezaru na swoje barki podczas wedrowki przez bloto. Polswiadomie zastanawial sie, dlaczego ktos mialby robic cos takiego.
Wreszcie nadszedl czas, gdy zamrugal powiekami i ujrzal, ze ma rozwiazane rece. Stali obok budowli o drewnianych scianach, oddalonej nieco od labiryntu walacych sie, cuchnacych chat. Gdzies z bliska dobiegal szum plynacej wody.
— Witajcie w Agness Town — odezwal sie jeden z mezczyzn ochryplym glosem.
Ktos pchnal go dlonia w plecy. Rozlegl sie smiech, gdy wiezniowie popychani wpadali do srodka i toczyli sie na brudna, slomiana mate.
Zadnemu z nich nie chcialo sie ruszyc z miejsca, w ktorym sie zatrzymal. Mieli okazje sie wyspac. W tej chwili tylko to sie liczylo. Nadal nie nawiedzaly go zadne sny. Przez reszte dnia, noc i caly nastepny ranek lapal go tylko od czasu do czasu kurcz udreczonych miesni.
Gordon obudzil sie dopiero wtedy, gdy jasne slonce wznioslo sie wystarczajaco wysoko, by zaswiecic mu bolesnie w zamkniete oczy. Przetoczyl sie z jekiem na bok. Przesunal sie nad nim jakis cien. Jego powieki poruszyly sie niczym zardzewiale okiennice.
Potrzebowal kilku sekund, by odzyskac jasnosc widzenia. Rozpoznanie przyszlo w chwile pozniej. Pierwsza jego mysla bylo to, ze w znajomym usmiechu brakuje zeba.
— Johnny — wychrypial.
Twarz mlodzienca pokrywaly pecherze i siniaki. Mimo to Johnny Stevens usmiechal sie radosnie, demonstrujac szczerbe.
— Czesc, Gordon. Witaj wsrod pechowcow — tych, ktorzy zyja.
Pomogl Gordonowi usiasc. Ujal mocno lyzke wazowa napelniona chlodna, rzeczna woda, by dac mu sie napic. Jednoczesnie caly czas mowil:
— Tam w kacie jest jedzenie. Podsluchalem tez, jak straznik mowil, ze wkrotce trzeba bedzie doprowadzic nas do porzadku. To znaczy, ze istnieje powod, dla ktorego nasze jaja nie wisza jeszcze u pasa ktoregos z tych dupkow jako trofea. Przywlekli nas az tutaj chyba po to, zebysmy porozmawiali z jakims wazniakiem. — Johnny rozesmial sie niewesolo. — Tylko poczekaj, Gordon. Zamacimy facetowi w glowie bez wzgledu na to, kim jest. Moze zaproponujemy, ze zrobimy go naczelnikiem poczty albo cos w tym stylu. Czy to wlasnie miales na mysli, kiedy mnie pouczales, jak wazne jest zdobycie praktyki w polityce?
Gordon byl zbyt oslabiony, zeby udusic Johnny’ego za jego niewiarygodna, drazniaca wesolosc. Sprobowal zamiast tego odwzajemnic jego usmiech, lecz zabolaly go spekane wargi.
Szybki ruch w przeciwleglym kacie uprzytomnil mu, ze nie sa sami. Razem z nimi w szopie znajdowalo sie jeszcze trzech wiezniow — brudne straszydla o dzikich spojrzeniach, niewatpliwie przebywajace tu juz od dluzszego czasu. Gapili sie na nich wielkimi jak spodki oczyma, z ktorych najwyrazniej dawno juz zniknal wszelki slad czlowieczenstwa.
— Czy… czy komus udalo sie uciec z miejsca potyczki?
Gordon po raz pierwszy odzyskal swiadomosc na tyle, by moc o to zapytac.
— Mysle, ze tak. Twoje ostrzezenie spierdolilo sukinsynom caly plan. Dalo nam szanse na stawienie powaznego oporu. Jestem pewien, ze zalatwilismy paru, nim nas zalali — oczy Johnny’ego zalsnily. Wydawalo sie, ze podziw chlopca wzrosl jeszcze. Gordon odwrocil wzrok. Nie chcial pochwal za swe zachowanie tamtej nocy.
— Jestem prawie pewien, ze zabilem skurwiela, ktory rozbil moja gitare. Nastepny…
— A co z Philem Bokuto? — przerwal mu Gordon.
Johnny potrzasnal glowa.
— Nie wiem, Gordon. Nie zauwazylem zadnych czarnych uszu ani… innych rzeczy… wsrod “trofeow” zebranych przez te gnidy. Moze mu sie udalo.
Gordon, oparty o listwy, z ktorych zbudowano bude, osunal sie w dol. Odglos wartkiego nurtu, huk, ktory towarzyszyl im przez cala noc, dobiegal zza sciany. Odwrocil sie i wyjrzal na zewnatrz przez szczeliny miedzy nie heblowanymi deskami.
W odleglosci okolo dwudziestu stop znajdowala sie krawedz urwiska. Za nim, przez postrzepione kosmyki unoszacej sie w powietrzu mgly, dostrzegl porosnieta gestym lasem sciane kanionu przecieta waska, bystra rzeka.
Wydawalo sie, ze Johnny czyta w jego myslach. Po raz pierwszy glos mlodzienca brzmial cicho i powaznie.
— Tak jest, Gordon. Jestesmy w samym sercu. Tam na dole plynie ta dziwka. Cholerna Rogue.