sie w gore.

Ledwie udalo mu sie zlapac sliski od deszczu sznur. Chwycil sie mocno obiema rekoma. Jego cialo drzalo z wysilku, zgiete wpol niczym zlozony scyzoryk. Wiedzial jednak, ze nie wolno mu zwolnic uchwytu. Po prostu nie mial juz sil na podjecie nastepnej proby.

Majac obie rece zajete, nie mogl uwolnic sie z wiezow. Nie mial czym przeciac sznura. Skoncentrowal sie maksymalnie. “Do gory. Bedzie lepiej, jak staniesz”.

Powoli, reka za reka, podciagnal sie po sznurze. Miesnie mu drzaly, grozac napadem kurczow. Czul tez dotkliwy bol w klatce piersiowej i plecach. Wreszcie jednak udalo mu sie “stanac” z kostkami uwiezionymi w petlach sznura, ktory przecinal prawie skore. Trzymal sie mocno, kolyszac sie niczym zyrandol.

Pod sciana Johnny Stevens, nie tracac kontenansu, krzyknal z radosci. Tracy Smith i inne z kobiet- zwiadowcow usmiechnely sie. “Calkiem niezle, jak na mezczyzne” — zdawaly sie mowic.

Cyklop siedzial w swym obloku superzimnej mgly, grajac w warcaby z dymiacym piecem Franklina. Oba urzadzenia rowniez wygladaly na zadowolone.

Gordon sprobowal opuscic sie w dol, by dobrac sie do wezlow, lecz zacisnelo to petle wokol jego nog tak mocno, ze omal nie zemdlal z bolu. Musial sie ponownie wyprostowac.

“Nie w ten sposob”. Ben Franklin potrzasnal glowa. Wielki manipulator popatrzyl na niego nad oprawkami dwuogniskowych okularow.

— Nad szczytami jego… nad szcz…

Gordon popatrzyl na mocna belke, na ktorej zawieszono sznur.

“A wiec do gory i nad szczytem”.

Uniosl rece i owinal je sobie sznurem. “Robiles to na gimnastyce, przed wojna” — powiedzial sobie, gdy zaczal ciagnac.

“Aha. Ale jestes juz stary”.

Lzy poplynely mu z oczu, gdy zaczal sie wspinac, reka za reka. Tam gdzie mogl, pomagal sobie kolanami. W plamie rzes miedzy powiekami duchy Gordona wydawaly sie tym bardziej realne, im bardziej wytezal sily. Awansowaly z wytworow wyobrazni na halucynacje pierwszej klasy.

— Jazda, Gordon! — krzyknela do niego Tracy.

Porucznik Van wzniosl w gore kciuk. Johnny Stevens usmiechnal sie zachecajaco, wraz z kobieta, ktora uratowala Gordonowi zycie w ruinach Eugene.

Widmowy szkielet w welnianej koszuli i skorzanej kurtce rowniez sie usmiechnal. Wzniosl pozbawiony ciala kciuk. Na nagiej czaszce spoczywala niebieska czapka z daszkiem. Blyszczala na niej mosiezna odznaka.

Nawet Cyklop przestal zrzedzic, gdy Gordon wlozyl w nie konczaca sie wspinaczke wszystko, co mu zostalo.

“Do gory…” — jeknal, chwytajac sliskie konopie i walczac z miazdzacym usciskiem grawitacji. “Do gory, ty bezwartosciowy intelektualisto… Ruszaj sie albo zginiesz…”

Przelozyl reke nad szczytem nie heblowanej, drewnianej belki. Utrzymal sie i po chwili dolaczyl do niej druga.

To bylo wszystko. Nie mogl juz dac z siebie nic wiecej. Zawisl na belce za pachy, niezdolny ruszyc dalej. Przez plame rzes spogladaly na niego duchy, wyraznie rozczarowane.

“Och, ugryzcie sie” — powiedzial w mysli, nie mogac wydobyc glosu.

“…Kto wezmie na siebie odpowiedzialnosc…” — zamigotaly wegielki w kominku.

— Ty umarles, Cyklopie. Wszyscy umarliscie! Zostawcie mnie w spokoju!

Doszczetnie wyczerpany Gordon zamknal oczy, by uciec przed swymi przesladowcami.

Dopiero tam, w ciemnosci, napotkal ostatniego ze swych duchow. Tego, ktorego wykorzystywal najbardziej bezwstydnie i ktory z kolei wykorzystywal jego.

To bylo panstwo. Swiat.

Twarze, pojawiajace sie i znikajace wraz z plamkami pod jego powiekami… miliony twarzy, zdradzonych i zniszczonych, lecz nie zaprzestajacych walki…

…za Odrodzone Stany Zjednoczone.

…za odrodzony swiat.

…za wymysl… ale taki, ktory uporczywie nie chcial umrzec… ktory nie mogl umrzec… dopoki zyl Gordon.

Zastanowil sie zdumiony. Czy to dlatego klamal przez tak dlugi czas, dlatego opowiadal takie bajki? Dlatego, ze nie mogl sie ich wyrzec? Odpowiedzial sam sobie.

“Bez nich zalamalbym sie i umarl”.

To smieszne, ze nigdy przedtem nie patrzyl na to w ten sposob, nie z tak zdumiewajaca jasnoscia. W mroku jego jazni marzenie lsnilo — nawet jesli nie istnialo w zadnym innym miejscu we wszechswiecie — migoczac jak okrzemek, jasny pylek unoszacy sie w ciemnym morzu.

Poza tym byla absolutna ciemnosc i wygladalo to tak, jakby Gordon stal tuz przed nim. Wydalo mu sie, ze ujal go w dlon, zdumiony jego blaskiem. Klejnot zaczal rosnac. W jego fasetkach Gordon ujrzal cos wiecej niz ludzi, wiecej niz pokolenia.

Przyszlosc uksztaltowala sie wokol niego, otaczajac go i przenikajac do serca.

Gdy ponownie otworzyl oczy, lezal na szczycie belki, nie mogac sobie przypomniec, jak sie tam znalazl. Usiadl, pelen niedowierzania. Zamrugal powiekami. Wydalo mu sie, ze spektralne swiatlo trysnelo z niego we wszystkich kierunkach, przenikajac zniszczone sciany walacego sie budynku, calkiem jakby one byly snem, a jaskrawe promienie rzeczywistoscia. Jasnosc szerzyla sie coraz dalej, bez granic. Przez krotki czas mial wrazenie, ze moze w owej lunie widziec na nieskonczona odleglosc.

Nagle, rownie tajemniczo jak sie zjawilo, swiatlo zniknelo. Energia najwyrazniej odplynela z powrotem do nieodgadnionego zrodla, do ktorego sie podlaczyl. W chwile pozniej powrocila rzeczywistosc, fizyczne wyczerpanie i bol.

Drzac, Gordon szarpal zasuplane peta krepujace mu kostki. Bose, poranione stopy mial sliskie od krwi. Gdy wreszcie rozluznil sznury, przywrocone krazenie wydalo mu sie milionem gniewnych owadow szalejacych pod skora.

Duchy wreszcie zniknely. Wydawalo sie, ze pochlonela je niezwykla swiatlosc, czymkolwiek byla. Gordon byl ciekawy, czy jeszcze kiedys wroca.

Gdy spadla ostatnia petla, uslyszal w oddali strzaly, pierwsze od czasu, gdy Macklin go zostawil. Byc moze — mial taka nadzieje — znaczylo to, ze Phil Bokuto jeszcze nie zginal. Bezglosnie zyczyl przyjacielowi szczescia.

Przykucnal na belce, gdy przed wrotami magazynu rozlegly sie kroki. Drzwi otworzyly sie powoli. Charles Bezoar spojrzal na puste pomieszczenie. W jego oczach ukazala sie panika. Wyciagnal automatyczny pistolet i wszedl do srodka.

Gordon wolalby zaczekac, az tamten znajdzie sie pod nim, lecz Bezoar nie byl idiota. Na jego twarzy pojawil sie wyraz mrocznego podejrzenia. Podniosl oczy w gore…

Gordon skoczyl. Czterdziestkapiatka podniosla sie i wypalila w tej samej chwili, gdy sie zderzyli.

W ferworze walki Gordon nie mial pojecia, gdzie uderzyla kula ani czyja kosc zlamala sie z trzaskiem. Zlapal za pistolet, gdy potoczyli sie razem po podlodze.

— …zabije cie! — warknal holnista.

Czterdziestkapiatka uniosla sie ku twarzy Gordona. Musial uchylic sie na bok, gdy huknela raz jeszcze, osmalajac jego szyje parzacym prochem.

— Nie ruszaj sie! — warknal Bezoar, przyzwyczajony do posluszenstwa. — Niech no tylko…

Szamoczac sie z przeciwnikiem, Gordon nagle wypuscil z reki pistolet i zadal nia cios. Trafil piescia w nasade zuchwy Bezoara. Cialo holnisty ogarnely konwulsje, a jego glowa walnela o podloge. Czterdziestkapiatka wystrzelila dwukrotnie w sciane.

Nagle Bezoar znieruchomial.

Tym razem najbardziej bolala Gordona reka. Podniosl sie powoli i ostroznie, uswiadamiajac sobie, ze z pewnoscia oprocz innych licznych obrazen ma zlamane zebro.

— Nigdy nie rozmawiaj podczas walki — poradzil nieprzytomnemu mezczyznie. — To paskudny nawyk.

Marcie i Heather wypadly z magazynu. Wyciagnely noze Bezoara. Gdy zobaczyl, co zamierzaja uczynic,

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату