– Wejdz, prosze – odparl radosnie Edward. Po raz pierwszy od dwoch dni ujrzal kogos spoza personelu medycznego. I to kogos tak zjawiskowego! Zamknal ksiazke.
Podeszla do lozka.
– Nazywam sie Sara Jacobs i pisze artykul dla “Washington Post”.
– Jak sie tu dostalas? – spytal zdziwiony, lecz zadowolony, ze jej sie udalo.
– Po prostu weszlam. Czy zeszlego lata byles na praktyce u White’a i Blazevicha?
– Tak, w tym roku rowniez. Zaproponowali mi prace po absolutorium. Jesli oczywiscie dostane absolutorium.
Podala mu zdjecie.
– Czy znasz tego czlowieka?
Zerknal na fotografie i usmiechnal sie.
– Taak… Nazywa sie… zaraz… zaraz sobie przypomne… Pracuje w dziale paliw na osmym pietrze… Cholera, no jak on sie nazywa…?
Darby wstrzymala oddech.
Linney przymknal oczy i zastanawial sie. Jeszcze raz spojrzal na zdjecie i powiedzial:
– Morgan… tak… chyba Morgan… Na sto procent.
– Morgan to nazwisko?
– Tak, nie moge sobie przypomniec jego imienia. Cos jak… Charles, ale inaczej… Na pewno zaczyna sie na C.
– Jestes pewny, ze pracuje w paliwach? – Darby nie pamietala dokladnie, ilu Morganow bylo u White’a i Blazevicha, z pewnoscia jednak wiecej niz jeden.
– Tak.
– Na osmym pietrze?
– Tak. W tym roku pracowalem w dziale likwidatora na siodmym, a paliwa zajmuja polowe siodmego i cale osme.
Oddal jej zdjecie.
– Kiedy wychodzisz? – spytala. Nie chciala byc niegrzeczna i wybiec z pokoju natychmiast po uzyskaniu informacji.
– Mam nadzieje, ze w przyszlym tygodniu. Czy ten gosc cos nabroil?
– Nie. Musze z nim porozmawiac. – Zaczela sie wycofywac w kierunku drzwi. – Czas na mnie. Dzieki… i uwazaj na siebie.
– Jasne.
Zamknela cichutko drzwi i skrecila w strone foyer. Gdzies z tylu odezwal sie glos.
– Hej! Do ciebie mowie! Co ty tu robisz?
Darby odwrocila sie i stanela oko w oko z wysokim, czarnym straznikiem uzbrojonym w pistolet. Na jej twarzy odbila sie bezradnosc i poczucie winy.
– Co ty tu robisz? – powtorzyl, napierajac na nia.
– Bylam u brata – odparla. – I niech pan na mnie nie wrzeszczy!
– U jakiego brata?
Wskazala glowa drzwi.
– Lezy w tej sali.
– Teraz nie ma odwiedzin. To wbrew regulaminowi!
– Mialam wazna sprawe. Juz wychodze.
W drzwiach sali stanal Linney.
– To twoja siostra? – spytal straznik.
Darby spojrzala blagalnie na chlopaka.
– Jasne, daj jej spokoj – odparl Linney. – Juz wychodzi.
Odetchnela z ulga i usmiechnela sie do Edwarda.
– Za tydzien bedzie u ciebie mama.
– Dobrze – rzekl cicho.
Straznik cofnal sie, a Darby niemal biegiem ruszyla w kierunku podwojnych drzwi. Grantham prawil wlasnie administratorowi kazanie o kosztach opieki zdrowotnej. Szybkim krokiem weszla do foyer i ruszyla do wyjscia. Byla juz niemal na progu, gdy administrator krzyknal za nia:
– Panienko! Halo, panienko! Jak sie pani nazywa?
Darby nie zatrzymujac sie pobiegla do samochodu. Grantham wzruszyl ramionami i nonszalanckim krokiem wyszedl z kliniki. Wyjechali z parku pelnym gazem.
– Garcia ma na nazwisko Morgan. Linney od razu go poznal, ale nie mogl sobie przypomniec jego imienia. Mowil, ze jakos na C… – Zajrzala do notatek z Martindale’a-Hubbella. – Pracuje w paliwach na osmym pietrze.
Grantham nie zdejmowal nogi z pedalu gazu.
– Paliwa!
– Tak mowil Edward… – Znalazla go! – Curtis D. Morgan, dzial paliw plynnych, dwadziescia dziewiec lat. Jest jeszcze jeden Morgan w dziale procesowym, ale to wspolnik i ma… zaraz sprawdze… piecdziesiat jeden lat.
– Mamy go! – krzyknal Grantham z ulga. Spojrzal na zegarek. – Jest za pietnascie czwarta. Musimy sie pospieszyc.
– Nie moge sie doczekac.
Rupert dogonil ich, gdy skrecali z alei prowadzacej do kliniki Parklane. Wypozyczony pontiac zarzucil na skrzyzowaniu. Kola samochodu Ruperta zabuksowaly, gdy wcisnal gaz, nie chcac zgubic sledzonych. Jechal jak wariat i jednoczesnie nadawal meldunek.
ROZDZIAL 37
Matthew Barr nigdy w zyciu nie przebyl takiej odleglosci slizgaczem. Po pieciu godzinach byl obolaly i przemoczony do suchej nitki. Czul odretwienie we wszystkich czlonkach i kiedy wreszcie zobaczyl lad, podziekowal Bogu modlitwa – pierwszy raz od dziesiecioleci.
Przycumowali w malej przystani obok jakiegos miasta: chyba Freeport. Kiedy wyplywali z Florydy, dowodca wyscigowej jednostki plywajacej wspomnial cos o Freeport w rozmowie z czlowiekiem, ktory przedstawil sie Barrowi jako Larry. Podczas calej pieciogodzinnej meczarni nikt nie wyrzekl ani slowa. Nie wiadomo, jaka role na czas przejazdzki wyznaczono Larry’emu – facetowi mierzacemu przynajmniej szesc stop i szesc cali wzrostu, z karkiem grubosci slupa telefonicznego. Larry bez przerwy gapil sie na Barra, ktory poczatkowo nie mial nic przeciwko temu, ale po pieciu godzinach nie mogl patrzec na gebe osilka.
Kiedy lodz zatrzymala sie, stracili rownowage. Larry wysiadl pierwszy i gestem nakazal Barrowi, by ruszyl za nim. Nabrzezem zblizal sie kolejny wielkolud, ktory razem z Larrym zaprowadzil Barra do czekajacej w poblizu furgonetki.
W tej chwili Barr wolalby pozegnac swoich nowych kumpli i zniknac gdzies na ulicach Freeport. Zlapalby pierwszy samolot do Waszyngtonu, stanal przed Coalem i spral go po swiecacym pysku. Nic z tego – musi zachowac spokoj. Nie osmiela sie zrobic mu krzywdy.
Po kilku minutach furgonetka zatrzymala sie na malym pasie startowym. Eskorta odprowadzila Barra do czarnego odrzutowego leara. Spojrzal z podziwem na maszyne, a potem wszedl za Larrym do srodka. Odprezyl sie. Przeciez to tylko kolejna zwykla robota. W swoim czasie byl jednym z najlepszych agentow CIA w Europie. Sluzyl w piechocie morskiej. Umial dawac sobie rade w najprzerozniejszych sytuacjach.
Okna w kabinie byly zasloniete, co troche go zdenerwowalo, ale rozumial, czym sa srodki ostroznosci. Pan Mattiece cenil swoja prywatnosc i Barr potrafil to uszanowac. Larry i ten drugi czempion wagi ciezkiej usiedli z przodu kabiny i zaczeli przerzucac pisma, nie zwracajac na niego uwagi.
Po polgodzinnym locie lear zmniejszyl pulap. Przed Barrem stanal Larry.
– Zaloz to – polecil, rzucajac mu na kolana gruba czarna przepaske na oczy.