– Nie przejmuj sie. Na razie wszystko idzie dobrze. Cos jeszcze?
– Tak, wydzwania do ciebie jakis Cleve. Zostawil az trzy wiadomosci w ciagu ostatnich dwoch godzin. Mowi, ze jest gliniarzem. Znasz go?
– Tak.
– Chce sie z toba spotkac. Jeszcze dzisiaj. Mowi, ze to pilne.
– Zadzwonie do niego.
– Uwazajcie na siebie. Dzisiaj siedzimy do pozna, wiec odezwij sie jeszcze.
Gray odlozyl sluchawke i spojrzal na notatki. Dochodzila siodma.
– Jade do pani Morgan. Nie wychodz z hotelu.
Darby usiadla na poduszkach i objela kolana ramionami.
– Wolalabym jechac z toba.
– Moga obserwowac jej dom – ostrzegl.
– Po co? Morgan nie zyje.
– Mogli nabrac podejrzen, szczegolnie po wizycie tajemniczej klientki rozpytujacej o Morgana. Na pewno zastanawiaja sie, dlaczego Curtis budzi po smierci takie zainteresowanie.
– Tak czy inaczej, pojade – oswiadczyla z determinacja.
– Darby, to zbyt ryzykowne!
– Przestan! Od dwunastu dni chodze po polu minowym. Przyzwyczailam sie.
– Przy okazji, gdzie dzisiaj spie?
– W hotelu Jeffersona.
– Masz ich telefon?
– A jak sadzisz?
– Przepraszam, glupie pytanie.
Kilka minut po siodmej na lotnisku National w Waszyngtonie wyladowal prywatny odrzutowiec z Edwinem Snellerem na pokladzie. Sneller bez zalu opuszczal Nowy Jork. Spedzil szesc beznadziejnie dlugich dni w apartamencie hotelu Plaza. W tym czasie jego ludzie sprawdzali hotele, obserwowali lotniska i ulice. Wiedzieli cholernie dobrze, ze to strata czasu, ale rozkaz to rozkaz. Szukanie dziewczyny na Manhattanie bylo idiotyzmem, mimo to musieli byc w poblizu i czyhac na jej bledy, jak chocby rozmowy telefoniczne czy zakupy placone plastikiem. Nagle okazalo sie, ze sa potrzebni gdzie indziej.
Dziewczyna popelnila blad – pierwszy od tygodnia. Dzisiaj o wpol do trzeciej pobrala pieniadze z konta. Wiedzieli, ze to zrobi – predzej czy pozniej siegnie po zapasy gotowki, zdeponowane w nowoorleanskim banku. Poprosi o pieniadze telegraficznie i powie, dokad je przeslac. Klient Snellera mial osiem procent udzialow w banku – niezbyt duzo, ale dosyc, zeby wiedziec o roznych rzeczach. Dwunastomilionowy pakiet akcji potrafi niekiedy zdzialac cuda. Kilka minut po trzeciej klient zadzwonil z Freeport.
Nie przewidzieli, ze pojedzie do Waszyngtonu. Byla sprytna dziewczyna i do tej pory wychodzila z opresji obronna reka. Teraz trafila w paszcze lwa. Nie spodziewali sie rowniez, ze nawiaze kontakt z reporterem. Wczesniej niczego nie wiedzieli – teraz jej zachowanie nabralo sensu. Sprawa weszla w krytyczne stadium.
Z banku w Nowym Orleanie przelano na konto pana Granthama pietnascie tysiecy dolarow. Zapewne od razu pobrala pieniadze, dlatego nie bylo czasu do stracenia. Sneller musial szybko wlaczyc sie do akcji. Zabral ze soba dwoch ludzi. Z Miami lecial odrzutowiec z posilkami. Trzeba zrobic to szybko albo zapomniec o sprawie. Teraz liczyla sie kazda godzina.
Sneller spodziewal sie klopotow. Kiedy mial jeszcze Khamela, nic nie bylo za trudne. Khamel pozbyl sie Rosenberga i Jensena w prawdziwie mistrzowski sposob. A potem sam dostal kule w leb… I wszystko przez te glupiutka studentke!
Morgan mieszkal w Alexandrii, w ladnym podmiejskim domu. Mial mlodych i dosc zamoznych sasiadow – na kazdym podworku stalo kilka drogich rowerow i dzieciecych trojkolowcow.
Gray zadzwonil i rozejrzal sie po ulicy. Nie zauwazyl niczego podejrzanego.
Drzwi uchylil starszy mezczyzna.
– O co chodzi? – zapytal cicho.
– Nazywam sie Gray Grantham i pracuje w “Washington Post”. To moja asystentka, panna Sara Jacobs. – Darby usmiechnela sie sztucznie. – Chcielibysmy porozmawiac z pania Morgan.
– To niemozliwe.
– Mamy bardzo wazna sprawe. Prosze zapytac, czy zechce nas przyjac.
– Chwileczke. – Starszy pan spojrzal na nich badawczo i zamknal drzwi.
Przed domem byl waski drewniany ganek. Stali pod dachem i trudno byloby ich dostrzec z ulicy. Mimo to cofneli sie glebiej, gdy uslyszeli warkot jadacego wolno samochodu.
Drzwi otworzyly sie ponownie.
– Jestem ojcem pani Morgan… Tom Kupcheck… Ona nie chce rozmawiac.
Grantham kiwnal glowa, jakby doskonale rozumial motywy decyzji mlodej wdowy.
– Obiecuje, ze nie zajmiemy jej wiecej niz piec minut.
Kupcheck wyszedl na ganek i zamknal za soba drzwi.
– Ma pan klopoty ze sluchem? Powiedzialem juz, ze corka nie chce rozmawiac.
– Doskonale pana slysze, panie Kupcheck, i szanuje prawo pana corki do prywatnosci. Wiem, co przezywa.
– Odkad to, panie ladny, szanujecie ludzkie uczucia?
Kupcheck byl zapewne cholerykiem i mial bez watpienia zamiar dac probke swych mozliwosci.
– Pan Morgan, krotko przed smiercia, trzykrotnie rozmawial ze mna przez telefon. Mam prawo sadzic… wnioskujac z tego, co od niego uslyszalem… ze nie zginal przypadkowo. Nie zostal zastrzelony podczas napadu, panie Kupcheck!
– Ale nie zyje, a moja corka jest w zalobie! Nie chce z wami rozmawiac i wynoscie sie, do jasnej cholery!
– Panie Kupcheck – powiedziala cicho Darby. – Mamy powody przypuszczac, ze panski ziec zginal, poniewaz wpadl na trop zorganizowanej dzialalnosci przestepczej.
Glos Darby troche uspokoil Kupchecka, choc jego oczy wyrazaly wscieklosc.
– Naprawde? No coz, nic juz wam nie powie, prawda? A moja corka o niczym nie wie. Miala bardzo zly dzien i zazyla lekarstwa. Zegnam.
– Czy moglibysmy porozmawiac z nia jutro? – spytala Darby.
– Watpie. Najpierw zadzwoncie.
– Gdyby zechciala skontaktowac sie ze mna… – Gray podal nerwowemu panu wizytowke -…z tylu znajdzie numer, pod ktorym mozna mnie zastac. W tej chwili mieszkam w hotelu. Zadzwonie jutro kolo poludnia.
– Jak pan chce. A teraz znikajcie! Ma dosyc zmartwien bez was.
– Przykro nam. – Gray schodzil juz z ganku. Pan Kupcheck otworzyl drzwi, lecz nie wszedl do srodka. Pilnowal, by sobie poszli. Gray zatrzymal sie i zadal ostatnie pytanie: – Czy byli tu inni reporterzy?
– Cala chmara. Zlecieli sie nastepnego dnia po zabojstwie. Pytali doslownie o wszystko. Niegodziwcy!
– A ostatnio?
– Nie, dali nam spokoj. Idzcie juz!
– Byl ktos z “New York Timesa”?
– Nie! – Pan Kupcheck wszedl do srodka i trzasnal drzwiami.
Pobiegli do samochodu, zaparkowanego cztery domy dalej. Gray bladzil po krotkich podmiejskich uliczkach i nie odrywal oczu od lusterka, dopoki nie przekonal sie, ze nikt ich nie sledzi.
– Mamy Garcie z glowy – powiedziala Darby, gdy wjechali na droge prowadzaca do miasta.
– Jeszcze nie. Jutro uderzymy w placzliwy ton i moze pani Morgan zechce z nami porozmawiac.
– Gdyby cos wiedziala, zwierzylaby sie ojcu. A gdyby on wiedzial, na pewno poszedlby na wspolprace. Mamy pecha, Gray.
Brzmialo to sensownie. Przez kilka minut jechali w milczeniu. Byli juz bardzo zmeczeni.
– Za pietnascie minut mozemy byc na lotnisku – powiedzial Grantham. – Za pol godziny wsiadziesz do samolotu. Polecisz dokadkolwiek. Znikniesz.