– Popieram – zasmial sie Fennel.

– Co cie tak smieszy? – zapytal Heck, szczerzac zeby.

– To, ze jestes wariat. Wariat tropi wariata.

– Mozesz sobie mowic, co chcesz, a ja znajde ksiedza, ktory poblogoslawi Emila. Jak bedzie juz po wszystkim.

– Jezeli on zlapie tego faceta.

– Zlapie czy nie zlapie, i tak to zrobie.

Droga, wzdluz ktorej teraz szli, byla ciemna szosa biegnaca przez male miasteczka i wiejskie okolice. Jezeli Hrubek chcial sie dostac do Bostonu, to wybral sobie dluzsza trase. Ale rownoczesnie, pomyslal Heck, postapil chytrze. Bo wzdluz takich drog nie ma prawie wcale policji, domy sa rozrzucone rzadko i ruch tu jest nieznaczny.

Szli dalej za psami, trzymajac je wciaz na krotkich linkach ze wzgledu na pulapki. Znajdowali sie teraz o trzy mile od miejsca, w ktorym Hrubek zszedl na mala droge polna i skierowal sie na polnoc. Uszedlszy sto stop, zobaczyli przydrozny bar wygladajacy bardzo niechlujnie, tym niechlujniej, ze mial szyby zaklejone na krzyz tasma.

Pomysleli, ze Hrubek moze byc w srodku. Fennel kazal Chloptasiowi okrazyc aluminiowy budynek baru i podejsc do niego od tylu, a sam z Hec-kiem podkradl sie do okien. Kiedy ostroznie podniesli glowy, zobaczyli, ze stoja twarza w twarz z kucharzem, kelnerka i dwoma goscmi, ktorzy, uslyszawszy ujadanie labradorow, podeszli do okien, zeby przez nie wyjrzec.

Heck i Fennel poczuli sie glupio. Wlozyli bron do olstrow i weszli przez drzwi.

– Policja! – krzyknela kelnerka, przechylajac trzymany w rece talerz, z ktorego zaczal skapywac sos.

Okazalo sie, ze nikt z obecnych nie widzial Hrubeka, chociaz ten, sadzac po zachowaniu Emila, przechodzil o kilka stop od okna. Nie wytlumaczywszy sie i nie pozegnawszy, Heck i Fennel znikneli wraz z psami tak szybko, jak sie pojawili. Emil jeszcze raz odszukal trop i poprowadzil ich wiejska droga na polnocny wschod.

Nie uszli jeszcze dwustu jardow, kiedy znalezli sie w miejscu, gdzie Hrubek skrecil na laki.

– Zaczekaj – szepnal Heck.

Stali obok zarosnietej trawa drogi, ktora na lake wjezdzaly kosiarki. Droga ginela w gestym zagajniku.

Fennel i Heck maksymalnie skrocili linki. Okazalo sie jednak, ze psy nie sa im juz potrzebne, gdyz o piecdziesiat jardow od nich, w lesie, slychac bylo Hrubeka.

Fennel chwycil Hecka za ramie i obaj rownoczesnie sie zatrzymali. Chloptas przykucnal. Zza drzew dobiegaly glosne jeki.

Heck byl tak podekscytowany, ze zapomnial, ze jest cywilem. Zaczal dawac Fennelowi i Chloptasiowi takie znaki dlonmi, jakie daja policjanci, kiedy zblizaja sie do sciganego. Jego palec powedrowal do warg, a potem wskazal w strone zrodla dzwieku i nakazal Fennelowi i Chloptasiowi, zeby szli naprzod. Heck schylil sie nisko i szepnal do Emila: – Siad!

A zaraz potem: – Lezec!

Pies polozyl sie, posluszny, ale zirytowany tym, ze dla niego gra juz sie skonczyla. Heck przywiazal go do drzewa.

– Jezeli chcesz, to ja teraz poprowadze – szepnal Fennel tonem na tyle stanowczym, ze mozna bylo wyczuc, kto tu jest szefem.

Heck byl oczywiscie gotow zrezygnowac z roli dowodcy, do ktorej zreszta nie powinien byl wcale pretendowac, ale za nic nie chcial stracic momentu wiazania uciekiniera. Bo nie moglo byc zadnej dyskusji co do tego, komu nalezy sie nagroda. Heck kiwnal glowa w strone Fennela i wyjal walthera.

Chloptas, ktoremu plonely oczy i ktory ze swoja bronia automatyczna w rekach nie wygladal juz tak chlopieco, przeszedl na bok, kierujac sie na polnoc od drzew, tak jak ruchem dloni nakazal mu Fennel. Heck i Fennel poszli srodkiem drogi. Poruszali sie bardzo powoli. Nie mogli posluzyc sie latarkami, a zagajnik byl ciemny, bo rosly w nim swierki kanadyjskie, ktorych geste galezie lezaly warstwami jedne na drugich jak poszarpane spodnice.

Jeki staly sie mocniejsze. Wszystkim trzem mezczyznom zamarly serca.

Kiedy Heck zobaczyl ciezarowke, stojaca krzywo w cieniu, poczul mdlosci, bo przyszlo mu do glowy, ze to jeczy nie Hrubek, ale kierowca, ktorego szaleniec zaatakowal i ktoremu wyprul kiszki. Zreszta nie wiadomo – moze ten jeczacy ma dziure w piersi? Heck i Fennel spojrzeli na siebie, milczac i myslac to samo, ale szli ostroznie dalej.

A potem Heck go zobaczyl. Zobaczyl niewyrazny ksztalt w oddali.

Zobaczyl Michaela Hrubeka, ktory byl tak gruby w pasie, ze wydawal sie zdeformowany.

Zobaczyl Michaela Hrubeka jeczacego, wyjacego jak pies do ksiezyca.

Michael lezal na ziemi. Probowal wstac. Moze upadl, raniac sie, a moze uderzyla go ciezarowka.

A moze uslyszal ujadanie labradorow i udawal, ze jest ranny, czekajac, az scigajacy podejda blizej.

Naprzeciwko Hecka i Fennela, po drugiej stronie polanki, pojawil sie Chloptas. Fennel podniosl w gore trzy palce. Mlody policjant odpowiedzial tym samym. Wtedy Fennel odbezpieczyl bron i podniosl reke nad glowe. Jeden palec. Dwa… Trzy… Trzej mezczyzni z pistoletami w dloniach wskoczyli na polanke i oswietlili halogenowymi latarkami masywne cialo.

10

Nie ruszac sie!

Na litosc boska, pomyslal Trenton Heck i poczul, ze ma miekkie nogi, co tu sie dzieje?

Szaleniec lezacy na ziemi piszczal jak sojka. Nagle rozpadl sie na dwie polowy, z ktorych jedna, biala jak smierc, wyskoczyla w gore.

Co sie dzieje?

Heck przesunal swiatlo latarki na te czesc szalenca, ktora pozostala na ziemi, na te czesc, ktora teraz szukala w poplochu czegos, czym moglaby okryc duze piersi.

– Cholera! Co za skurwysyn! – krzyknela gorna czesc nerwowym tenorem. – Co wy, do diabla, robicie?!

Chloptas rozesmial sie pierwszy. Fennel natychmiast mu zawtorowal. Heck tez by sie rozesmial, gdyby nie byl taki wsciekly z powodu utraty nagrody. No bo ten widok… widok chudego faceta szukajacego desperacko spodenek, faceta z dlugim kondomem dyndajacym na szybko kurczacym sie czlonku… czegos tak smiesznego Heck nie widzial juz bardzo dawno.

– Nie robcie mi nic zlego – zawodzila kobieta.

– Skurwysyn – warknal jeszcze raz chudy facet.

Heck odzyskal humor i zagwizdal melodie „Dueling Banjos' z filmu Wybawienie.

– Ja chce jego – powiedzial Charlie Fennel cienkim glosem. – Bo on jest taki sliczny.

– Oj, swintuchy – krzyknal Heck. Kobieta zaczela plakac.

– Cholera jasna…

Mlody czlowiek zapinal spodnie.

– Uspokojcie sie. – Fennel oswietlil swoja odznake. – My jestesmy z policji stanowej.

– To nie bylo smieszne. Nie obchodzi mnie, kim jestescie. To ona tego chciala. Poderwala mnie w tym barze przy drodze. To byl jej pomysl.

Kobieta uspokajala sie. Jej spokoj rosl wprost proporcjonalnie do liczby czesci garderoby, jakie na siebie stopniowo wkladala.

– Moj pomysl?! Moze jeszcze powiesz, ze jestem tania.

– Ja nie chcialem…

– Tamto to wasza sprawa – skwitowal Fennel. – Ale to, ze mieliscie pasazera na gape – to juz nasza broszka. Podwiezliscie go jakies dziesiec mil. To uciekinier.

Heck takze doszedl do wniosku, ze tak musialo byc, i byl zly na siebie za to, ze nie przyszlo mu to do glowy wczesniej. Hrubek uczepil sie tylnego zderzaka albo wsiadl z tylu do ciezarowki. To dlatego zapach byl taki slaby i dlatego ciagnal sie po szosie.

– Jezu, mowicie o tym facecie, co byl na parkingu w Watertown? O tym duzym?

– To pan jest tym kierowca? – zapytal Heck. – To pana pytal, jak mozna sie dostac do Bostonu?

Вы читаете Modlitwa o sen
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату