ogrodzie za domem, gdzie przebywala tez przewaznie pomocnica ich matki. Ta ostatnia, sprowadzona z zagranicy opiekunka, kazala dziewczynkom zbierac dzikie kwiaty w okreslonych kolorach. Dziewczynki mogly isc po nie dopiero po wysluchaniu calej litanii ostrzezen na temat: jeziora, wezy, szerszeni, pszczol, opuszczonych studni, obcych ludzi, mezczyzn z cukierkami, i tak dalej, i tak dalej. (Te ostrzezenia pochodzily od ich ojca, gdyz zadna pyzata, wesola Dunka nie moglaby postrzegac swiata jako miejsca tak pelnego niebezpieczenstw).
Po wygloszeniu takiego przemowienia, po rozbudzeniu paranoicznych uczuc w dziewczynkach, Jolanda wydawala polecenie:
– Lisbonne, ty przyniesiesz zloty kwiat. Tak, przynies mi zloty kwiatuszek.
I dziewczynki biegly.
– Lisbonne, a teraz czerwony. Tak, czerwony… I uwazaj na te, no… jak to sie mowi… na ule. Portia, ty tez przynies czerwony…
Dziewczynki pedzily do lasu i wracaly z kwiatami. Potem prosily opiekunke, zeby przyciela te kwiaty, skropila je i ulozyla z nich bukiet, a nastepnie wszystkie trzy wreczaly tak przygotowane dzielo sztuki Ruth LAuberget, ktora kiwala z uznaniem glowa i dziekowala im. Zabierala potem te bukiety na probostwo, gdzie spedzala popoludnia.
Lis byla bardzo dumna zarowno z ich osiagniec estetycznych jak i z ich wspanialomyslnosci, wiec siedzac przy obiedzie i bojac sie pisnac slowko, modlila sie tylko o to, zeby matka opowiedziala o kwiatach ojcu albo zeby zrobila to gadatliwa Portia. Andrew LAuberget, ktory gardzil religia, ledwie tolerowal wizyty zony w parafii Swietego Jana (zartowal, ze jej zaangazowanie w sprawy tej parafii jest jedynym jej grzechem). Mimo to jednak zwykle wypowiadal niezbyt zgrabna pochwale:
– Aha. No, swietnie. Swietnie, Lisbonne. I ty, Portio, tez zbieralas kwiatki? To bardzo ladnie. Ale uwazalyscie na kolce i osy?
Twarz mial powazna, ale Lis byla zdania, ze jego ton swiadczy o tym, ze jest zadowolony.
– Uwazalysmy – odpowiadala.
– I pamietajcie, nie biegajcie w wysokiej trawie. A Jolanda dobrze sie wami opiekowala? Bo jak ktoras zlamie noge, to moze miec zlamanie otwarte i zakazenie. A potem jej noge utna. Wiec trzeba uwazac. A jak tam Wielebny Dalcott? Ma zamiar zlapac was do worka i zrobic z was male czlonkinie kosciola episkopalnego?
– Andrew…!
– Nie, tatusiu. On ma zolte zeby, a jego koszula smierdzi.
– Portia!
Kiedy byl w dobrym humorze, Andrew LAuberget recytowal Johna Donne'a albo Burnsa Och, moja mila jest jak rozy pak…*
Lis w skrytosci ducha wierzyla, ze te bukiety, ktore ofiarowywala matce, zainspirowaly matke do wybudowania cieplarni i do hodowania przez caly rok roz.
Kiedy ojciec byl zly i kiedy wierzbowa witka nieublaganie spadala na jej wypiete posladki, Lis myslala o kwiatach. Obraz pomaranczowej krzyzowki zdawal sie jakims cudem usmierzac bol.
Teraz Lis popatrzyla przez pocetkowane okno na te wlasnie wierzbe, na wierzbe, ktora poswiecila setki mlodych pedow po to, zeby dwie corki LAubergetow wyrosly na porzadne kobiety. Patrzac na nia, dostrzegala jedynie niewyrazny ksztalt przypominajacy senne widziadlo. Drzewo zdawalo sie byc tylko jasniejszym odcieniem ciemnosci.
Lis zmruzyla oczy i popatrzyla w strone jeziora. I wtedy zobaczyla na wodzie dziwny ksztalt.
Co to moze byc? – pomyslala.
* Z wiersza Roberta Burnsa „A Red, Red Rose' w tlum. Stanislawa Baranczaka.
Wyszla na zewnatrz i spojrzala jeszcze raz. Miala przed soba konfiguracje ksztaltow, jakiej nigdy przedtem nie widziala. Po chwili zrozumiala: woda podniosla sie tak bardzo, ze dochodzila juz do szczytu starej tamy. To, na co Lis patrzyla, bylo biala lodka, ktora zerwala sie z cumy i podplynela do betonowej krawedzi tamy. Polowa kamienistej plazy obok tamy byla niewidoczna. Po raz pierwszy od trzydziestu lat woda stala tak wysoko… Tama! Ta mysl byla jak smagniecie batem. Zupelnie zapomniala o tamie. Tama znajdowala sie oczywiscie w najnizej polozonym miejscu w calej posiadlosci. Jezeli jezioro wyleje, to znajdujacy sie za tama przepust napelni sie woda i woda zaleje ogrod.
Nagle Lis przypomniala sobie, ze w tamie sa wrota sluzy, otwierane i zamykane za pomoca ogromnego kola. Otwarcie tych wrot powodowalo, ze woda kierowala sie do strumienia wpadajacego do rzeki Marsden. Lis przypomniala sobie tez, ze pewnego razu, wiele lat temu, ojciec otworzyl te wrota po naglej wiosennej odwilzy. Czy te wrota jeszcze tam sa? – zastanowila sie. A jezeli tak, to czy wciaz daja sie otworzyc?
Lis podeszla w strone domu i zawolala:
– Portia?
Otworzylo sie okno na pierwszym pietrze.
– Ide do tamy.
Mloda kobieta kiwnela glowa i spojrzala na niebo. – Przed chwila byl komunikat. Twierdza, ze to bedzie burza dziesieciolecia.
Lis juz miala zazartowac, mowiac, ze Portia wybrala sobie swietna pore na wizyte. Powstrzymala sie jednak. Portia zamknela okno i wrocila do metodycznego oklejania szyb, a Lis weszla ostroznie do przepustu, za ktorym byla tama, i ruszyla wzdluz kamienistego koryta strumienia.
Obydwa labradory nagle oszalaly. Tropiciele rownoczesnie wyciagneli bron. Heck odwiodl kurek. Wszyscy wstrzymali oddech, a potem odetchneli z ulga, kiedy spasiony na smietnikach miasteczka szop odbiegl w zarosla, ciagnac za soba dlugi ogon w paski. Rozzloszczony zwierzak przypomnial Heckowi ojca Jill, ktory byl burmistrzem jakiegos malego miasta.
Heck spuscil kurek swojego starego niemieckiego pistoletu, kazal Emilowi lezec, a potem odczekal, az Charlie Fennel skonczy karcic swoje labradory i odswiezy ich pamiec, dajac im do powachania szorty Hrubeka. Czekajac, Heck popatrzyl na zdajace sie nie miec kresu laki. Juz piec mil dzielilo ich od szopy, z ktorej Hrubek ukradl pulapki, a psy wciaz szly po asfalcie. Heck nigdy w zyciu nie scigal uciekiniera, ktory tak uparcie trzymal sie szosy. To, co z poczatku wydawalo sie glupota, teraz okazalo sie inteligentnym wybiegiem. Bo robiac odwrotnie, niz wszyscy sie spodziewali, Hrubek znacznie zyskiwal na czasie. Heck pomyslal, ze wszyscy oni bardzo sie co do Hrubeka myla. Ta mysl przemknela mu tylko przez glowe, ale, jak gdyby dla podkreslenia slusznosci takiego pogladu, towarzyszyl jej dreszcz.
Psy Charliego wrocily wkrotce na szlak i mezczyzni pospieszyli wzdluz opustoszalej szosy biegnacej pod czarnym niebem. Chcac pozbyc sie strachu, Heck odezwal sie:
– Wiesz, co bedzie w tym tygodniu? Fennel w odpowiedzi tylko cos mruknal.
– Dzien Swietego Huberta. Bedziemy swietowac.
Fennel odchrzaknal, splunal tak, ze slina poleciala dlugim lukiem, a potem zapytal:
– My, to znaczy kto?
– Ja z Emilem. Swiety Hubert jest patronem mysliwych. On hodowal psy mysliwskie.
– Kto?
– Swiety Hubert. Naprawde. Byl jakims mnichem czy cos takiego. Hodowal psy, ktore w koncu staly sie posokowcami.
Heck ruchem glowy wskazal Emila, dodajac:
– Ten pies ma starszy rodowod ode mnie. W dzien Swietego Huberta blogoslawi sie psy. Ty chyba jestes Irlandczykiem, Charlie. Wiec jak to sie stalo, ze tego nie wiesz?
– Moja rodzina pochodzi z Londonderry.
– Ty masz te swoje labradory. Ja mam Emila. Ksiadz powinien poblogoslawic nasze psy. Nie uwazasz? Moze zrobilibysmy to w parafii Najswietszej Maryi Panny? Jak myslisz, ksiadz sie zgodzi?
Fennel nie odpowiedzial, a Heck mowil dalej:
– Wiesz, ze posokowce pochodza z Mezopotamii?
– A gdzie to jest, do cholery?
– W Iraku.
– Aha, tam. To byla idiotyczna wojna.
– A ja uwazam, ze powinnismy byli pomaszerowac na Bagdad.