GETON 47 M

Psow juz nie bylo, spiskowcow tez. Tego kulejacego skurwiela, doktora Richarda, sanitariuszy, caly szpital… wszystkich wrogow pozostawil za soba. Wykiwal ich wszystkich!

Michael Hrubek przeanalizowal swoje uczucia i doszedl do wniosku, ze panuje nad lekiem i ze jego misja jest czyms najzupelniej oczywistym. Przystanal i polozyl jedna zwierzeca czaszke na trawie pod slupem, mruczac pod nosem krotka modlitwe. A potem przeszedl obok zielonej tablicy, na ktorej bylo napisane RIDGETON 47 MIL, zszedl z szosy w zarosla i puscil sie biegiem na zachod.

Indian Leap

9

Pociera platkiem zoltej rozy o jej rozchylone wargi.

Patrzy jej w oczy. Jest o dwie stopy od niej. Wystarczajaco blisko, zeby czuc zapach jej perfum. A rownoczesnie tak daleko, ze zadne z nich – w chlodzie panujacym w tym pomieszczeniu – nie czuje ciepla promieniujacego z ciala drugiego. Ona wyciaga do niego reke, ale on daje jej znak, zeby sie wstrzymala. Jej rece sa posluszne, ale za chwile, zbuntowane, podnosza sie powoli do jej wlasnych ramion i rozwiazuja atlasowe troczki koszuli nocnej. Troczki opadaja i kremowa koszula zsuwa sie. Ona jest teraz obnazona do pasa. Jego wzrok przesuwa sie na jej piersi, ale on jej nie dotyka, tylko kaze jej opuscic rece wzdluz bokow. Ona poslusznie opuszcza rece.

Z zielono-rdzawej plataniny galezi i kwiatow rozanych krzewow – roslin krolujacych w zaciemnionej cieplarni – on bierze kolejne platki. Platki sa rozowe. On, trzymajac je w swoich duzych palcach, podnosi je do jej oczu, do oczu, ktore ona powoli zamyka. Zamknawszy je, czuje, jak platek ociera sie o jej powieki, a potem wedruje dalej, na jej policzek. On obryso-wuje rozanymi platkami jej usta. A potem obydwa platki wedruja po jej na wpol rozchylonych wargach.

Ona zwilza te wargi i mowi mu zartobliwie, zeby nie niszczyl jej najwspanialszego kwiatu, ale on znowu kreci glowa, proszac ja bez slow, zeby milczala. Ona pochyla sie i prawie jej sie udaje polozyc stwardniala brodawke na jego przedramieniu, ale on odsuwa sie i znowu ich ciala sie nie

dotykaja. Platek piesci jej brode, a potem wyslizguje sie z jego palcow i opada, kolujac, na chodnik z plytek, na ktorym oboje stoja. On obrywa nastepny z drzacego krzewu. Ona ma wciaz oczy zamkniete, a rece spuszczone. Tak jak chcial.

Teraz on pociera muszle jej oczu, tak delikatnie, ze ona z poczatku nie czuje dotkniecia platkow. On przyciska palce do zaglebien za jej uszami, a potem gladzi delikatnie kosmyk jej zlotych wlosow.

A potem jej ramiona – muskularne od dzwigania ziemi takiej jak ta, z ktorej wyrastaja te rozane krzewy.

A potem jej szyje. Jej glowa odchyla sie w tyl. Gdyby otworzyla teraz oczy – zobaczylaby blade gwiazdy rozmyte w cetkowanym szkle. Teraz on traci panowanie nad soba i caluje ja pospiesznie. Platki odpadaja od jego rozpostartych palcow, ktore chwytaja ja za szyje i przyciagaja. Jej oddech staje sie tak gwaltowny jak jej pozadanie. On tez zaczyna oddychac coraz szybciej. Ona porusza powoli glowa, chcac wyrazniej poczuc dotkniecie jego rak. Ale on jest szybszy i odsuwa sie. Upuszcza na ziemie zmiazdzone platki, a potem wyciaga reke i zrywa nastepne z kwiatu rosnacego na kolczastej lodydze znajdujacej sie obok nich.

Jej oczy wciaz sa zamkniete. Oczekiwanie na nastepne dotkniecie wzmaga w niej napiecie do granic wytrzymalosci. Wreszcie to dotkniecie nastepuje. A ona, czujac je na swoich malych piersiach, zaciska zeby i rozciaga wargi w czyms, co mozna by wziac za grymas gniewu, a co naprawde jest wyrazem pozadania. Platki powoli przesuwaja sie po wypuklosciach jej piersi, a ona rownoczesnie czuje dotkniecie jego palcow. Palce sa

0 wiele bardziej szorstkie niz platki, ale dzialaja rownie prowokujaco… Cos miekkiego i cos szorstkiego. Paznokcie i platki. Zar jego dotkniecia i chlod plytek pod nogami.

Ona czuje nacisk tak delikatny jak tchnienie oddechu. Dziwi sie, ze taki duzy mezczyzna potrafi dzialac tak subtelnie. On caluje ja znowu, a jej cialo przenika ogien.

Ale on nie ma zamiaru sie spieszyc. Nacisk nasila sie i slabnie, a ona otwiera oczy, blagajac go wzrokiem, zeby nie przestawal. On kladzie jej palce na powiekach, a ona poslusznie zamyka oczy, slyszac dziwny dzwiek - jakby rozdzieranie materialu. Potem znowu zapada cisza, a na jej szyje

1 piersi spada chmara platkow. Platki wypadaja z jego dloni i opadaja im do stop.

On caluje jej oczy, a ona bierze to za znak, ze on chce, zeby je otworzyla. Patrza na siebie przez chwile i ona zauwaza, ze nie wszystkie platki opadly. Jeden zostal. On trzyma go miedzy nia a soba – trzyma ten jaskrawoczerwony owal, ten platek rozy John Armstrong. Otwiera usta i kladzie go sobie na jezyku, jak ksiadz rozdajacy komunie. Ona wyciaga rece, obejmuje go, przyciska go do siebie. Jej dlonie zsuwaja sie po jego plecach w dol. On pochyla sie w przod. Ich jezyki lacza sie, ona przyciaga go coraz mocniej, czerwony platek rozpada im sie w ustach, a oni polykaja jego kawaleczki, pochlaniajac siebie nawzajem.

Lis Atcheson na chwile zagubila sie we wspomnieniach, a potem otworzyla oczy i popatrzyla na kwiaty w cieplarni, sluchajac rownoczesnie przyjemnego syczenia automatu rozpylajacego wode.

– Owen – szepnela – och, Owen…

Postawila na ziemi spakowana walizke, przeszla przez pachnaca, wilgotna cieplarnie i wyszla do wykladanego plaskimi kamieniami patio. Spojrzala na jezioro.

Czarna woda obmywala rytmicznie brzeg.

Lis, ku swemu zmartwieniu, zauwazyla, ze w ciagu ostatnich dwudziestu minut poziom wody podniosl sie o pare cali. Spojrzala w lewo, na te czesc posiadlosci, ktora byla najnizej polozona – na zaglebienie w ogrodzie za garazem, gdzie Owen polozyl dodatkowe worki. W tym miejscu do jeziora wpadal strumyk, a podmokly brzeg porastalo sitowie. Lis nie byla w stanie ocenic, jak mocny jest wal z workow, ale nie miala zbytniej ochoty isc w tamto miejsce i sprawdzac tego, bo sciezka byla waska i sliska. Wiedziala, ze Owen jest bardzo skrupulatny, i przypuszczala, ze wybudowal solidna tame. To, co wzniosla ona sama – w srodkowej czesci ogrodu – wygladalo tandetnie. Poziom wody zrownal sie juz z workami, na ktorych przedtem zasnela, co oznaczalo, ze do szczytu walu pozostalo jeszcze tylko osiemnascie cali.

Lis poszla w strone jeziora. Na niebie nad swoja glowa nie widziala gwiazd ani nawet chmur. Niebo bylo plaskie i gladkie, szaroniebieskie jak skora rekina. Lis nie potrafilaby powiedziec, czy chmury sie przesuwaja, czy nie i czy sa na wysokosci stu czy dziesieciu tysiecy stop.

Sploszyl ja jakis ruch. To skorupa duzego zolwia poruszyla sie niedaleko niej, kiedy zwierze zaczelo niezdarnie maszerowac w strone jeziora. Zolw zawziecie zdazal do celu, przelazac przez kamienie i korzenie zbyt wielkie dla jego krotkich nog i slizgajac sie na nich czesto. Dlaczego on tak sie spieszy? – zastanowila sie Lis. Czy to strach przed burza sklania go do szukania bezpiecznego schronienia w jeziorze? Ale dlaczego zolw mialby sie bac deszczu? Zwierze zsunelo sie z korzenia wierzby i wpadlo do wody z glosnym pluskiem. Tam, upodobniwszy sie do plata nosnego samolotu, poplynelo kawalek tuz pod powierzchnia, a potem dalo nurka w glebine i zniknelo Lis z oczu. Lis patrzyla, jak woda uspokaja sie i znowu staje sie podobna do lekko zmarszczonego czarnego jedwabiu.

Zawrocila w strone domu. Przechodzac przez ogrod, zatrzymala sie kolo jednego z rozanych krzewow. Byly na nim kwiaty, z ktorych jeszcze nie opadly wszystkie platki. Pewnego razu, w dziecinstwie, postanowila ufar- bowac sobie wlosy na kolor miedzi, taki jak kolor tych kwiatow – kwiatow rozy Arizona grandiflora – i drogo za to zaplacila, bo ojciec, zrobiwszy jeden ze swoich sobotnich nalotow na jej pokoj, znalazl butelke clairo-lu schowana pod jej materacem.

Urwala jakis kruchy kolec, a potem usunela pare martwych platkow. Potarla sobie nimi policzek.

Horyzont na zachodzie rozswietlil szarozielony blysk. Swiatlo zniknelo, zanim Lis zdazyla skierowac wzrok w tamta strone.

Вы читаете Modlitwa o sen
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату