Lecz w tlumie wybuchlo poruszenie. W tym momencie Huttling spostrzegl po raz pierwszy, ze Slayton ma swoja partie, ktora go poprze w kazdej sytuacji, ale ma rowniez wrogow. Wlasnie oni krzyczeli, ze nowo przybyli powinni byc dopuszczeni do „konkursu”.
— Zgoda! — zawolal Slayton. — Niech wspolzawodnictwo trwa dalej. — I zaczal wymachiwac piesciami przed twarza Huttlinga.
— Chce pan bic sie ze mna?
— Domagam sie tego!
W tlumie rozlegly sie okrzyki zadowolenia.
Zapowiadala sie zaciekla walka.
— Na poklad! Na poklad! — krzyczano w tlumie.
Przeciwnicy i widzowie wyszli na poklad. Zakreslono kolo. Huttling i Slayton zdjeli marynarki i podwineli rekawy koszul. Sedzia zostal staruszek Bocco. Zebrani wyspiarze z zapartym tchem obserwowali kazdy ruch uczestnikow walki.
Na znak sedziego przeciwnicy zwarli sie w srodku kola. Huttling przeszedl z miejsca do energicznego ataku. Slayton systematycznie i nieco ospale odpieral jego ciosy.
Widzowie zaczeli rzucac rozne uwagi. W podnieconej atmosferze rozgrywki zwracali sie do walczacych na „ty”.
— Oszczedzaj sil, Huttling! Slayton chce cie zmeczyc, a potem cie wykonczy!
— Nie denerwuj sie!
— Slayton zwyciezy! Zuch z naszego Fergusa! Ale ma cios!
Walka byla coraz bardziej zaciekla i coraz wyrazniej ujawnialy sie nastroje dwoch wrogich obozow. Grupy te odseparowaly sie niepostrzezenie: „slaytonisci” znalezli sie w tyle. Widzowie tak przejeli sie walka, ze nasladowali kazdy ruch walczacych, tak jak balet powtarza za baletmistrzem wszystkie „pas”.
Istotnie, Huttling goraczkowal sie w pierwszych chwilach, mial nerwy napiete do ostatecznosci. Ale po zrobieniu paru bledow zaczal walczyc znacznie ostrozniej. Natomiast Slayton, ktoremu Huttling zadal kilka dotkliwych ciosow, stracil panowanie nad soba. Teraz stan psychiczny walczacych wyrownal sie i mozna bylo bezstronnie ocenic walory kazdego z nich.
Slayton byl silniejszy od Huttlinga i mial znacznie wieksza wage; Huttling, chociaz slabszy i lzejszy, byl zreczniejszy i szybszy od Slaytona. Slayton rzadziej atakowal, lecz zadawal bardzo silne ciosy; Huttling raptownie podejmowal nowy atak, paralizujac wszelkie rachuby przeciwnika. Trudno bylo przewidziec wynik walki. Bocco zarzadzil przerwe. „Slaytonisci” podbiegli do Fergusa, posadzili go, zdjeli z niego koszule i zaczeli energicznie masowac. Druga partia zajela sie troskliwie Huttlingiem.
Po przerwie walka zostala podjeta na nowo, z jeszcze wieksza zaciekloscia. Napiecie wsrod widzow doszlo do punktu kulminacyjnego. Postronnemu obserwatorowi moglo sie wydawac, ze to nie dwoch mezczyzn walczy ze soba na piesci, lecz cala ludnosc wyspy: widzowie nasladowali ruchy walczacych, robili wypady, przykucali, cofali sie, robili uniki lub zadawali glowa cios w brzuch niewidzialnego wroga…
Walka zblizala sie ku koncowi i wszystko swiadczylo o tym, ze zwyciezy Slayton.
Byl niezmordowany. Czerpal wciaz nowe sily z ukrytych zasobow energii i zadawal Huttlingowi cios za ciosem. Huttlingowi spuchlo lewe oko, pod ktorym widnial wielki siniec, krew plynela mu z warg. Kilka razy jak kloda padal na ziemie, lecz wysilkiem woli zmuszal sie do wstania, by runac znow pod ciosem wroga. Slaytonisci juz triumfowali, witajac swe zwyciestwo przerazliwym rykiem.
Nagle Huttling, zebrawszy reszte sil, rzucil sie na Slaytona i zadal mu tak potezny cios w szczeke, ze kapitan runal na poklad. Wstal jednak po chwili z trudem i zaczal cofac sie do burty, chcac uzyskac kilka sekund wytchnienia i znow przejsc do ataku. Lecz Huttling jak oszalaly, spogladajac oblednym, rozwartym szeroko prawym okiem, przygniotl go do burty i zadal tak potworny cios w kosc nosowa, ze Slayton wywinal kozla w powietrzu i polecial za burte.
Okrzyki przerazenia i zachwytu, szyderczy smiech i oklaski — wszystko zmieszalo sie w dzikiej kakofonii.
„Slaytonisci” spiesznie wyciagneli z zielonych gronorostow swe obolale bozyszcze…
Kiedy Slayton znow zjawil sie na pokladzie, powitala go nowa salwa smiechu i okrzyki. Mokry, oplatany gronorostami wygladal jak topielec, ktory przeszlo dobe znajdowal sie w wodzie. Mial spuchnieta i pokrwawiona twarz. Lecz mimo to usilowal zachowac resztki godnosci.
Chwiejnym krokiem podszedl do Huttlinga i wyciagnal do niego reke.
— Zwyciezyl pan! Miss Kingman nalezy do pana!
Odpowiedz Huttlinga zaskoczyla zgromadzonych.
— Nie, miss Kingman nie nalezy do mnie. Wcale nie chce sie jej narzucac, nie chce zostac jej mezem tylko dlatego, ze zadalem panu celny cios w kosc nosowa!
Tlum ucichl. Wszyscy z ciekawoscia czekali, co bedzie dalej. Slayton spurpurowial.
— Do diabla! Czy to sie wreszcie skonczy? Dosc tego! Miss Kingman! Jako gubernator wyspy zadam, by pani natychmiast dokonala wyboru, w przeciwnym razie zarzadze losowanie.
— Losowanie! Losowanie! — rozlegly sie okrzyki.
Miss Kingman wzdrygnela sie, podeszla do Huttlinga i podala mu reke.
— No, nareszcie — rzekl Slayton z kwasnym usmiechem i zlozyl Vivian zyczenia.
— Miss Kingman — szepnal jej Huttling na ucho — pani jest calkowicie wolna, nie wysuwam wobec pani zadnych zadan. Nie smiem myslec, ze moglaby pani polaczyc swoj los z losem… przestepcy — dodal ciszej.
CZESC TRZECIA
I. Spisek
— Przeklete deski, jak one skrzypia! Niech sie pan nie potknie, mister Huttling! Prosze mi podac reke. Znam droge jak wlasna kieszen. Przeciez od dwudziestu lat laze po „ulicach” tej wyspy. Jak ten czas szybko plynie! Dwadziescia lat!
I Huttling uslyszal ciezkie westchnienie Turnipa.
Byla ciemna noc. Nie bylo widac gwiazd. Juz druga dobe spowijala wyspe gesta zaslona mgly.
Slychac bylo plusk ryby w wodzie, czasami jak gdyby czyjes westchnienie. Gdzies gleboko w ladowni szczur szukal pozywienia. Wedrowcy powoli, po omacku, szli naprzod. Od czasu do czasu rozlegal sie jakis jek: „kuuwa — kuuwa” podobny do glosu puchacza.
— Co to jest? — zapytal zaniepokojony Huttling.
Turnip znow ciezko westchnal.
— Diabli wiedza! Nikt nie wie, kto tak placze i jeczy po nocach. Nasi mowia, ze to dusze topielcow chodza w ciemnosciach i jecza. Nie wierze w te bzdury. Inni znow zapewniaja, ze to jest jakies zwierze morskie spotykane w tych stronach.
Huttling wspomnial o nocnym wydarzeniu, kiedy poklad ich parowca odwiedzilo jakies stworzenie, mieszkajace widocznie w glebinach morza.
— Wszystko jest mozliwe — rzekl Turnip. — Ale nie jest wykluczone, ze sie panu przywidzialo. W tych stronach mgla maci w glowie.
— Ale slady na pokladzie! Widzielismy je wszyscy!
— Mozliwe, mozliwe… Siadzmy i odpocznijmy, mister Huttling. Przekleta zadyszka!…
Usiedli na pokladzie bardzo starego parowca.
— Juz niedaleko. Jeden bryg, dwie fregaty i jeszcze jeden stateczek kolowy, a bedziemy na miejscu…
— Pan bywal na tej lodzi podwodnej?
— Bylem nieraz i rozmawialem z niemieckim marynarzem, ktory plywal na niej. Umarl w zeszlym roku na szkorbut. Nie jestem specjalista, lecz marynarz zapewnial mnie, ze wszystkie maszyny na lodzi sa cale i ze mozna